Powrót Pimponga. Rozmowa z Piotrem Sommerem

Piotr Sommer, poeta: Wszystko, co się zdarza w życiu, nasz język powiększa, język od życia pęcznieje. Super, kiedy pęcznieje, ale nie pęka.

26.09.2022

Czyta się kilka minut

 / DANUTA WĘGIEL
/ DANUTA WĘGIEL

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Pamięta pan swój pierwszy mecz w ping-ponga?

PIOTR SOMMER: Widzę, że mamy rozmawiać o prawdziwym życiu. Będę się zasłaniał, a jak mnie pani na czymś przyskrzyni, dam dyla.

Może opowiem o moim ostatnim meczu? Grałem z zakumplowaną paczką pingpongistów w szkole podstawowej w Starej Miłosnej, bo nagle nas wyrzucono z liceum w Sulejówku, gdzieśmy przedtem grywali latami, chybaśmy tym celuloidem naruszali godność miasteczka. Już raz mnie wyrzucono z trzeciej klasy w podstawówce, a potem ze studiów, więc tym razem się nie przejąłem. Stanąłem przy stole bez rozgrzewki i po kilku piłkach gruchnęła mi łąkotka, tak na pełen gwizdek. A pierwszych gier za bardzo nie pamiętam, to musiało być na kolonii, miałem osiem, dziewięć lat, może w Poroninie albo w Gdyni Cisowej, albo w Michalinie pod Warszawą, nie jestem pewien.

Może jednak coś?

To właściwie nie były mecze. Jak już człowieka dopuszczono do stołu, a starsi dopuszczali malców niechętnie, to się raczej szło poodbijać, nawet jeśli odbijało się na punkty – seta grało się dłużej, jeszcze przez kilkadziesiąt lat set oznaczał dwadzieścia jeden punktów. Grywaliśmy zwykle do jedenastu, żeby inni nie czekali w nieskończoność, bo zawsze była kolejka. Oficjalnie set skrócono do jedenastu punktów, kiedy ping-pong stał się sportem olimpijskim – grano coraz ofensywniej, technika zaczęła znaczyć jeszcze więcej, a efektem było między innymi to, że serwy były coraz bardziej techniczne i zmyłkowe, wymiany trwały dłużej, wszystko wyglądało ciekawiej. W którymś momencie dotarło do mnie, że pingiel po polsku ma się nazywać „tenis stołowy”, solennie i kwadratowo. Ping-pong był pewnie, czy ja wiem, zanadto onomatopeiczny, nazywał rzecz zbyt bezpośrednio – my w polszczyźnie jesteśmy eufemiści – no i niepolski skubaniec. Na szczęście to nie wyszło, po angielsku table ­tennis to też tylko nazwa formalna.

Na koloniach fantastyczni wydawali mi się starsi, którzy znali kilka wymagających sztuczek, i rozgrywali całe mecze. Do zwycięstwa trzeba było wygrać dwa sety po dwadzieścia jeden punktów. Zazdrościłem im tego długiego grania i z zapartym tchem patrzyłem na podkręcanie, rozmaite rotacje i podcinki. Wszyscy ścinali z forhendu, a ja lubiłem bekhend, bardziej niepozorny niż forhend – podziwiałem właśnie tę niepozorność, i jakąś imponującą delikatność bekhendowego uderzenia. Dla mnie to były zawsze najbardziej widowiskowe chwile.

Potem niezbyt regularnie odbijałem latami, bez względu na to, gdzie byłem, jeśli tylko był stół i partner.

Z kim pan grywał?

Po nazwiskach? One nie muszą pani wiele mówić. Na koloniach walczyłem mężnie, ale bez większego powodzenia, z moim przyjacielem Heńkiem Kowalskim, który potem grał w pierwszym składzie Hagawu, smykiem, nie rakietką, a po Marcu zakotwiczył na wiele lat w Bloomington School of Music, gdzie uczył studentów gry na skrzypcach, więc jakeśmy się po latach odnaleźli, to wróciliśmy do pingla w tym Bloomingtonie, a potem w Sztokholmie, gdzie osiadł. Złomotać udało mi się go dopiero w tak zwanej dojrzałości.

