Poza strachem

Władze go nienawidziły i były bezradne. Szykanowały go, śledziły wszędzie, gdzie się ruszył, podsłuchiwały, zniesławiały, a biskup Tokarczuk ze spokojem robił swoje. Dlatego ludzie go kochali i podziwiali.

07.01.2013

Czyta się kilka minut

Drogi biskupie Ignacy! Na przestrzeni lat twego posługiwania stałeś się wobec Kościoła i społeczeństwa walczącego o swe suwerenne prawa rzecznikiem, świadkiem i autorytetem.
(Jan Paweł II, homilia podczas Mszy św. w Rzeszowie, 2 czerwca 1991 r.)


Swoją drogę do biskupstwa tak streści w wydanych w 1998 r. wspomnieniach: „Przeszedłem wszystkie szczeble pracy duszpasterskiej w różnych środowiskach: wiejskich, małomiasteczkowych i ośrodkach akademickich. Byłem wikariuszem, proboszczem, wykładowcą na uniwersytecie i Wyższym Seminarium Duchownym, pracowałem naukowo, a przedtem jeszcze byłem księdzem-studentem. I oto nagle trzeba było zebrać wszystkie doświadczenia, całą wiedzę, i iść z wolą Bożą znów w nieznane” („Od Zbaraża do Przemyśla”, wyd. Michalineum). Taka autoprezentacja budzi zaufanie, bo dobrze, jeśli biskup ma za sobą wszystkie „szczeble”, jednak droga, którą ksiądz Ignacy Tokarczuk przemierzał, nie miała wiele wspólnego z wyobrażeniem o „wspinaniu się po szczebelkach kariery kościelnej”.

Biskupem przemyskim mianował go Paweł VI 3 grudnia 1965 r. Diecezją rządził 28 lat. 17 kwietnia 1993 r. Jan Paweł II przyjął jego rezygnację z pełnionego urzędu, złożoną ze względu na ukończenie 75 lat. Abp Ignacy Tokarczuk zmarł 29 grudnia 2012 r. w Przemyślu. Na pogrzeb 2 stycznia przyszło kilka tysięcy ludzi. Przeszedł do historii jako „biskup niezłomny”.

RATUNEK NA STRYCHU

Losy księży przedwojennych polskich diecezji, które w 1939 r. znalazły się na terenach zajętych przez Związek Sowiecki, zwłaszcza na Ukrainie, to osobny rozdział w dziejach II wojny światowej. Zajęcie Lwowa przez Armię Czerwoną oznaczało zamknięcie Wydziału Teologicznego i przerwanie działalności seminarium duchownego, w którym do kapłaństwa przygotowywał się kleryk Tokarczuk. Klerycy rozjechali się do domów. Ignacy wspomina, że rodzicom w darze przywiózł cenny prezent, kilogram mydła do prania. Ogłoszono, także dla jego rocznika, pobór do Armii Czerwonej.

Tokarczuk ukrywa się. Finguje wyjazd do Lwowa i ukryty na poddaszu rodzinnego domu (musiał nieźle marznąć, zima była sroga) oddaje się nauce. Lwowscy przyjaciele systematycznie wysyłają do rodziców wcześniej dostarczone listy Ignacego – studenta weterynarii. Listy oczywiście są kontrolowane przez cenzurę. Zaczynają się wywózki Polaków. Arcybiskup w swoich wspomnieniach nie ukrywa, że się bał. Z podziwem pisze o księdzu Tadeuszu Fedorowiczu, który podstępnie dostał się do wagonu wywożonych, by im towarzyszyć na wygnaniu. Przyznaje: „w tamtym czasie nie umiałbym się na to zdobyć”.

W roku 1940 seminarium wznawia (tajnie) działalność. Tokarczuk podejmuje ryzykowną operację dotarcia do Lwowa, potem zameldowania się pod fałszywym nazwiskiem. Niewiele brakuje, by wpadł, odsiaduje dobę w areszcie NKWD, ale ostatecznie ma meldunek. Cóż, kiedy po niespełna roku dociera wiadomość, że klerycy i profesorowie mają być wywiezieni. Znów ucieczka, ukrywanie się na poddaszu rodzinnej chałupy. Potem wkroczenie Niemców. Tokarczuk może wrócić do własnej urzędowej tożsamości. Seminarium podejmuje działalność. Trwa okupacja, mordowanie Żydów, aresztowania, także ukochanego rektora seminarium ks. Stanisława Frankla (został odbity przez partyzantów i do końca życia się ukrywał).

