Czyste czucie

Ping-pong jest sportem najbardziej towarzyskim i przyjaznym. Tkwi w nim coś pozornie śmiesznego, choćby ta piłeczka, karykatura piłki, ten lekki idiotyzm powtarzanych w kółko gestów.

17.01.2022

Czyta się kilka minut

Rozgrywki tenisa stołowego w ramach Narodowej Kampanii Fitness. Pekin, czerwiec 2009 r. / REPORTER
Rozgrywki tenisa stołowego w ramach Narodowej Kampanii Fitness. Pekin, czerwiec 2009 r. / REPORTER

Trudno jest opisać uczucie, które w nas rozbłyskuje w tym ułamku chwili, kiedy piłeczka po udanym ścięciu, liznąwszy stół, leci niepowstrzymana, by, wirując wokół własnej osi, zatrzymać się gdzieś na podłodze. Coś się w nas domyka, nagle odfajkowuje; wbiliśmy kolejny gwoździk w skorupę świata, potwierdziliśmy swoje w nim istnienie na naszych prawach, suwerennie. Świat jest, jaki jest, trudno, ale tym bardziej należy się weń wtłaczać, podpisywać na własnych warunkach listę obecności. Takie tysięczne gratyfikacje są solą ping-ponga, jednym z najgłębszych źródeł przyjemności, jaką daje.

A masz!

Jest jeszcze inna rozkosz, pokrewna wyżej opisanej, lecz osobna: obronić się, zablokować ścięcie zdecydowanym siermiężnym weto, twardo nadstawiając rakietkę; albo miękkim ruchem, coś jak głaskanie kota, zamortyzować piłeczkę lecącą w naszą stronę i widzieć, jak wraca delikatnie niskim lotem za siatkę. Najbardziej lubię ten właśnie plasowany – jak to się mówi – ruch. Jest jak pieszczota, która prosi piłeczkę, by trafiła – a my wraz z nią – we właściwe miejsce. Właściwe miejsce: to coś, gdzie, odtrącając przeszkody, powinniśmy być, gdyby istniał raj na ziemi.

Freudysta mówiłby może o ekspansywnej analności; psychoanaliza miałaby tu, jak wszędzie, niemało do zinterpretowania, chyba nawet więcej niż w przypadku wielu innych sportów. Grywałem kiedyś z chłopakiem, który na salę docierał z bocznicy, gdzie wyładowywał węgiel. Rodzina rozbita, ojciec pijak; najpierw walił pięścią w lodówkę, następnie bił żonę, na koniec syna. Za każdym razem, kiedy chłopak z całej siły wykonywał ścięcie, wykrzykiwał: „A masz!”. A miałem, dostawałem za wszystkie grzechy ojca i za chłopaka nieszczęścia. Nazywałem go Amasz; któregoś dnia Amasz zniknął na amen.

Przykład aż za prosty, jeden do jednego. Ujawnia w przejaskrawieniu paradoks ping-ponga, gry słusznie uchodzącej za najsympatyczniejszą ze wszystkich, a przecież agresywnej (zwłaszcza kiedy jesteśmy graczem ofensywnym), odreagowującej (kiedy wali się w piłeczkę bez opamiętania) i złośliwej (zwłaszcza kiedy jesteśmy graczem raczej defensywnym). W przeciwieństwie do sportów samotniczych, w których liczy się wynik mierzony w minutach czy metrach, albo sportów, jak wszelkie wyścigi, zbiorowych, a nawet w przeciwieństwie do większości sportów grupowych, sporty rakietkowe opierają się wprost, od razu, na próbach oszustwa, czyli zmylenia i wykiwania przeciwnika. Ping-pong przede wszystkim – ze względu na nieskończone możliwości rotacji, które można piłeczce nadać.