W Amherst College, gdzie uczyłem dwa lata, moim partnerem był David Sofield, kolega z wydziału, ponoć najlepszy ­tenisista na kampusie, już wtedy pod sześćdziesiątkę, łoił mi skórę równo przez całe dwa lata, do czternastu, piętnastu, w porywach może do siedemnastu. Zacząłem trochę wygrywać, jak przyjechałem następnym razem na jeden semestr, pewnie dlatego, że przez rok czy półtora przed drugim przyjazdem ­grywałem często. W Chapel Hill przez rok chodziłem do klubu emerytów – niektórzy byli ­bardzo mocni, jeden w zasadzie ledwo się telepał, ale przy stole zamieniał się w bestię.

W Warszawie lubiłem grać z Markiem Bieńczykiem, obajśmy te spotkania ­lubili. Wynajmowaliśmy stół na Solcu i ­trzaskali zaciekle, po dwie, trzy godziny. To było dość wyrównane granie, choć częściej wygrywałem ja; w którymś momencie Marek stracił cierpliwość, wziął trenera, i – po jakimś dłuższym okresie niegrania, już nie pamiętam, dlaczego mieliśmy przerwę – sprawił mi lanie. Kilka dni później rozpadła mi się ta łąkotka i psia kość nie mogłem już stanąć przy stole.

Zabolało?

Że spuścił mi manto? Zaskoczył mnie, ale nie wiem, czy nie byłem rad, że Markowi się powiodło, bo przed tą paromiesięczną przerwą miałem dobrą fazę, więc musiało mu być przykro. Ambit w pinglu ma duże znaczenie, więc jest sporo emocji – jakby odwrotnie proporcjonalnie do lekkości tego, czym się gra. Technika te emocje temperuje, super połączenie. I dużo jest w tej robocie działalności fizycznej – podczas dwóch godzin gry gubiliśmy pewnie po litrze żywej wagi.

Ping-pong pojawia się w pana wierszach.

Bo w sumie grałem dużo. Jak się coś robi długo, intensywnie, w dodatku z niejaką przyjemnością, to może nic dziwnego w tym, że czasem takie cuś pojawia się i w pisaniu. Wygodnie jest pisać, kiedy się mniej więcej wie, o czym się pisze, ale niewiedza w pisaniu też się przydaje, mnie się przydawała. Choć ja akurat nie piszę „o czymś”, w sensie o czymś konkretnym, na temat – a tylko to czy inne cuś czasem się gdzieś „pojawia”, dogadza mi ten brak zobowiązań.

W pinglu lubię i to, że jeden typek stoi naprzeciwko drugiego i próbuje w mgnieniu oka przewidzieć, co się za chwilę będzie działo, co mu ten obywatel stojący po drugiej stronie stołu zafunduje, na którą część stołu i z jaką siłą pójdzie serw albo return, jak pomyślana jest zmyłka – przewidzieć, co się będzie działo, czyli do pewnego stopnia wyczuć, kim jest ten drugi, i jak się będzie z nim porozumiewało przy stole. A tamten rzecz jasna reaguje podobnie. W szachach ludzie też się obwąchują, ale szachowo jestem otrzaskany słabiej niż pingpongowo.

Nie starczy o tych gierkach?

A ping-pong jako figura aktywności poetyckiej?

Nasz syn, Łukasz, grał kiedyś z synem znajomego pisarza, któregośmy ­odwiedzali w Puławach – obaj chłopcy musieli mieć nie więcej niż po osiem, dziewięć lat. Grali na rozkładanym stole, chyba w stołowym. Patrzyliśmy obaj na ten mecz, próbując chłopaków trochę wesprzeć, jak to kibice. Nie wiedziałem, dlaczego Łukasz, który grał jakby lepiej od Marka, nie daje mu rady, i w którymś momencie w obliczu tej nadciągającej porażki rzuciłem: „Daj mu tam, gdzie go nie ma!”. I w jakiś czas potem zrobiła się z tego zdania całkiem nośna fraza w rozmowie o polskim wierszu współczesnym, bo ojciec Marka napisał pod tym tytułem interesujący szkic – ot, ma pani przykład myślenia o pinglu jako metaforze aktywności literackiej.

„Tam, gdzie go nie ma” znaczy zobaczyć sytuację, rzecz, człowieka, z nieznanej dotąd perspektywy?