Święcenia kapłańskie otrzymał Ignacy Tokarczuk z rąk bp. Eugeniusza Baziaka w czerwcu 1942 r. Został wysłany do Złotnik w charakterze wikariusza. Trwa okupacja, wywózka młodzieży do Niemiec na roboty, eksterminacja Żydów, okrutnie przeprowadzona także w Złotnikach. Wspominając ten okres, abp Tokarczuk zanotuje: „Gdy o tym myślę i piszę to jeszcze dziś, po przeszło pięćdziesięciu latach, trudno mi się wyzwolić od tego koszmaru. Współczułem i litowałem się nad tymi ludźmi, ale z czystym sumieniem nie mogę powiedzieć, że uczyniłem wszystko, żeby im pomóc. Wówczas »wszystko« znaczyło najczęściej oddać za nich życie”. Po klęsce Niemców pod Stalingradem wzrasta napięcie i propaganda antypolska: „Smert, smert Lacham i żydowsko-moskiewskiej »komini«”.

Rozpoczyna się akcja mordowania. W spisywanych po latach wspomnieniach arcybiskupa, jak w pamięci wszystkich, którzy to przeżyli, koszmar tamtych wydarzeń zapisał się niezwykle ostro. Nazwiska ofiar, okoliczności i okrucieństwo morderców wspominane są tak, jakby się to wydarzyło wczoraj. Wikary w Złotnikach jest na liście przeznaczonych na śmierć. W ostatniej chwili ucieka przed mordercami, którzy dobijają się do drzwi. Sąsiedzi ukrywają go dwie doby na strychu w oborze. Wyjeżdża do Lwowa.

Relację z tych koszmarnych wydarzeń, napisaną po latach, bardzo rzeczową i dzięki temu tak poruszającą czytelnika, abp Tokarczuk kończy ostrzeżeniem przed generalizowaniem ocen całego narodu. Ten rozdział historii to – pisze – „wspólna tragedia (...) choć udział w niej narodu ukraińskiego ze wszystkimi konsekwencjami jest o wiele boleśniejszy”. „Rosja wykorzystuje ten fakt, że my, Polacy, nie potrafimy obiektywnie mówić o Ukraińcach”. Rzezie były dokonywane przez „pewne grupy”, „pewien odsetek Ukraińców”. „Znałem takich, którzy potępienie tych akcji przypłacili męką i życiem”.

SETKI NIELEGALNYCH KOŚCIOŁÓW

Trudno tu szczegółowo opowiadać wędrówkę księdza Tokarczuka po kolejnych „szczeblach” kapłańskiej drogi. Zdobycie Lwowa przez Armię Czerwoną, koniec wojny, repatriacja, praca duszpasterska w Katowicach, rozpoczęte studia na KUL-u, pionierska praca na tzw. Ziemiach Odzyskanych, w seminarium i duszpasterstwie akademickim w Olsztynie itd. Większa część tej drogi odbywa się w warunkach ekstremalnych. Bagaż jego doświadczeń i wiedzy, nawet jak na tamto pokolenie, był niezwykły. Jeśli się tego nie weźmie pod uwagę, nigdy się arcybiskupa Ignacego Tokarczuka nie zrozumie.

Obejmując diecezję, miał prosty program: „Moje duszpasterzowanie w diecezji przemyskiej przypadło na okres po wielkich przemianach demograficznych. Przeszło 1/3 ludności z naszego terenu zmieniła miejsce zamieszkania. Pojawił się problem zintegrowania tych ludzi z pozostałymi – wyjaśniał w wywiadzie dla rzeszowskich „Nowin” w 2000 r. – Gdy chodzi o sieć parafii, to zamierzenia udało się zrealizować prawie w 100 procentach. Przeciętnie odległość od kościoła parafialnego nie przekracza w diecezji 2-3 km. To ma ogromne znaczenie. Przede wszystkim jest czynnikiem integrującym miejscowe społeczeństwo. W Bieszczadach osiedlili się emigranci z przeszło 30 dawnych województw; ludzie się nie znali. Wspólny kościół zjednoczył ich”.