Weźmy dla przykładu serw. W zależności od ułożenia rakietki można piłeczkę wprawić w rotację dolną, boczną, górną, górno-boczną itd. Tak czy owak chodzi o to, by oszukać tego drugiego, utrudnić mu odczytanie lotu piłeczki. Dzisiaj na zawodach nie wolno już serwu zasłaniać i wyrzucać piłeczki w górę spod stołu. Ale zawsze coś można. Na przykład po odgłosie uderzenia rakietką przeciwnik odbierający mógłby domyśleć się rotacji serwu. Więc w chwili uderzenia niektórzy zawodnicy tupią nogą, aby dźwięk zagłuszyć.

Bo też odgadywanie intencji gracza po przeciwnej stronie, obserwacja jego ruchów – rzecz wyjątkowo trudna – należy do podstawowych wymogów. Oczy powinny latać wte i wewte, jakby były skrajnie znerwicowane; patrzeć na piłeczkę w chwili, kiedy ją uderzamy, i rozgryzać ruchy gracza naprzeciw, odkrywać w mig jego rotacyjne rozwiązania. Dobry pingpongista to intuicyjny hermeneuta, błyskawiczny interpretator.

Fizycy obliczyli możliwości rotacyjne piłeczki i jej różne szybkości. W przypadku serwu przydaje się takie równanie: m2v2p/M – 2mvvp + mv2p = 0 (podaję za Krzysztofem Ernstem). Nic z niego nie rozumiem, tak jak molierowski pan Jourdain nie wie, że mówi prozą. Ale wiem, że nadto często psując piłkę przy odbiorze, swoją niezgrabnością nie staję, podobnie jak to bywało w liceum, na wysokości praw fizyki. I że można markować coś na lekcji polskiego, udawać, że się przeczytało „Nad Niemnem”, lecz fizyki obejść się nie da. W każdym razie przy serwie piłeczka osiąga dwa razy większą szybkość niż szybkość, z jaką ją uderza rakietka.

Rotacja to Wielkie Kłamstwo, podstawa nowoczesnego ping-ponga. Zaczyna się od głupiego podkręcania (ojciec zgadzał się ze mną grać po warunkiem, że nie będę „podkręcał”), a później już nie ma granic. Top spin, najważniejsze uderzenie, na rotacji się opiera; w najbardziej skrajnej wersji, gdy zajdzie taka potrzeba, kolano niemal dotyka podłogi, rakietka schodzi bardzo nisko, i ruchem przypominającym ścieranie tablicy od dołu pionowo idzie w górę.

Ale wiadomo, że kłamstwo wywołuje kłamstwo. Dobra odpowiedź przeciwnika na naszą rotację wzmaga rotację, którą wysłaliśmy, i bije w nas jak niebacznie wysłany bumerang. Albo też przeciwnik ma rakietkę z okładziną antyspinową lub czopową, które oszukują inaczej. Piłka spada wówczas na naszą stronę niczym martwy ptak; z takim flakiem nie wiadomo co począć.

No i jest jeszcze cała agresywna reszta, przywalić w piłkę tak, żeby mury stęknęły i stół się rozpadł, ściąć tak, że najtęższa sekwoja padłaby na wznak, a masz! Tyle że wszystkim jest przyjemnie, przynajmniej wśród zwykłych amatorów. Ping-pong, hoć z pozoru tak „niemoralny”, jest sportem najbardziej towarzyskim i wspólnotowym, i wyjątkowo sklejającym, przyjaznym. Nie wiem dlaczego właśnie on. Może dlatego, że tkwi w nim coś pozornie śmiesznego, dziecinnego, ta piłeczka, karykatura piłki, która podskakuje głupawo jak rząd na tańcach u Rydzyka, te wiatraki dłońmi w przyśpieszonym tempie jak na pierwszych filmach z Chaplinem, ten lekki idiotyzm powtarzanych w kółko gestów.