Niekoniecznie z nieznanej, czy w ogóle z jakiejś konkretnej. Chodzi raczej o to, że można językowi wiersza coś zadać, żeby mniej się lenił i robił, co ma do zrobienia nieco aktywniej, i żeby autor miał jeszcze z tego przyjemność – a potem żeby czytający też miał frajdę, bo może ten, co czyta, przywykł dobierać się do wiersza od jakiejś strony, a tu nagle czeka go coś innego, na co nie jest przygotowany. Jeśli wiersz jest tylko tym, czego się po nim oczekuje, jeśli nie ma w nim żadnej niespodzianki, jakiegoś, dajmy na to, rozwojowego potencjału, to szans u czytającego tyż bym mu dużych nie dawał – przypuszczam, że musi być mniej ciekawy niż wiersz, który ten potencjał ma.

Mówi pan „czytający”, nie „czytelnik”?

Tak mówię. „Czytelnik” jest spoko, ale dla mnie „czytelnik” jest bardziej z rejestru zbiorowościowo-statystycznego; była jeszcze Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, prawda? A „czytający”, więc ten, kto czyta, jest może bardziej pojedynczy? I bardziej w tej czynności aktywny – bardziej jej oddany – nie domknięty w rzeczowniku.

Z wierszem jest podobnie jak z ­­ping-pongiem – jest grą między panem a czytającym?

Nie jestem pewien, jak z wierszem jest, bo bywa różnie; jeśli coś wiem, to tylko o tyle, o ile – doraźnie, lokalnie. Wiersz grą bywa, ale grą raczej między mną a językiem, czy też między językiem a mną.W mniejszym stopniu między mną a czytającym, bo co z wierszem robi ktoś, kto wiersz czyta, jeśli w ogóle coś robi, jest już poza mną. Kiedy wierszowi wychodzi, to czytający może coś z takiej akcji mieć. Chyba.

Gra, jeśli to gra, toczy się między językiem a mną, bo język robi różne rzeczy – może mi na przykład uprzytomnić coś tak ciekawego, że nie zdołam przeoczyć – choć to jest zwykle rzecz niepozorna. Jeśli, powiedzmy, przyłapię język na jakimś gorącym uczynku życia, jakiejś nieoczekiwanej dla mnie aktywności, to kłopot tylko w tym, że chcę mu jeszcze dołożyć coś „od siebie”, i muszę to z nim uzgodnić. Ale na tym to trochę polega. Siłujemy się trochę, przeciągamy, ja chcę, żeby było tak, jak mi się wydaje, że mogłoby być. I jak wyjdzie tak, jak mi się wydaje, że mogłoby być, to gra muzyka. Ale czasem wychodzi mniej więcej tak, jak mi się wydaje, że byłoby dobrze, a muzyka nie gra.

W każdym razie język to taki uczestnik gry, którego nie muszę pokonywać, chcę się z nim dogadać, więc to jest coś innego niż przeciwnik po drugiej stronie stołu. I chyba przed językiem nie muszę się bronić – zdarza się, że mogę go nawet po swojemu wesprzeć. A w pinglu jednak miło jest wygrać. I czasem skuteczność tej pingpongowej czy innej defensywy pozwala ograniczyć możliwość ataku. Tyle przerabiamy w życiu sytuacji, kiedy trzeba się bronić, od całkiem wczesnych lat, na przykład bronić przed nieżyczliwym belfrem, a my nie wiemy, jak się nie dać, albo przed kimś silniejszym na podwórku – u mnie na podwórku w Otwocku trzeba było wiedzieć, jak się bronić.

Często?

Często.

Ze względu na nazwisko?

Tak to się kulturalnie nazywa? Nie tylko ze względu na nazwisko.

Podwórko to jest hierarchia i system lojalności – są chłopcy mocniejsi i słabsi, w różnym wieku, niektórzy już są przestępcami, niektórzy dopiero nimi będą, są koledzy bardziej subtelni i są bardziej okrutni, są też okrutni, którzy są subtelni, i są dziewczynki, choć podwórko to jednak głównie chłopcy. Niewielka część towarzystwa wyrwie się z tego slumsu, inni nie mają jak, nikt im nie poda ręki, więc raczej nie dadzą rady, ale nikt z nas jeszcze o tym nie wie, jest straszna bieda – mówię o połowie lat pięćdziesiątych – i niektórzy sadzą pod oknem rzodkiewki, szczypiorek albo sałatę, kwiatki też, a inni im te grządki niszczą, więc są i pogromy kwiatków, i rzodkiewek, no i są wzorce ludzi wyraźnie starszych, rodziców albo starszego rodzeństwa. I jest tak zwany świat przyrody, na przykład kury, którym przed największym świdermajerem na posesji, na środku podwórka, siekierą odcina się na pieńku głowę, a one już bez głowy jeszcze przez moment podfruwają, i są kwiki świń „bitych” przed świętami, dobiegające z sąsiedztwa.