Opowiadano, że biskup wsiadał w samochód, kazał się wieźć i patrzył na licznik. Założenie było takie: ludzie nie mogą mieć dalej do kościoła niż cztery kilometry, a parafia powinna mieć nie więcej niż 10 tys. wiernych. Wymierzał odległość, zaznaczał miejsce, wzywał księdza i mówił: „Tam na sośnie jest pasyjka. Ksiądz tam pojedzie, zdynamizuje, zorganizuje, zbuduje. Ja to księdzu zapamiętam”. Tak powstało około 400 kościołów, w większości budowanych nielegalnie. Budowanych przez mieszkańców, którzy ryzykowali kolegia, kary i szykany. Pomysłowość ludzi była niezwykła. A to budowali w wysokiej, specjalnie posianej kukurydzy, a to rozebrali most, żeby milicja nie mogła dojechać, a to konstruowali kościółek wewnątrz jakiejś starej szopy, którą rozbierali, kiedy kościół był gotowy.

Na życzenie biskupa Tokarczuka odwiedziłem te miejsca i spisałem historie budów w wydanej we Francji przez wydawnictwo Spotkania książce „Budowa kościołów w diecezji przemyskiej”. Widziałem więc z bliska zaangażowanie ludzi, widziałem ofiarność księży, którzy zwykle rozpoczynali te budowy w okropnych warunkach. Opowiadał mi jeden z nich, że zostali we dwóch wysłani do jakiejś zapadłej wioski. Kiedyś, po całym dniu ciężkiej fizycznej pracy, po powrocie do chałupiny, w której mieszkali, stwierdzili, że cały ich zapas jedzenia – napoczęta konserwa, którą zamierzali zjeść na kolację – został zeżarty przez kota. I to była kropla, która przelała kielich rozżalenia. Opowiadał, że wtedy, wściekli na biskupa, jemu na złość nie zmówili brewiarza i poszli spać w sutannach. Jednak w tych opowieściach księży czuło się dumę, także z takiego biskupa.

PODSŁUCH W KURII

Ulubionym powiedzeniem Tokarczuka było wtedy, że „trzeba przełamać barierę strachu”. Było oczywiste, że miał na myśli przede wszystkim siebie. Tak to wspominał: „Nie wykluczałem niczego: ani możliwości aresztowania, ani nawet czegoś gorszego. Gdybym to wykluczał, musiałbym pójść na kompromisy, układy. To mi dawało odwagę, męstwo. Czułem na każdym kroku oparcie. Dlatego, kiedy uderzono w punkt, który po miłości Boga ma dla mnie znaczenie najbardziej zasadnicze – miłość Ojczyzny [chodzi o oszczerczą kampanię opartą na fałszywych dokumentach oskarżeń o współpracę z hitlerowcami – A.B.] – przyjąłem to ze spokojem. Uznałem, że to jest to, co powinienem oddać za tę wielką pomoc Bożą, za rozeznanie, że krzyż, który na mnie włożono, jest udziałem w krzyżu Chrystusa”. I dalej: „Miałem świadomość, że prowadząc otwartą walkę o wolność człowieka, wolność religii, budując kościoły, nie dopuszczając do ingerencji władz, np. w sprawy nominacji proboszczów – wypowiedziałem posłuszeństwo władzom i ich prawodawstwu. Postawiłem sprawę otwarcie: ponieważ wszystko jest nastawione na walkę z religią, prawami ludzkimi, to ustawodawstwo komunistyczne w sumieniu nie obowiązuje, bo jest bezprawiem ubranym w szaty prawa. To było wielkie ryzyko, a zarazem wielka próba. W tych czasach nawet w kręgach kościelnych były wątpliwości, czy czasami nie »przeciągam struny«”.

