Podatek Merkurego

PiS planuje wprowadzić dodatkowy podatek od handlu w sklepach wielkopowierzchniowych, by zwiększyć dochody budżetowe. Chce też wesprzeć w ten sposób polskich kupców. Ale to ich właśnie może zrujnować.

15.11.2015

Czyta się kilka minut

Galeria handlowa Supersam w Katowicach, 8 października 2015 r.  / Fot. Henryk Przondziono / FOTO GOSC / FORUM
Galeria handlowa Supersam w Katowicach, 8 października 2015 r. / Fot. Henryk Przondziono / FOTO GOSC / FORUM

O tym, że Prawo i Sprawiedliwość chce po wygranych wyborach dać odpór zagranicznym sieciom handlowym, wiadomo było od miesięcy. Już trzy lata temu projekt stosownych regulacji opracował kojarzony z prawicą Instytut Sobieskiego. Inspiracją były rozwiązania węgierskie, już wdrożone w życie. Tuż po wyborach wyszło na jaw, że projekt ustawy o podatku od wielkopowierzchniowego handlu detalicznego jest już gotowy. PiS udostępnił go dziennikarzom.
Według zapowiedzi posła Henryka Kowalczyka z PiS podatek ma zacząć obowiązywać od początku przyszłego roku. Wydaje się to niemal pewne, gdyż słowa padły z ust nie byle kogo, bo współautora programu gospodarczego PiS-u i przyszłego ministra, który ma kierować pracami Komitetu Stałego Rady Ministrów.


Bo tak zrobił Orbán
Z lektury dokumentu wynika, że w projekcie rozważane są dwa warianty stawki podatkowej.


Pierwszy to 2 proc. podstawy opodatkowania. W drugim zaś proponowana jest skala podatkowa – wysokość stawki uzależniona byłaby od uzyskiwanych przychodów. Jednak Kowalczyk zapowiedział w wywiadzie dla PAP, że w Sejmie zostanie złożony projekt uwzględniający tylko pierwszy wariant: „Wyjdziemy do Sejmu z wariantem 2 proc., bez progresji. Podstawą opodatkowania jest przychód hipermarketów. W skali roku powinno dać to ok. 3,5 mld zł wpływów do budżetu”.


W uzasadnieniu autorzy projektu przyznają, że inspirowali się regulacjami węgierskimi, zmierzającymi „do poprawy sytuacji ekonomicznej kraju i ochrony narodowych interesów”. Napisali dalej, że „nowy podatek ma przeciwdziałać ekspansji zagranicznych sieci handlowych, które dysponując środkami i odpowiednim know-how, potrafiły szybko podporządkować sobie rynek handlu detalicznego naszego państwa”.


Ich zdaniem nowe regulacje skutecznie ograniczą transfer zysków do innych krajów, o co są podejrzewane koncerny zagraniczne działające w Polsce (nie tylko zresztą handlowe). Stworzą też równe reguły konkurencji dla małych i dużych sklepów, czego od wielu lat domagali się polscy kupcy.


Zmierzch eldorado
Polscy detaliści przez pierwsze dziesięć lat transformacji mieli nad Wisłą prawdziwe eldorado. Prowadzenie sklepu było łatwym i przede wszystkim bardzo dochodowym biznesem. Prywatny handel stał się źródłem utrzymania setek tysięcy polskich rodzin. Duży i chłonny rynek, a także liberalne przepisy przyciągnęły zachodnie sieci, które stawiały super- i hipermarkety nie tylko na rogatkach miast, ale też w ich centrach.


Pod presją rosnącej konkurencji marże handlowe zaczęły się kurczyć i mniejsze placówki szybko traciły klientów. Czary goryczy dopełniły dyskonty – zwłaszcza tak popularne jak Biedronka i Lidl. Z racji dogodnego położenia i wyjątkowo niskich cen w największym stopniu przyczyniły się do upadku sąsiadujących z nimi placówek zaliczanych do tzw. „tradycyjnego handlu”. Tworzą go sklepy o powierzchni nieprzekraczającej 300 m kw., działające pod różnymi szyldami, stanowiące mały rodzinny biznes. Dochodzące z rynku hiobowe wieści na ich temat (np. że co roku kilka tysięcy takich placówek jest zamykanych) wytworzyły i utrwaliły w politykach przekonanie, że tę sferę gospodarki trzeba chronić przed zachodnim kapitałem. Dał temu wyraz Sejm, który w lipcu 2007 r. uchwalił (głosami PiS, Samoobrony, LPR i PSL) słynną ustawę o „wielkopowierzchniowych” obiektach handlowych, która miała powstrzymać inwazję supermarketów (do ich budowy wymagana była zgoda rady gminy). Te restrykcyjne przepisy w porę unieważnił Trybunał Konstytucyjny.


Polityków do działania mobilizują dramatyczne tytuły i leady niekoniecznie prawicowych mediów. Oto portal wPolityce.pl alarmuje, że „Polski handel praktycznie nie istnieje. Biedronka, Tesco czy Eurocash zdominowały i zabetonowały nasz rynek”. Ale też uchodzący za apolityczny portal Money.pl ubolewa, iż „tylko niecałe 7 tys. placówek z ponad 67 tys. sklepów spożywczych ma polski kapitał”.