Powie pan więcej o tej defensywnej postawie?

Może mi coś z niej przeszło w temperament literacki – znów ma pani ten zmetaforyzowany ping-pong. Defensywa jest niby przeciwieństwem ofensywy, formą obrony, ale obronę przedstawia się jako atak – łatwo odwrócić kota ogonem; odwracanie sensu znaków pod wezwaniem zagrożonych wartości to chleb powszedni, ale chyba nie ten, o którym mówi modlitwa. Wydaje mi się, że lata 2016-2020, czyli dokonania obywatela Trumpa, miały w tej materii globalny zasięg – u nas dorzynanie języka rozmowy publicznej nabrało pod wpływem tego wielkiego męża dodatkowego przyspieszenia. W Stanach jednak – może jednak – ulokują go tam, gdzie jego miejsce; tu pobratymcom Trumpa włos z głowy nie spadnie.

A odwracanie ogonem to technika przydatna w tak zwanym ogule. Niezgodę albo polemikę z jakimś wszechwładnym poglądem odsądza się od czci z zasady. Jeśli człowiek ma odmienny pogląd w jakiejś zadekretowanej przez autorytety kwestii literackiej i ośmiela się polemizować, to taka polemika miewa podwójne ostrze: polemizuje się z poglądem albo z kimś, kto ów pogląd wyraża, ale uderza się przede wszystkim w siebie. To są rzeczy kosztowne całożyciowo. Przy czym adwersarza literackiego traktuje się przy okazji jak politycznego wroga. „Wzgląd nazwiska”, jak pani to czujnie nazwała – jeśli akurat taka okoliczność występuje – też może mieć znaczenie. Tym bardziej doceniam ludzi, którzy nie korzystają z pretekstów, żeby dziabnąć.

Proszę o przykład.

Szkoda nafty, jak mówił mój przyjaciel z Otwocka, który został marynarzem.

Jednak bym prosiła.

Pani Kasiu, to nikogo nie obchodzi, stare dzieje.

Naprawdę?

W porządku, dam pani przykład, z dyscypliny, która panią zajmuje – tenisa stołowego.

Kiedy stawiałem pierwsze kroki jako szef „Literatury na Świecie”, zaproponowano mi pisanie felietonów w „Wyborczej”. Nie chciałem, żeby uderzały ­rykoszetem w „LnŚ” – a miały być jakoś pod włos – tośmy się umówili, że będę pisał pod ­pseudonimem P.Odmiejski i pod nagłówkiem „Pimpong”, raz w miesiącu. Ale zdołałem wydrukować tylko ­jeden, po którym „Wyborcza” wykonała na mnie rytualną napaść, ­piórami pięciu czy sześciu pisarzy i publicystów – całkowicie poza tym, co wtedy napisałem, i całkowicie bezmyślnie, jak to w rytuale. Ja chyba wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tak można. Lekcję odebrałem, mam ją tym mocniej ugruntowaną, jak mawiano w szkole, że odmówiono mi prawa do repliki. A felieton był trywialnie trafny. Nawet teraz te dwa słowa obok siebie – pimpong podmiejski – sprawiają mi przyjemność jako fraza, żal mi było tylko, że nie zdołałem ich odrobinę zakotwiczyć.

Na usprawiedliwienie „Wyborczej”, a zwłaszcza jej szefa, chętnie dodam, że latem dziewięćdziesiątego szóstego roku on jeszcze nie wiedział, co jest trywialnie trafne. Dwóch najfajniejszych pedagogów z tamtego grona – Tadeusz Sobolewski i Janusz Głowacki – skumało, że dali się wpuścić, i po latach mnie przeprosili. Więc jak pani widzi, ping-pong, a raczej „pimpong”, potrafił się też przydać jako metafora polityczna, historyczna, jakkolwiek pani tamtą przygodę nazwie. Ale w sumie lepsza taka zbiorowa napaść w „Wyborczej” – ktoś ma kiedyś szansę to osiągnięcie zauważyć – niż czyjeś mroczne gadanie za plecami, o którym człowiek dowiaduje się przypadkiem za granicą – pewien polski autor przybył z grupą swoich amerykańskich studentów na festiwal literacki do Bratysławy, na którym byłem i ja, bo akurat wydano mi po słowacku książkę, i nagle jeden z gości festiwalu pyta mnie przerażony, co ja takiego napisałem o Miłoszu, że duchowy opiekun studentów zabronił im ze mną rozmawiać.

