Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jeśli na dodatek bohaterowie nie mają imion, a w napisach figurują jako Facet (Glen Hansard) i Dziewczyna (Markéta Irglová), to cała historia uwalnia się od konkretu i szybuje ku uogólnieniu. Jak sto lat temu w filmach Griffitha, imiona takie obiecują nam nie tylko historię miłosną, ale Historię Miłosną; historię każdego Faceta i każdej Dziewczyny.
Nasz świat jest jednak zbyt chropowaty na taką strategię: globalizacja sprawia, że coraz trudniej osadzić opowieść "za górami, za lasami"; w bez-miejscu i bez-czasie. Jeśli nawet zaczynamy w Dublinie, to skończymy zapewne gdzie indziej; jeśli nawet bohater jest Irlandczykiem, to zapewne zakocha się w dziewczynie z Europy Środkowej. A to oznacza różnicę kulturową, brak wspólnej przeszłości i niemożność podzielenia przyszłości. Bajka zamienia się w melancholijną piosenkę o tym, że (to cytat) "Możesz podjąć wybór. Już go podjęłaś". Możliwość decydowania o własnym życiu trwa ułamek sekundy: ten, który właśnie minął.
Dziewczyna jest Czeszką, na dodatek zamężną (tyle że w separacji). Sprzedaje kwiaty na ulicy, jak Dziewczyna ze "Świateł wielkiego miasta" (1931) - skojarzenie o tyle uzasadnione, że irlandzki reżyser celuje w podobną co Chaplin prostotę (podobnie jak mistrz rezygnując z happy endu). Chłopak utrzymuje się z pracy w warsztacie, ale dorabia śpiewając na ulicach Dublina. Kompozycje własne gra wieczorem, za dnia wybierając hity, bo "jak już są ludzie, to chcą słyszeć to, co znają". Brzmi to prawie jak deklaracja twórców samego "Once", ale w piszącym te słowa uruchomiła przede wszystkim wspomnienie osobiste. Idąc tą samą (albo prawie tą samą) dublińską ulicą dwa lata temu, dane mu było posłuchać ulicznego grajka, jak śpiewał piosenkę dla większości przechodniów zapewne egzotyczną. Nazywała się "Czerwony jak cegła", a ustawiony przy futerale pełen euro koszyczek świadczył, że teoria wzięta z "Once" jest dość naciągana.
Historia jest pretekstowa; film sklecony. Większość scen (lepszych) ma posmak dokumentu; część (gorszych) - "niezależnej" prowizorki. Jedna (pierwsze wykonanie piosenki "Falling Slowly") jest naprawdę magiczna. A jednak ów niepozorny, nieoszlifowany film doczekał się Oscara za najlepszą piosenkę - na tegorocznej ceremonii Hansard dzierżył tę samą dziurawą gitarę, którą widzimy na ekranie, a Markéta Irglová mówiła o konieczności podążania za marzeniem. I to, jak się zdaje, jest właśnie najprawdziwsza bajka.
ONCE (ONCE) - scen. i reż.: JOHN CARNEY; zdj.: Tim Fleming; wyst.: Glen Hansard, Markéta Irglová i inni; Irlandia/Czechy 2006