Sprawa jest dużo bardziej złożona. Media przemilczają fakt, że kiedy jedne sklepy są zamykane, powstają inne. Z danych GUS wynika, że pod koniec 2014 r. w Polsce było niemal 355 tys. sklepów, czyli prawie o 0,3 proc. więcej niż rok wcześniej. Ponad 116 tys. z nich to sklepy spożywcze o powierzchni nieprzekraczającej 300 m kw., czyli jest ich wciąż bardzo dużo! Całkowita liczba sklepów spożywczych wprawdzie ciągle maleje, jednak na rynku pozostają placówki lepsze, o trafionej lokalizacji, z coraz staranniej dobranym asortymentem, często z zadbaną sekcją produktów świeżych, coraz nowocześniej wyposażone, z dobrą obsługą.


Bardziej ambitni detaliści zwiększyli powierzchnię sprzedaży kosztem magazynów, zaczęli się zrzeszać w grupy zakupowe lub przystępować do jednego z systemów tzw. miękkiej franczyzy. Bo detalista może działać też pod marką sieci, np. Lewiatan, Chata Polska, Groszek, ABC czy Odido, a w zamian za know-how, możliwość tańszych zakupów i marketing ponosi stosowne opłaty na rzecz sieci.


– Część tych sklepów, z szyldami franczyzowymi, pod względem „krajowości” może mieć mieszany charakter: szyld należy do międzynarodowego operatora, ale właścicielem sklepu jest nadal polski przedsiębiorca – zauważa Hubert Hozyasz, szef Centrum Monitorowania Rynku, firmy prowadzącej monitoring sprzedaży sklepów małoformatowych. Definiuje tak wszystkie placówki o powierzchni poniżej 300 m kw. bez względu na to, czy działają w sieci, czy są niezależne. Uważa, że podział rynku detalicznego na kanał nowoczesny i tradycyjny stał się już nieaktualny.
– Od wielu lat handel nowoczesny nie oznacza handlu wielkoformatowego. Tak samo handel usieciowiony to już nie tylko supermarkety i hipermarkety. Podobnie nie jest uprawniony skrót myślowy, według którego sieci handlowe to sieci międzynarodowe – tłumaczy Hozyasz.


Stracą wszyscy
W tego typu niuanse nie wchodzą autorzy projektu ustawy, a stworzony przez nich dokument świadczy, że nie mają pojęcia, co się dzieje w polskim handlu. Najbardziej kompromituje ich fakt, że za sklep wielkopowierzchniowy uznali placówkę o powierzchni 250 m kw. Tyle mają większe sklepy spożywcze, a jest ich ok. 30 tys., i mają one na ogół polskich właścicieli.


Detaliści na projekcie nie zostawiają suchej nitki.


– To projekt populistyczny, na którym stracą rodzimi detaliści. Najbardziej żal mi tych, którzy zamiast zwinąć interes, zaryzykowali powiększając sklepy – mówi Jerzy Mazgaj, założyciel Alma Market (sieć sklepów Alma). Przyznaje on, że będzie miał kłopot z nowo zakładaną siecią sklepów franczyzowych Alma Smart, które według biznesplanu mają mieć po 400 m kw.


– Uzależnianie podatku od powierzchni jest nieporozumieniem – uważa Robert Krzak, wiceprezes zarządu grupy Piotr i Paweł.
– Część sklepów spożywczych osiąga rentowność na poziomie 0,5-1 proc. i nie ma sposobu, by zarobiły na podatek. Dodatkowa danina je zabije – mówi Krzak.


– Regulacja może wpłynąć na jeszcze szybszy rozwój dyskontów, które będą nie tylko w stanie podatek unieść, ale też jego koszt przerzucić na producentów – dodaje. Jego zdaniem ustawa nie spowoduje ograniczenia sklepów rzeczywiście wielkopowierzchniowych ani zatrzymania ekspansji międzynarodowych sieci detalicznych, ale zadziała negatywnie na rodzime sieci handlowe.


Wystarczy postraszyć?
Zgłoszony projekt budzi więcej zastrzeżeń. Po pierwsze węgierskie przepisy [patrz poniżej], na które powołuje się PiS, zostały latem zawieszone po tym, jak Komisja Europejska wszczęła dochodzenie w sprawie naruszenia reguł konkurencji. Niewykluczone zatem, że w Polsce stanie się podobnie.


Nawet jeśli faktycznie zagraniczne sieci handlowe transferowały swoje zyski z Polski, to na ukrócenie tego procederu są inne sposoby.


– Sęk w tym, że fiskus patrzył dotąd na takie praktyki przez palce – mówi Mirosław Barszcz, były minister finansów, który mimo że współpracuje z Instytutem Sobieskiego, dystansuje się całkowicie od zgłoszonych przez innych ekspertów tej instytucji recept dotyczących handlu. – Wystarczy, by nowy minister finansów publicznie obiecał, że aparat skarbowy będzie skrupulatnie sprawdzał pod tym kątem zagraniczne firmy. Wtedy problem nielegalnych transferów zniknie. Stawiam dolary przeciwko orzechom. ©

MADE IN HUNGARY
Rząd Orbána poddał węgierski handel szeregowi ograniczeń. Wprowadził tzw. podatek kryzysowy (podatek od obrotu), podatek od reklam oraz opłatę za urzędową kontrolę żywności. A także zakaz handlu w niedzielę oraz konieczność zamykania nierentownych sklepów. Kolejnym obostrzeniem na Węgrzech jest ograniczenie działania obiektów wielkopowierzchniowych w regionach o znaczeniu historycznym lub kulturowym. W lipcu podatek obrotowy został zawieszony po tym, jak brytyjska sieć Spar poskarżyła się do Brukseli, a Komisja Europejska wszczęła dochodzenie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2015