Sporo tego było?

Sporo, ale jak to w przypadku osoby, która się chętnie uczy, mnie to wszystko niezmiennie cieszy. Mówiłem sobie: no, no, trzeba aż zamknąć mi dziób albo obmówić.

Chyba dopiero podczas tamtej gazetowej dintojry skumałem – późno, bo późno, zbliżałem się do pięćdziesiątki – że naprawdę wygodniej człowieka nie dopuścić do głosu, niż pozwolić, żeby „Wyborcza” umoczyła na argumenty, mniej więcej literackie czy umysłowe. A najlepiej klienta przemilczeć. Poczucie wyższości i godnościowość robią u nas w polszczyźnie spore wrażenie, więc najlepiej obnosić po świecie poliki pełne noblowskiego powietrza – nasz chłop po Noblu miał zwyczaj dobitnego wskazywania swojej wyższości nad innymi, na przykład nad Mandelsztamem albo Anną Kamieńską, albo nad Beckettem, you name it. W przypadku Becketta sprowadził deliberacje do pamiętnego „Właściwie o czym to... z czym do gościa?”. Znaczy się, z czym do gościa ten Beckett, bo rolę gościa w tym pytaniu zarezerwował dla siebie. Po prostu załatwił tego Becketta po wsze czasy.

W „Smaku detalu” napisał pan, że Miłosza piętą Achillesową jest frazeologia polska.

Oj, to jeszcze starsze dzieje. Tymczasem „Wszystko co nowe jest lepsze niż wszystko co stare” – zna pani ten wiersz Brechta? Bo ja widzę, że cały czas ciągnie panią do problematyki antycznej. Wierzyć się nie chce, ale wychodzi na to, że Brecht rzeczywiście się pomylił – biedny człowiek czasem nie ma jak oderwać się od przeszłości. Dałem w tym „Smaku detalu” bogaty kontekst cytatów, mnóstwo przykładów bylejakości językowej – to były albo od-angielskie kalki, albo błędy, albo kompletna językowa martwica. Muszę być podły z natury, bo mam w gaciach kupę radości, kiedy widzę, żeśmy są tak delikatni, że nie dałoby się znieść różnicy zdań – najważniejsze pokazać, że inna opinia nie istnieje albo nie ma racji bytu, a jak już istnieje, to odmówić jej waloru i godności. Wie pani, w rozmowie coś mogłoby zostać powiedziane – to by dopiero była afera, na całe demoludy! Myślę, że olewanie przez „Wyborczą” poglądów tzw. odmiennych, zwłaszcza w czasach, kiedy gazeta wpływała na myślenie milionów ludzi, też odbiło się w pamiętnym roku 2015 – beserwiserka „Wyborczej” miała udział w tym, co się stało.

A wracając do rzeczy, do których mam bardziej złożony stosunek: co ja na to poradzę, że od pisania martwego albo na­­bzdyczonego wolę język, który się otwiera na coś, czego piszący nie wiedział. Albo kiedy okazuje się, że język piszącemu coś podpowiada, w dodatku do rzeczy.

Co takiego panu podpowiedział?

Może to jednak język się otwiera – na mnie, jeśli nie przegapię, co mówi. Pyta pani o przykłady ożywczego języka? Tego jest na każdym kroku od groma i ciut ciut, jak nieco z rosyjska mówiło się w Otwocku. I to są chyba zawsze drobne rzeczy, czasem słowo, czasem fraza czy zdanie, ale te drobne rzeczy pozwalają się dowiedzieć czegoś więcej.

Znajomy Amerykanin pracował kilka lat w kancelarii prawniczej w Warszawie, świetnie mówił po polsku, i robił ciekawe „błędy” – biorę w cudzysłów, bo Leśmianowi też zarzucano błędy. Komuś obniżono pensję i zdaniem Johna Wójtowicza ów człowiek dostał „podniżkę”, dużo było w jego mówieniu ciekawych epizodów. „Podniżkę” latami podrzucaliśmy sobie radośnie w redakcji. Chciałem Johna Wójtowicza upamiętnić jakąś serią zdań – może to jeszcze zrobię, jeśli wpadnę na tamte zapiski – bo składniowo też był ciekawy. Po kilku latach wyjechał pracować do Wiednia.