Tak czy owak, potrzebujemy siebie nawzajem jak wody, by uprawiać swoje metafizyczne i techniczne harce. Tam, gdzie gram, wciąż słyszę dookoła „brawo” albo widzę kciuk wzniesiony w górę: to słowa i gesty uznania za dobre zagrania naszego „śmiertelnego” niby wroga. A na najniższym poziomie amatorskim piłeczka wędrująca od jednej rakietki do drugiej to telegram porozumienia: odbierz stop teraz ty odbierz stop i znowu ty stop. Chodzi o to, by wymiana trwała jak najdłużej, metronom się nie zacinał. Dlatego rozgrzewka przynosi nieraz więcej frajdy niż sam mecz; na razie współdziałamy, podajemy sobie piłeczkę niczym dłoń.

My też chcemy pograć

Ping-pong należy też do najbardziej społecznych i demokratycznych sportów; żadnej, w odróżnieniu od tenisa, elitarności i związanych z nią wykluczeń. Jeden z pisarzy-pingpongistów, Jerome Charyn, tak opisuje swoją poważną pingpongową bandę w nowojorskim klubie z lat 50.: „profesor matematyki ciężko stękający po każdym uderzeniu; milioner-producent koszul zajeżdżający do klubu limuzyną z szoferem i zrzucający w szatni pełnej karaluchów marynarkę za dwieście dolców; żebrak-narkoman, stawiający czoło najlepszym, który zaczynał się trząść, kiedy tylko wychodził z klubu – tutaj nigdy nie prosił o jałmużnę; psychoanalityk, który w przerwie między meczami rysował na kartce kwiaty, i czarny portier, który musiał grać w ochraniaczach na kolana”.

Szalone lata ping-ponga miały swoje pierwsze wielkie apogeum pod koniec lat 20. Historyk sportu Wiesław Pięta pisze wręcz, że „przed wojną w Europie był szał na tenis stołowy, choć trafiali się też przeciwnicy tej dyscypliny. W parlamencie brytyjskim był »klub antypingpongowy«, którego siedmiu członków nosiło plakietki z napisem »My nie lubimy ping-ponga«. Jednak to były wyjątki. Stoły ustawiano w restauracjach, hotelach”.

Henry Miller, zapewne najlepszy pingpongista wśród pisarzy (grał jeszcze w dniu swej śmierci), rozgrywał partyjki z Chaimem Soutine’em, Anaïs Nin, Manem Rayem, Lawrence’em Durrellem, Brassaïem, Georges’em Moustakim. Był pierwszym marzycielem ping-ponga, to znaczy kimś, kto rozważał go „filozoficznie”, uznając grę za eksplozję największej witalności, która przeciwstawia się śmierci.

Myślę, że tamta nagła pingpongowa moda w „szalonych latach” międzywojnia wiązała się ogólnie z ówczesną rewolucją estetyczną, rozbujaniem reguł, dynamizacją przestrzeni i form, kultem szybkości, rozkołysaniem ciał w rytm fokstrotów, swingu czy jazzu. Niektórzy lepiej przytupywali, inni lepiej dmuchali w rytmicznie rozbujaną trąbkę, inni lepiej uderzali rakietką, lecz wszystkimi potrząsał ten sam magiczny dygot.

W dawniejszych latach, które sam pamiętam, sięgających Funduszu Wczasów Pracowniczych, ping-pong występował razem z brydżem i siatkówką; szczęścia chodziły Bożymi trójcami. Stół brydżowy czy pingpongowy przyciągał jak ciepły kominek; siadywało się obok i czas, tak przyjemnie rozgrzany, nie tyle mijał, co otulał. Stukano, licytowano, podbijano; niekiedy, aby dopchać się do stołu, trzeba było swoje odczekać.

Ping-pong zawsze był jakimś rozwiązaniem, inną rzeczywistością na podorędziu. Jakby dziwnym snem w realu, podręcznym przedszkolem, do którego można zbiec, odbić w bok, aby schronić się przed nadto gardłową codziennością. Na koloniach nie odchodziłem od stołu, grupowe wyjścia do lasu były zmorą. Później często wyobrażałem sobie – jako scenę symboliczną, drwinę z historii – internowanego Lecha Wałęsę grającego ze strażnikami w Arłamowie. Lecz niestety jeszcze częściej grającego ze swymi ludźmi w Pałacu Prezydenckim; jestem niemal pewien, że o tym głównie marzył i że o tym z czasem więcej myślał niż o polityce, że pykanie rozrastało się kosztem trudniejszego, niż się spodziewał, rządzenia, aż w końcu – zbyt łatwo mi to było pojąć – stało się jedynym własnym dobrem.

