Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ale tu chodzi o niego. Od momentu jego śmierci rośnie we mnie przekonanie, że powinienem się tym podzielić.
To było latem 1990 roku. Z grupą studentów pojechaliśmy na wakacje - raczej na szalony objazd przez całą Francję i północne Włochy. Zwiedzaliśmy głównie romańskie i gotyckie kościoły, więc Burgundia stanowiła jeden z istotniejszych punktów programu. Któregoś wieczora przejeżdżaliśmy niedaleko Taizé. Postanowiliśmy o nie “zahaczyć".
Każdy z nas jakoś znał to miejsce - z lektury, z opowiadań, ze śpiewów. Sam w seminarium czytywałem z pasją “Listy z Taizé" - niektóre z nich (roczniki: 1986, 1987) zachowałem do dziś. Zwłaszcza medytacje Brata Rogera nad Słowem - do niektórych, popodkreślanych, zaznaczonych na marginesach wykrzyknikami i znakami zapytania, sięgam jeszcze dziś; do innych nie sięgam, gdyż... znam je na pamięć. Od tamtego czasu. Jako pierwsze przychodzą mi na myśl, gdy czytam odpowiadający im fragment Biblii. Rozpisane w każdym liście na cały miesiąc teksty do medytacji brałem na ranne rozmyślania w seminarium.
Przyjechaliśmy do Taizé w chwili, gdy w namiocie-kaplicy trwało nabożeństwo rozesłania. Właściwie dobiegało końca. Brat Roger, chodząc po całej kaplicy, udzielał błogosławieństwa wyjeżdżającym do domów młodym. Pobiegliśmy podstawić głowy. Kiedy doszedł do nas, stanął, popatrzył na mnie (byłem w czarnej koszuli z koloratką) i powiedział po angielsku: “Ty jesteś księdzem". Odpowiedziałem: “Tak, jestem księdzem". Wtedy on: “To ja potrzebuję błogosławieństwa od ciebie". I... UKLĘKNĄŁ.
Miałem wtedy dwa lata kapłaństwa. I nic, o czym mógłbym pomyśleć, że zrobiłem dla innych czy osiągnąłem uczciwie we własnym życiu. Wiedziałem, że przede mną klęczy ŚWIĘTY człowiek, który zdążył posiwieć w nieustannej służbie Bogu i ludziom. I że nie wstanie, dokąd go nie pobłogosławię.
Cóż było robić?
Uklęknąłem także, i na klęcząco włożyłem ręce na jego głowę, a on swoje na moją.
Wyszedłem z kaplicy oszołomiony. I do dzisiaj, kiedy wspominam tamto wydarzenie, zawsze wewnętrznie jestem wzruszony. Wracam do niego rzadko; być może z lęku... przed zadaną mi godnością, którą on we mnie rozpoznał i uszanował, i przed WIARĄ we własne kapłaństwo.