W ogóle człowiek mało wie, dopóki coś go nie otworzy na więcej. Wiedziałem dużo mniej, dopóki czegoś nie napisałem. Oczywiście wszystko, co się zdarza w życiu, nasz język powiększa, język od życia pęcznieje. I czasem rozumie się trochę lepiej siebie, ludzi, i resztę. Super, kiedy pęcznieje, ale nie pęka. Dopóki się nie zakochałem, wiedziałem mało. Dopóki nie urodziły się nam dzieci – mamy dwóch synów – nic nie wiedziałem. Dopóki nie umarła mi mama, nic nie wiedziałem. Dopóki synowie nie wyszli z domu, wiedziałem dużo mniej. I tak dalej. Wiadomo, dialektyka – język tworzy nam świat i świat tworzy nam język. Ale nie wiem, czy nie dowiadywałem się najwięcej, kiedy coś z tego wszystkiego umiejętnie zapisałem. Może wstyd powiedzieć, że dowiadywałem się czegoś od własnego pisania?

A refleks tak istotny w ping-pongu i w pisaniu? Zapisuje pan również myśli, scenki, zdania?

Dwa razy zgubiłem notes, to mnie trochę ostudziło. Czasem powtarzam sobie zdanie, żeby zapamiętać. Niekoniecznie muszę zapisać, ale jak mam okazję, to zapisuję. Frazy w jakiś sposób muzyczne są bardziej zapamiętywalne – tyle że te muzyczności są bardzo różne, każdemu co innego gra. Dla mnie melodyjna jest na przykład fraza „liść klonu”, bardzo niepozorna, powiedziała mi się kiedyś na głos – pewnie powiedziała mi się wiele razy, aż jednego razu bardziej przypadła mi do ucha – no, ale ktoś inny mógłby to uznać za zbyt niski próg muzyczności, od którego nie sposób się odbić w stronę, powiedzmy, jakiejś poetyckiej całostki. Mnie się zdaje, że niemal wszystko może być trampoliną.

Do improwizacji?

Czemu nie. Wydaje mi się, że jak mniej więcej wszystko zostaje zanotowane, to od takiej pełniejszej partytury trudniej się odbić, a jak człowiek odbija się od czegoś niepokaźnego i puści język luzem, jak mu się coś w dodatku poplącze, zostawi pomyłkę frazeologiczną, utrzyma jakieś prywatne sformułowanie, to może być ciekawiej. Dla mnie od notatek wygodniejsza jest czasem komórka – ktoś mówiący do komórki w pociągu albo na ulicy to obrazek prawie tak samo naturalny jak kiedyś łopuch pod płotem.

W którym momencie pan jest pewny, że wiersz jest gotowy?

Muszę być pewny? Nie wiem, co się na pewność w pisaniu składa, ale ona w którymś momencie przychodzi, musi przyjść. Jak wiersz ma więcej fartu, to zbliża się do swojego kształtu od razu, a jak mniej, to do stanu używalności trzeba go doprowadzić. Dużo więcej o tym nie powiem – musiałbym udawać, że wiem więcej, niż wiem. Aa, i lubię sprawdzić, jak takie niewydarzone, niepewne swego istnienia cuś brzmi, więc czytam toto zaufanym osobom. Lepiej wtedy słyszę, co napisałem. W „gotowym” wierszu albo szkicu też zdarza mi się dla płynności frazy zmienić jakiś drobiazg, choćby w przedruku.

Niepewność w pisaniu kompletnie mi nie pasuje do gry w ping-ponga.

Może nie pasuje do ping-ponga, choć wynik w pinglu często wskazuje, że pewność ręki, czyli powiedzmy technika, to mało – o coś za chudo w uszach. W pisaniu też można mieć „pewność ręki”, a nie być pewnym rezultatu, bo to dwie różne rzeczy. Technika umożliwia różne manewry, w języku też. Gest językowy zapowiada, że zaraz się powie to czy tamto, że „uderzy” się tak a tak, odbije się w tamten róg, nie gdzie indziej, ale naprawdę odbija się gdzie indziej – tam, gdzie go nie ma. Zmyłka techniczna jest w pinglu duszą gry, w języku też bywa pożądana. Ale naprawdę marnie się czuję, głosząc te wszystkie formułki, że niby „jest” tak a tak albo że nie jest – tak może mówić ktoś, kto robi za eksperta. Przyskrzyniła mnie pani na występku niepewności.