Tytułowy wiersz Piotra Sommera z cudnego tomiku „Dni i noce” zaczyna się od słów:

Jedziemy odwiedzić Staśków, ale umówmy się –

w ping-ponga też chcemy pograć, bo nie ma tak

żeby było tylko jakoś i człowiek mówi w liczbie mnogiej

odruchowo, nie myśląc o tym zbytnio

Sam mówię „my”, bo nie chce mi się wierzyć, że dla innych grających ping-pong to nic więcej niż ping-pong. Ewentualnie tenis stołowy. Wiersz Sommera nie opowiada dalej o ping-pongu, ale – umówmy się – poeta bardzo chciałby pograć. Do tego stopnia, że uzależniał swoją obecność na festiwalach literackich od obecności stołu pingpongowego. I czasami mnie. To tylko jeden z tysięcznych przykładów pingpongowego zaczadzenia; niech tu wystarczy za inne. Proszę pozwolić na wspomnienie. Podczas polskiego festiwalu we francuskim miasteczku graliśmy długo z Sommerem na oczach znudzonych literatów, szybko sobie poszli. Do końca meczu został jeden jedyny kibic, Tadeusz Konwicki. Głowa w lewo, głowa w prawo. „Panie Tadeuszu, szkoda czasu”. „Muszę zobaczyć, kto wygra”. Nie pamiętam, kto wygrał, trzeba by pytać Konwickiego.

Wielkie pykanie rozlega się wszędzie, to obok piłki nożnej najbardziej chyba rozpowszechniony na świecie sport; stoły czy raczej ich betonowe imitacje rozsiały się po parkach i podwórkach. Na Polu Mokotowskim w Warszawie grywa dzisiaj kilka nacji, podobnie jak w klubie, gdzie czasem wpadam; obok dzieciaków i emerytów odbija tam też mistrz Anglii i świata w grze rakietką bez okładzin; podają sobie nawzajem piłeczki. W parku genewskim widziałem przez weekend zastęp zaciekłych w grze Marokańczyków, ale się dopchałem, w klubie kopenhaskim – Irańczyków i Eskimosów.

O Chinach wolę nie myśleć, to inna gra, jakiś piekielny nadping-pong. Chyba że przypomni się „Forrest Gump” i Tom Hanks odbijający na oczach zdumionych Chińczyków piłeczkę od ściany dwiema rakietkami naraz jak szalony cyrkowiec, a w kolejnej scenie rozgrywający w niewiarygodnym tempie mecz z chińskim zawodnikiem na arenie ozdobionej portretem Mao. Dzisiaj dobrze widać, wracając do tamtych kadrów, że animacja komputerowa dopiero raczkowała. Hanks uosabiał przez chwilę postać mistrza Glenna Cowana czy innego z dziewięciu amerykańskich pingpongistów zaproszonych na mecze pokazowe do Chin; był to pierwszy zabieg dyplomatyczny mający ocieplić napięte stosunki amerykańsko-chińskie, a cała sytuacja, przypomnę, przeszła do historii pod nazwą „pingpongowej dyplomacji”.

Takich zaczepień ping-ponga o wielką historię jest niemało. Wyliczenie ograniczę do jednego, trudnego, lecz ostatecznie szczęśliwego przykładu. Jego bohaterem jest słabo u nas pamiętany polski Żyd Alojzy Ehrlich, przed wojną trzykrotny wicemistrz świata i człowiek o niezwykłej biografii, jeśli niezwykłość mierzyć tragicznymi przejściami i dziwnymi przygodami w najprzeróżniejszych miejscach.