Papieski wysłannik abp Luigi Poggi dał się kiedyś nabrać na esbeckie donosy i surowo biskupa upomniał, by następnie – kiedy się zorientował – go przeprosić. Pewnego razu, w rozmowie o biskupie Tokarczuku, powiedział mi: „Gdyby w Polsce było jeszcze kilku takich...”. Nie dokończył, ale w jego słowach był niekłamany podziw.

Władze nienawidziły bp. Tokarczuka i były bezradne. Szykanowały go, śledziły wszędzie, gdzie się ruszył, podsłuchiwały, zniesławiały, a on ze spokojem robił swoje. Kilkaset nielegalnych budów to było niebywałe ożywienie całej diecezji, zaangażowanie w sprawę wiary i wolności. To było przełamywanie bariery strachu. Kiedy odkrył zainstalowaną u siebie aparaturę podsłuchową, natychmiast zawiadomił prokuratora. W odpowiedzi prokurator wezwał biskupa, on zaś odpowiedział, że to prokurator winien się zjawić w miejscu popełnienia przestępstwa. Nie pojechał, a prokurator oczywiście się nie zjawił. Biskup zorganizował więc wystawę z ekspozycją odkrytych podsłuchów i zobowiązał wszystkich księży diecezji do jej obejrzenia. Było to konieczne, bowiem po diecezji krążyły głosy, że informacje od biskupa wyciekają do SB.

SPOTKANIA Z MORDERCAMI

Był świetnym kaznodzieją. Jego kazania nie były popisami oratorskimi, raczej swym tonem przypominały rozmowę. Mówił rzeczy dla władz straszne – prawdę. Ogromna dokumentacja walki z nim jest dostępna w kilku opracowaniach. Szczególnie ciekawa znajduje się w wydanej w Paryżu (Éditions du Dialogue) w 1994 r. książce mego brata, Tadeusza Fredry-Bonieckiego, „W starciu z totalitaryzmem”.

Słuchałem jego wykładów na KUL-u, z socjologii religii wsi. W mojej pamięci nie zapisały się jako wybitnie naukowe, ale jako fascynujące gawędy mądrego człowieka z wielką intuicją. Habilitacji nie ukończył, bo został biskupem i nie miał już na to czasu, ale zdobytą wiedzę z zakresu socjologii znakomicie aplikował w swojej pracy biskupiej.

Był człowiekiem krytycznym, czasem bardzo krytycznym, także wobec innych biskupów, wymagającym od siebie i od innych, zwłaszcza od swojego kleru. Byli tacy, którzy go nie znosili, jednak ze wszystkich miejsc, w których pracował jako duszpasterz, poczynając od Złotnik, zachowały się świadectwa mówiące o tym, że wierni go kochali i podziwiali. Bo kierował się, często idąc pod prąd, Ewangelią.

Przykładem jest jego stosunek do morderców księdza Popiełuszki. Grzegorz Piotrowski, jeden z tych, którzy w obrzydliwy sposób Tokarczuka niszczyli, wyznał winy i ujawnił mechanizm tych poczynań, potem nawiązał z biskupem kontakt korespondencyjny. W cytowanym wywiadzie Arcybiskup powie: „Niektórzy uważali, że Tokarczuk jest naiwny. Ale ja przecież nie wkraczałem w sprawy sądownictwa; to należy do państwa. Mnie interesowały tylko i wyłącznie sprawy sumienia. Chrystus na krzyżu oddał życie za wszystkich, nawet za zbrodniarzy. Tak było z jednym łotrem na krzyżu, który przyjął Bożą Łaskę”. Drugi z morderców, Leszek Pękala, poprosił biskupa o spotkanie. „Opowiedział mi swoją życiową drogę – od studiów, poprzez SB, aż do morderstwa. Zdawał sobie sprawę, że musi za nie całe życie pokutować. Prosił o możliwość pojednania się z Panem Bogiem w sakramencie pokuty”.

Taki był arcybiskup Tokarczuk.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się 25 lipca 1934 r. w Warszawie. Gdy miał osiemnaście lat, wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Po kilku latach otrzymał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował z młodzieżą – był katechetą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2013