A czas? W najnowszym tomiku pisze pan z odwagą o sprawach dotąd pomijanych – o mamie i jej odchodzeniu.

Właściwie po dziś dzień nie wiem, jak to się stało, że jestem taki dorosły. Jeśli w starszeństwie tkwi jakiś przywilej, to chyba tylko taki, że osobę dorosłą czy dojrzałą – przynajmniej tak się uważa – charakteryzuje spojrzenie z dystansu, mniej nacechowane emocjonalnie. Więc pewnie i to, że człowiek nazywa po imieniu coś, co wcześniej było ukryte, bo się na przykład wstydził albo nie wiedział, jakie emocje są akceptowalne dla niego samego, jak z nimi dojść do ładu. Czy na przykład godzi się mówić o własnym wzruszeniu? Albo o przykrościach, jakie człowiek sam sobie funduje? A potem, w tej tak zwanej dojrzałości, może nagle się okazać, że nie ma się czego wstydzić, że na miejscu jest niemal każda emocja, zależnie od tego, w jakim kontekście się zdarzy.

Ale nie wiem, czy pomijałem te sprawy wcześniej, wydaje mi się, że nie.

Pan się cały czas zasłania, żeby nie opowiedzieć czegoś o swoim życiu...

A co by pani chciała usłyszeć?

Chciałabym przed oczami zobaczyć pana mamę.

A to ci dopiero.

Mam może kilkanaście zdjęć, ale to były czasy, kiedy nieczęsto miało się aparat fotograficzny, a jak już się miało, to nie umiało się go dobrze obsługiwać. Może z tego powodu, że mam mało zdjęć, a może z innego, zacząłem pisać taką, powiedzmy, prozę rodzinną, i w zasadzie skoncentrowaną wokół postaci mojej matki. Potem przerwałem, bo ni cholery nie umiałem się skupić na krótkich dystansach – przez godzinę, a nawet przez dwie i pół godziny, kiedy wiedziałem, że w następnym tygodniu nie trafią mi się znowu takie dwie i pół godziny. Strasznie demobilizujące.

Dwa lata temu dostałem stypendium – przez kilka miesięcy mieszkałem w Szwajcarii, jako gość Fondation ­Michalski. Udało mi się tamten pomysł trochę ­podciągnąć, i nawet jeszcze jeden – też pisanie prozą, o Otwocku – też związany z rodzinnością, to znaczy z bliskimi ludźmi i z bliską przestrzenią. Chciałbym, żeby to były prozy „faktyczne”, ale na pewnym luzie. Cały czas uczę się, jak sobie w nich radzić z czasem, chcę go jakoś scalić, zrobić z tych różnych czasów jeden. Ale moja, hm, ekspertyza w pisaniu prozą jest jakby z innej mańki – napisałem kilka książek ze szkicami, może dlatego w pisaniu tych kawałków ciągle nie przeskoczyłem progu jakiegoś rozpędu. Wszystko w tej dyscyplinie zajmuje mi więcej czasu, niż sobie wyobrażałem. Pewnie z tego powodu w Montricher dłubałem głównie przy wierszach – ukazały się kilka miesięcy temu pod tytułem „Lata praktyki”.

W niektórych wierszach chyba się przesadnie nie zasłaniam.

Pańska mama zachowała pogodę ducha po wszystkim, czego doświadczyła?

Bardziej zobaczy pani moją mamę, kiedy powiem, że zachowała, czy kiedy powiem, że nie zachowała? Ale już karnie lecę odpowiadać. Zachowała chyba jakąś radość serca czy pogodę ducha, choć z anty­semityzmem borykała się do końca życia. Więc myślę napisać taką książeczkę, żeby lepiej zrozumieć m.in. to, co teraz tak koślawo idzie mi w rozmowie. Na razie – wyjaśniam to sobie młodym wiekiem – jeszcze nie umiem o tym pani opowiedzieć. Ale ani chybi niedługo dojrzeję, i wtedy będzie mi szło lepiej. Pocieszam się, że w ogóle jest mało rzeczy, o których umiem mówić płynnie.

Ta niepewność to naturalny składnik pana osobowości?

Teraz mnie pani przyskrzyniła na amen – dzięki czemu uzyskujemy na koniec stare dobre kosmopolityczne słowo. Najchętniej z akcentem na „e”. ©

Rozmowa odbyła się w sierpniu 2022 r.