Streszczę za Wiesławem Piętą tylko fragment tego życia. W roku 1939 fanatyk ping-ponga, król Faruk I, zorganizował w Egipcie pierwsze mistrzostwa świata odbywające się poza Europą. Tak bardzo zachwycił się Ehrlichem, że uprosił go o pozostanie w Egipcie; przez pół roku Ehrlich pykał z królem i królową, będąc zarazem trenerem kadry egipskiej. Ale wojnę spędzał już we Francji, uczestnicząc w ruchu oporu, prawdopodobnie pomagał w przerzucie polskich żołnierzy za Pireneje. Aresztowano go w czerwcu 1944 r. i przewieziono do Auschwitzu. Uniknął komory gazowej, gdyż któryś z nazistowskich oficerów miał rozpoznać mistrza. Dodam, że podobny motyw wojennej „solidarności” pingpongowej znajdziemy w powieści Józefa Hena „Pingpongista”. Z Auschwitzu Ehrlich trafił do Gross-Rosen i Dachau, gdzie doczekał się wyzwolenia. Po wojnie jeszcze bardzo długo kontynuował karierę we Francji, choć chciał grać dla Polski, co mu polskie władze uniemożliwiły.

Dogrzebałem się jeszcze u Amerykanów i takiej pogłoski rozpowszechnianej przez słynnego pingpongistę Marty’ego Reismana, który Ehrlicha poznał: w Auschwitz przydzielono Ehrlicha do oddziału rozbrajającego bomby. Któregoś razu Ehrlich znalazł podczas pracy plaster miodu. Miał się miodem nasmarować i, wróciwszy do obozu, dawać swoje ciało do lizania innym więźniom. Gdy wychodził z więzienia, sam przy 182 cm wzrostu ważył około 40 kilo.

Wesołe jest życie staruszka

Najstarszy gracz, jakiego widziałem w akcji przy stole w Warszawie, miał sto jeden lat; całkiem nieźle mu szło. Najstarszy pingpongista, z którym grałem (i przegrałem), miał osiemdziesiąt siedem lat; trochę trzęsły mu się już ręce. Z osiemdziesięciolatkami przegrywam często; to nie są nawet byli zawodnicy, po prostu faceci (jest również sporo dobrze grających kobiet w tym wieku), którzy kilkadziesiąt lat odbijali i wyuczyli się własnych technik, często absolutnie niepoprawnych z punktu widzenia sztuki, lecz nieprawdopodobnie skutecznych. Płeć i wiek w grze czysto amatorskiej nie mają znaczenia, ani sześćdziesiąt lat różnicy, ani chromosomy nie są decydujące dla stylu i rezultatu. Niekiedy nawet zawodowstwo nie pomoże: widziałem nieruchliwych starców, którzy wyuczonym pykaniem pokonywali młodych zawodników zwijających się jak w ukropie i wysyłających ku nim podręcznikowe top spiny.

Taki jest oczywisty urok amatorskiego pingla, obywatelskiej, starosmarkatej republiki. Fundamentalne gdzie indziej podziały tu zanikają, wszystko jest możliwe. W ostatnich latach największe wsparcie dla ping-ponga przychodzi od medycyny, zwłaszcza od nauk neurologicznych. Wróble ćwierkają już o tym, że nie ma lepszego sportu dla mózgu (chyba za mało gram) i lepszej terapii – a kto wie, czy nie prewencji, choć brokuły i tak trzeba jadać – dla takich chorób jak parkinson i nawet alzheimer. Artykułów naukowych na ten temat jest już sporo. Tłumaczę sobie te prawdopodobne profity prosto: tresowaniem reakcji. W ping-pongu nie ma „później”, żadnej prokrastynacji. Co ćwierć sekundy nieodwołalna decyzja, a szybka decyzja jest jak holowanie – wyciąga nas z buksowania, na którym degeneracyjne schorzenie neurologiczne, zwłaszcza parkinson, polega.

