Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie jest wykluczone, że Warszawa zasługuje na nowego prezydenta, ale nie wolno zapominać, że hipotetyczne przyspieszone wybory, choć otwierałyby ciekawe i przydatne dla polskiej polityki przesilenie, przesłoniłyby sedno problemu: niezałatwioną uczciwie kwestię reprywatyzacji. Obiecane w zeszłym tygodniu przez Hannę Gronkiewicz-Waltz kroki (dymisja i zawieszenie urzędników, zbadanie dotychczasowych decyzji reprywatyzacyjnych) są słuszne, ale spóźnione. Pani prezydent wydaje się – zbyt nieporadnie jak na osobę tej rangi – dopiero oswajać z pojęciem odpowiedzialności politycznej za swoich urzędników oraz niebłahe społecznie i finansowo decyzje podjęte pod jej bokiem.
Święcie dziś oburzeni, pamiętajmy jednak, że trzy lata temu skandale reprywatyzacyjne nie były kluczowym tematem kampanii na rzecz jej odwołania w referendum. Wówczas mało kto zdawał sobie z nich sprawę: „słoń w pokoju”, jak mawiają Anglicy, stoi dopiero od paru miesięcy, w czasie których nie tylko wrodzy obecnej ekipie działacze społeczni, ale i życzliwe dotąd prezydent media zaczęły opisywać choćby casus działki koło Pałacu Kultury, którą oddano w prywatne, acz związane z ratuszem ręce, przy imponującej kaskadzie korzystnych zbiegów okoliczności.
Przypomniane ostatnio zarządzenie prezydenckie z 2008 r., nakazujące oddawanie kontroli nad kamienicami jeszcze przed formalnym zakończeniem procedur, jest wystarczającą poszlaką, by sądzić, że prezydent już wtedy była świadoma, jak bardzo zwrot nieruchomości z tzw. dekretu Bieruta jest uwikłany w kruczki prawne. Potraktujmy serio argument, że pismo to wydano, by chronić miasto przed odszkodowaniami za przewlekłość procedur, które mogli wywalczyć „roszczeniowi” prawnicy, zawsze sprawniejsi w tworzeniu korzystnych interpretacji (prof. Ewa Łętowska mówi, że w prawnej próżni udało im się stworzyć proceduralne „ciągi technologiczne”). Otóż, po pierwsze, zawiłości prawne mogą być przez urząd wykorzystane albo po to, by dany proces spowolnić w interesie np. lokatorów lub szkoły zagrożonej eksmisją, albo po to, by ułatwić życie inwestorom – i taką decyzję polityczną niewątpliwie Hanna Gronkiewicz-Waltz dawno podjęła, a dziś mamy prawo ją za to oceniać. Ale co jeszcze ważniejsze: sytuacja, w której miejski urzędnik jest skłonny nagiąć mętne prawo, bo wie, że przegra z obkutym adwokatem, pokazuje, w jak żałosnym położeniu są instytucje, powołane, by dbać o równowagę interesów w przestrzeni publicznej, przez brak prawnych ram reprywatyzacji.
Debata o tym, w imię czego należy ograniczać fundament liberalnego ustroju, jakim jest prawo własności (oraz skąd wziąć pieniądze, które by to rekompensowały), łatwo kończy się demagogią. Żadnej partii nie opłacało się łapać tego gorącego kartofla, a po 30 latach, wbrew prawom fizyki, stał się on jeszcze gorętszy. Polityczne współrzędne walki o władzę w stolicy dają niewielką nadzieję, że zrobienie tzw. dużej ustawy reprywatyzacyjnej wreszcie się opłaci – zarówno PO (bo będzie chciała bronić swojego wizerunku i stanu posiadania), jak PiS-owi, który przecież liczy na to, że kiedyś przejmie odpowiedzialność także za to miasto. ©℗