Suchy mech

To suche lato wyjałowiło wszystek mech i serca.

Las stał bezpiecznie, w tym samym miejscu
i nie zgubiliśmy drogi, choć nowi właściciele
stawiali płoty przy samej skarpie, tuż nad wodą.

A Mirek, dawny nasz przewodnik,
który się kłócił z każdym
nim zdołał się choć trochę zaprzyjaźnić,
mieszkał od roku w Austrii
i szukał przewodnika sobie.
O, instynkt lasu Mirka,
który przed laty ściągnął cię na tę prywatkę.

Przyjaźń mogła wybuchnąć w każdej chwili, o każdej porze,
bojaźń rzadziej.
Żył Mikuś,
Adam żył,
żył Maciek,
Przemek,
Laga,
Jasiek,
żył Leszek Żmija,
żył Nowotel,
i Siemek żył,
i Suchy nie zamienił się w roślinę.

– Przepraszam, a jak żyli, to przyjaźnić się nie chciało?
– Chciało, nie wcinaj się, bo nie skończyłem.

I żwawą treść miały wymogi chwili.

Toteż jak stałem, kopnąłem się za pijanym Jaśkiem
taksówką, do Warszawy,  bo raz już wyszedł oknem
z drugiego piętra i zatrzymał się w podwórzu,
na Mokotowskiej. Jeśli zdarzają się przypadki,
to później przestają nimi być.
Mieszkałem z nim tamtego roku o rzut beretem,
na Hożej, u pani Bogusińskiej.

Poszliśmy lasem i nie zgubili drogi,
chociaż nie było z nami Mirka.

W to suche lato las po kawałku
spadał pod nogi, a potem trzeszczał
i wiązał się z podłożem
wskazując nam kierunek.
Jasiek tymczasem
już w Stanach uczył niewidome dzieci braille’a,
i w Stanach co miało wcześniej wyjść, mu wyszło.

My idąc, trochęśmy niedowidzieli,
ale tamtego dnia nie pogubili drogi.
Bośmy szli niby, a mimochodem
czytali pismo pod nogami,
cokolwiek w ciemno, ale po przyjaźni
z korą złuszczoną z sosen, z opadłymi liśćmi,
bo las był tu mieszany.

Wiersz przedrukowujemy za tomem „Lata praktyki” (WBPiCAK, Poznań 2022)

TRZY Z WIELU

▪ „WCIELENIA JERZEGO FICOWSKIEGO” (2010) pod redakcją Piotra Sommera to hołd oddany mistrzowi – wybór rozmów, recenzji i szkiców przybliżający postać poety, pisarza i tłumacza, znawcy kultury cygańskiej i żydowskiej, entuzjasty Brunona Schulza. Twórcy, który przyczynił się do spopularyzowania etosu pogranicza, postawy zrozumienia i zaciekawienia bliską odmiennością, przełamującego stereotypy i uprzedzenia, budującego pomosty między ludźmi różnych narodowości i wyznań.

▪ „CO ROBISZ NA NASZEJ ULICY” CHARLESA REZNIKOFFA (2019) – wybór wierszy amerykańskiego poety żydowskiego pochodzenia zmarłego w 1976 r. – pokazuje, jak współczesna poz ostaje jego twórczość, co w ogromnym stopniu jest zasługą tytanicznej i genialnej pracy Piotra Sommera jako tłumacza, ale i komentatora. Tu pojawia się kwestia: ile Sommer-poeta zawdzięcza Sommerowi-tłumaczowi? Bliska jest mu bowiem substancja poetycka Reznikoffa: obserwacja ulicy, podglądanie przypadkowego człowieka, podsłuchiwanie cudzych rozmów, organiczna niechęć do patosu i tonów wysokich.

▪ „LATA PRAKTYKI” (2022) i w operowaniu słowem, i w wyżywaniu życia, i w kontaktach międzyludzkich, i w oswajaniu utrat, i w uprawianiu poezji. Kilkadziesiąt nieznanych wierszy Sommera – prostych i kunsztownych, dotykających końca czasu, choć bez sentymentów. Zachwyt i zaangażowanie stoją w szeregu z dystansem i alienacją, powaga kipi pod trywialnością, autoironia rozbraja to, co wzniosłe, niepoprawność dziecięcego języka daje egzystencjalny komentarz do złożoności świata.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2022