Więc właśnie (nie zaczynaj, mój mózgu, zdania od „więc”!): ping-pong koncentruje energię do granic. Nasze błyskawiczne ruchy wyrażają cask strength życia, jego wysokoprocentową treść. Tak bardzo tu i tak bardzo teraz, bez rozcieńczenia, cudowny eliksir, apologia pełnej obecności, wysokiego napięcia, absolutnego skupienia w każdym pełnym geście. Grający wykonują rodzaj dziwnego, ni to nowoczesnego, ni to rytualnego baletu (który nota bene posłużył za kanwę różnym spektaklom), jakby obłaskawiali ołtarz, templum, pępek świata, czyli stół w kolorze teraz niebieskim, a niegdyś zielonym.

Niekiedy, mówiąc o sporcie, używamy słowa „czucie”. W ping-pongu ma ono, rzekłbym, najmniej metaforyczne znaczenie. Zdarzają się chwile, rzadkie, lecz dogłębne, gdy wychodzimy z własnego ciała, wraz z piłką i rakietką stajemy się jedną wspólną aurą; to doznanie szczęśliwej nieważkości, kiedy przestajemy odczuwać, czy to my dotykamy piłeczkę, czy ona nas. Całkiem dosłownie rozumiem więc słowa Charyna o „falach alfa” jako „raju pingpongisty”, gdzie osiąga się doskonałą harmonię, gdzie „ciało i duch wpadają w rodzaj stanu mistycznego, w którym czas zdaje się podporządkowany naszej woli. Do tego dążyliśmy za każdym razem, gdy chwytaliśmy rakietkę; wyjść z siebie, wtopić się w marzenie o grze, gdzie nie bylibyśmy tymi, którzy przejmują się każdym odbiciem, gdzie tańczylibyśmy bez żadnego celu, bez myśli o zwycięstwie, zahipnotyzowani białą czy pomarańczową piłeczką”.

Z roku na rok tańczy się coraz szybciej. Ze zjawiskiem szybkości w ping-pongu jest pewien problem. Dzisiejsza nauka gry na poziomie zawodowym i wysoko amatorskim polega na wpajaniu zasady: skończyć wymianę jak najszybciej; piłeczka leci czasem z prędkością 160 km/h, parę uderzeń i po krzyku. Nasz wspomniany mistrz Alojzy Ehrlich zasłynął również z najdłuższej wymiany z Rumunem Farkasem Panethem (który w czasie wojny trzykrotnie zbiegł z transportu do Auschwitzu) podczas mistrzostw świata w roku 1936. Trwała nieprzerwanie dwie godziny i dwanaście minut, dłużej niż legendarny pojedynek Brazylia–Polska na mistrzostwach futbolowych w tym samym roku. Zdarzały się wówczas mecze pingpongowe, które ciągnęły się z przerwami przez dwa dni. Dzisiaj to 15 minut.

Najlepszy amerykański pingpongista w dziejach, Dick Miles (który chodził na mecze z „Ulissesem” Joyce’a pod pachą i zastanawiał się, czy pojedyncze słowa mogą wywołać taki sam efekt jak poszczególne uderzenia), widział tę wymianę, której głównym bohaterem był Ehrlich. Ehrlich posługiwał się nieco większą i cięższą rakietką od normalnej, ustawiał daleko za stołem i tylko biernie odsyłał na stół piłkę po zagraniach Panetha. Po dobrej godzinie ramię Ehrlicha, opowiadał Miles, zaczęło drętwieć i Ehrlich przełożył rakietkę do drugiej ręki. Po dziewięćdziesięciu minutach sędzia poprosił, by go zastąpiono, gdyż szyja od ciągłego kręcenia głową odmówiła posłuszeństwa. Publiczność zaczęła wychodzić z sali; tam, gdzie siedział kapitan polskiej ekipy, Ehrlich kazał wcześniej postawić szachownicę i podawał kapitanowi na głos kolejne ruchy w toczonej z nim partyjce. Piłeczka miała przefrunąć nad siatką dwanaście tysięcy razy, lecz pierwszy punkt, po tym, jak piłeczka omsknęła się po palcu Ehrlicha, zdobył Rumun. Od dwudziestu minut rozgrywano już drugi punkt, gdy jeden z członków polskiej ekipy, cytuję Milesa, „zanurzył dłoń w torbie i wyciągnął z niej nóż, bochen chleba i polską kiełbasę 60-centymetrowej długości”. Paneth, widząc, że Polacy „szykują się do spędzenia w sali zimy”, wzmocnił atak. Za trzecim uderzeniem za piłeczką poleciała jego rakietka i Paneth wybiegł z sali „wyjąc na cały głos”.

