Powrotów nie będzie

Pół roku po najkrwawszych pogromach w historii Kenii wiele się mówi o nadziei, pakcie o nieagresji i nowym początku. Ale w zachodniej części kraju, gdzie ofiar padło najwięcej, nic już nie będzie jak kiedyś.

22.07.2008

Czyta się kilka minut

Opat Stefano Rwegarulira /fot. Marc Engelhardt /
Opat Stefano Rwegarulira /fot. Marc Engelhardt /

Cisza w klasztorze w Kipkelion jest absolutna. Na szczycie góry, nad plantacjami herbaty - pokrywają one znaczne obszary Rift Valley, jednej z siedmiu prowincji Kenii - gęsty las połyka każdy dźwięk z pobliskiej szosy, po której z rzadka przemyka auto. Zbudowane ponad 50 lat temu z masywnego granitu, refugium zakonu cystersów wznosi się jak znak pamięci ku niebu, zakrytemu dziś ciężkimi chmurami.

Ale jeśli klasztor ten ma być miejscem pokoju, jest to pokój zwodniczy. Jak w całej Rift Valley, która po sfałszowanych wyborach w grudniu 2007 r. doświadczyła największych masakr, także w Kipkelion normalność już nie wróciła.

Zwodniczy spokój

Ojciec Stefano Rwegarulira, opat klasztoru "Naszej Matki Bożej Zwycięskiej", codziennie czyta gazety z odległego o 200 km Nairobi. Przychodzą z jednodniowym opóźnieniem; gdy przeor je przejrzy, kładzie przy wejściu do ubogiej jadalni, gdzie dwunastu pozostałych jeszcze mnichów spożywa w milczeniu posiłki. - Czytam o porozumieniu i rządzie koalicyjnym, o wezwaniach polityków do zakończenia nienawiści. Ale tu nic się nie zmieniło - mówi Rwegarulira, który urodził się w Tanzanii we wschodniej Afryce.

Od ponad trzech miesięcy Kenia ma nowy rząd składający się z prawie setki ministrów delegowanych przez dwa obozy. Niedawni wrogowie jadą na jednym wózku i unisono mówią o jedności kraju. Ale Rwegarulira nie wierzy, że to się uda: - Korzenie nienawiści między etniami są głębsze niż konflikt polityczny, dużą rolę odgrywa zwłaszcza walka o podział ziemi.

Plemię Kalendżin - stanowiące tylko 10 proc. w 34-milionowym kraju, ale w Rift Valley tworzące większość - chce przejąć żyzne pola uprawne, na których po uzyskaniu przez Kenię niepodległości w 1963 r. osiedlano inne plemiona: Kikuju z wyżyn, Luhja z zachodiego pogranicza i Luo znad Jeziora Wiktorii. Niektórzy z nich kupowali ziemię od białych osadników, inni dostawali od pierwszego kenijskiego rządu.

W styczniu narastające od dawna napięcie eksplodowało w postaci pogromów. Plemienne milicje Kalendżinów, inspirowane przez polityków z Nairobi, wygnały z domów tysiące Kikuju, Luo i Luhja.

Pewnego styczniowego dnia

Uciekając przed pogromami, chronili się oni w miejscach, które wydawały się bezpieczne, jak kościoły i klasztory. Także w Kipkelion. - Nagle ze wszystkich stron zaczęli napływać do nas ludzie - wspomina cysters Rwegarulira. - Mówili, że nastolatki z plemienia Kalendżin z maczetami wypędziły ich z domów, a potem podpalały obejścia. Większość nie uratowała nic poza życiem.

Pod koniec tamtego dnia w klasztorze było już 700 przerażonych ludzi. Mnisi umieszczali ich, gdzie się dało: gdy brakło miejsca w opactwie, także w stajni i magazynie. Kipkelion leży na wysokości ponad 2 tys. metrów, nocą temperatura gwałtownie spada. Ogniki w oddali wskazały mnichom, gdzie zmarznięte milicje rozpaliły ogniska: klasztor był otoczony. Rwegarulira: - Dzwoniliśmy na policję i do organizacji humanitarnych, żeby jakoś ochronić i zaopatrzyć tych ludzi.

Klasztor jest zbudowany jak forteca i przybyli na pomoc policjanci początkowo już samą obecnością powstrzymali nastolatków z maczetami. Ale z tego samego powodu organizacje humanitarne potrzebowały wielu dni, nim dotarły z kocami i żywnością.

Zaopatrzenie nie było jedynym problemem. - Tydzień później dostaliśmy wiadomość od zaprzyjaźnionych Kalendżinów, ostrzegli nas - głos Rwegaruliry drży, podczas opowieści o tamtej nocy, gdy milicjanci podpalili budynek w sąsiedztwie opactwa.