Wszystko zaczęło przyśpieszać od roku 1952, kiedy ktoś wymyślił, by obłożyć deskę jakimś gąbczastym materiałem. To nie była zmiana, lecz rewolucja, porównywalna do wynalezienia dźwięku w kinie. Nie od razu Kraków zbudowano i rakietkę obłożono, nowe technologie miękkich okładzin potrzebowały czasu, by całkowicie przeobrazić obraz gry. Pamiętam jeszcze z dzieciństwa graczy węgierskich, którzy stawali z dziesięć metrów od stołu i odsyłali piłki z cierpliwością automatu zaprogramowanego na wieczność: nieraz jeszcze wygrywali. Dzisiaj byłoby to niemożliwe, można się tak przez chwilę pobawić, to bardzo rajcujące i spektakularne, lecz teraz obrońcy praktycznie nie mają szans. Wahadło poszło w drugą stronę. Z nazbyt długich wymiany stały się za krótkie i za szybkie; widz, już zwłaszcza telewizyjny, nie mógł śledzić rozgrywki. Zwiększono średnicę piłeczek z 38 do 40 milimetrów, żeby zmniejszyć tempo przelotu, celuloid zastąpiono nie tak szybkim plastikiem, na niewiele to się zdało.

Pewnie będzie się coś jeszcze działo. Jak w każdej mikro­specjalizacji, technologia uruchamia czy promuje poszukiwania absolutu. Jak audiofile uganiają się za idealnym dźwiękiem, tak grający – zwłaszcza ci średni, jak ja – marzą o idealnej okładzinie i desce (za użycie słowa „paletka” przez tydzień podaje się piłki), które zagrają za nich samych. Kiedy spojrzy się na przekroje okładzin i desek, które składają się z wielu warstw i materiałów wykorzystywanych, nie wiem, chyba w kosmosie albo najbardziej zaawansowanych laboratoriach, na ceny bijące wyraźnie ceny najlepszych rakiet tenisowych, można pomyśleć, że żarty się skończyły, albo że chciałoby się zagrać z Anaïs Nin czy Manem Rayem. Ale się nie skończyły: pytam nie dalej niż miesiąc temu starszego klubowicza, od którego prawie każdy dostaje manto, czym gra.

– Nie wiem – mówi i pokazuje... deskę? Nie, paletkę pokrytą przedpotopową warstewką gumy.

– Znalazłem w piwnicy, dodaje, trzydzieści lat tam nie zaglądałem.

Wiara

Jeszcze tyle chciałoby się powiedzieć. O tym, że czasami, gdy jestem przed komputerem, dochodzi mnie zza ściany czy zza okna stukot jakby odbijanej piłeczki; miła halucynacja. Lecz nie; piszmy, nikt nie woła. O tym, że nie lubię tej jednej piosenki Kory o nocnym koszmarze z czarnymi pingpongowymi piłeczkami. O tamtym całonocnym, parytetowym, wyrównanym meczu jeszcze przed maturą z nieznaną mi dziewczyną, której imienia nigdy nie poznałem; Dygat by zaraz napisał romans sportowy. Albo o meczu, który mamy rozegrać w nowej, przestronnej siedzibie „Tygodnika”. Najbardziej obawiam się chłopaków i dziewczyn z działu Wiara. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2022