Był to manewr mający odwrócić uwagę. Ostrzeżeni mnisi i policjanci nie pobiegli do pożaru i zostali w opactwie, gdy z trzech stron zaatakowały je setki Kalendżinów. Ogniem z broni maszynowej policja zatrzymała napastników. Rwegarulira: - Gdyby nie ostrzeżenie, rano wszyscy bylibyśmy martwi.

Bezczynność Jacksona Ogero

Kamienne opactwo, w którego murach powietrze jest o kilka stopni chłodniejsze, dziś znów jest puste. Słońce przebija się do środka przez kościelne witraże z podobiznami Maryi, rysuje kolorowe cienie na posadzce, na której do maja koczowały setki ludzi. - Policja wywiozła wszystkich uchodźców. Odtąd znów modlimy się nocą w kościele - mówi Rwegarulira.

Wtedy, w styczniu, mnisi zrezygnowali z nocnych modlitw, aby nie zakłócać odpoczynku uchodźców. Cystersi, zakon nieprowadzący działalności misyjnej i odcięty od świata, musiał w potrzebie złamać też inne reguły, np. powściągliwości w mówieniu.

Dziś uchodźcy mieszkają w namiotach dostarczonych przez Czerwony Krzyż. Droga do ich obozu w Murao jest kamienista, pół godziny jazdy wśród pól z niezebranymi plonami. Plantacje herbaty i kukurydzy zagarnęli Kalendżinowie. - Moja farma jest niedaleko, mieliśmy hektar ziemi i dom rodzinny. Wszystko spalili, boję się wracać - takich skarg jak Jacksona Ogero, 60-letniego ojca ośmiorga dzieci, słychać wiele.

Z żoną, dwojgiem dzieci i trójką wnucząt Ogero dzieli połowę namiotu z przezroczystego plastiku. W drugiej połowie, oddzielonej także plastikową zasłoną, mieszkają (o ile można użyć tego słowa) jego dorosłe dzieci z rodzinami. Łącznie w obozie dwustu ludzi, którzy nie mają pojęcia, co ze sobą zrobić. Ogero: - Moje dzieci tu się rodziły, także wnuki, nie mam innej ojcowizny, gdzie mógłbym wrócić.

Pozostałych pięciuset ocalonych z klasztoru w Kipkelion zdecydowało się powrócić (o ile to słowo jest właściwe) do "kraju przodków", jak mówią politycy. To znaczy do regionów, gdzie ich plemię jest w większości. Ogero jest załamany. - Siedzimy bezczynnie od rana do wieczora. Naokoło są nasze pola, które moglibyśmy obrobić, ale nie mamy sprzętu ani ziarna na zasiew, ani nawet nie wiemy, czy pozwolą nam zostać.

Z polityków w obozie nie zjawił się nikt, tylko lokalny starosta zajrzał i uciekł. - A przecież - rozkłada ręce Ogero - obiecywali nam pomoc w odbudowie domów.

Opat pakuje walizki

"Odbudowa" to słowo z dalekiego Nairobi, podobnie jak "pojednanie". W Molo, Mau Summit i innych wsiach położonych wzdłuż autostrady, która łączy oceaniczne wybrzeże Kenii z Ugandą, większość hoteli czy firm nadal leży w ruinie. Właściciele, w większości Kikuju, boją się wracać. Nikt nie wie, czy i kiedy pojawią się znów chłopcy z maczetami.

Gdyby Joel Korir miał decydować, wygnańcy nigdy by nie wrócili. - Przecież w Europie nie jest tak, że Szwajcar może pojechać do Anglii i zabrać Anglikowi ziemię. Tak samo jest tu - dowodzi farmer z plemienia Kalendżinów i pogardliwym wzrokiem obrzuca pobliski obóz namiotowy w Murao, graniczący z jego polami. - Nie da się żyć z tymi ludźmi, którzy kiedyś zabierali nam naszą własność. Niech sobie stąd pójdą.

W pojednanie nie wierzy także opat Stefano Rwegarulira. - Kalendżinowie patrzą dziś na nas jak na wrogów. Wielu chciałoby przejąć ziemię , na której stoi nasz klasztor - mówi spokojnie, pakując oprawione w skórę Biblie do metalowej skrzyni.

Klasztorna biblioteka jest już w połowie opróżniona, za parę dni przyjadą samochody ciężarowe, zabiorą skrzynie z książkami. Po 50 latach pobytu w Kipkelion zakonnicy przenoszą się do Ugandy. - Najpierw, jako uchodźców, zakwateruje nas gdzieś Kościół, potem poszukamy miejsca na nowy klasztor - mówi Rwegarulira i przyznaje, że martwi się, że gdyby w przyszłości doszło do pogromów, uciekinierzy nie znajdą już schronienia w jego klasztorze.

Mimo to podjął decyzję. - Tu nie ma szans na pokój - mówi. - Nie możemy zostać, jeśli w każdej chwili ktoś może wbić nam nóż w plecy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2008