Podarta Ameryka

Ostatnie miesiące pokazały, jak bardzo podzielone i niepewne samych siebie są dziś Stany Zjednoczone. Nowy prezydent stanie przed gigantycznym wyzwaniem.

07.11.2016

Czyta się kilka minut

W firmie Annin Flagmakers, produkującej flagi USA. Boston, sierpień 2016 r. /  / GERRY BROOME / AP / EAST NEWS
W firmie Annin Flagmakers, produkującej flagi USA. Boston, sierpień 2016 r. / / GERRY BROOME / AP / EAST NEWS

Wybory prezydenckie w USA trwają. Trudno nawet ryzykować prognozy – tak wiele zdarzyło się na ostatniej prostej tej kampanii. Ale możemy opowiedzieć o tym, jak zmieniła się Ameryka – w ostatnich miesiącach, a także w ostatnich latach. Bo zmiana jest uderzająca.

Oddolne rewolucje

Zacznijmy od tego, że kampania wyborcza, którą przyszło nam oglądać, była bez precedensu w dziejach USA. Padały w niej hasła i obietnice, których nie słyszeliśmy wcześ­niej. Przebudzili się różni krytycy systemu, ale okazało się, że mają radykalnie sprzeczne ze sobą wizje sanacji. Wzrósł też niepokój. I wyjątkowo odkształcił się język politycznej debaty.

To, że w ogóle możliwa jest w Ameryce oddolna rewolucja, pokazał największy wygrany tej kampanii: socjaldemokratyczny senator Bernie Sanders z Vermont. Prezydentem chyba specjalnie nie chciał nawet zostać, ale bardzo zależało mu na tym, żeby pokazać, iż zmiana jest możliwa, że można nie zatrzymywać się w pół drogi – jak Barack Obama, który osiem lat temu głównym hasłem swej kampanii uczynił „Change we believe in”. I stał się także autorytetem moralnym. Przeprowadzone już jesienią sondaże pokazały, że gdyby to on był kandydatem Demokratów, zmiażdżyłby Trumpa, wygrywając niemal w każdym stanie.

Swoisty przewrót w wykonaniu Sandersa odmienił oczywiście Partię Demokratyczną, ale nie tylko. Hillary Clinton, przyparta przez senatora do muru, mocno zrewidowała swój program wyborczy. Wpisała do niego płacę minimalną, choć na nieco mniejszym poziomie, niż chciał Bernie: 12 zamiast 15 dolarów za godzinę. Przestała popierać lansowany przez Obamę projekt budowy rurociągu Keystone XL i zwróciła się w stronę postulatów ekologicznych oraz inwestowania w alternatywne źródła energii. Stanowczo potępiła karę śmierci i zakwestionowała istniejący model systemu penitencjarnego oraz sprawiedliwości, bo mniejszości etniczne są wśród więźniów nadreprezentowane.

Ale przede wszystkim Sanders sprowokował zasadniczy zwrot w niekwestionowanej dotąd amerykańskiej doktrynie liberalizacji handlu, znoszenia kolejnych ceł i regulacji. To on pierwszy powiedział, że umowy wolnohandlowe zabierają Amerykanom pracę. To pod jego wpływem Clinton wycofała poparcie dla kolejnego rządowego pomysłu: Trans-Pacific Partnership (Partnerstwa Transpacyficznego). 

Donald Trump poszedł jeszcze dalej. Oprócz tego, że bez owijania w bawełnę potępił ten plan, to przypomniał, że na skutek podobnej umowy z Kanadą i Meksykiem (NAFTA), którą w latach 90. XX w. podpisał Bill Clinton, praca wyniosła się z USA za Rio Grande. „Jako prezydent obciążę samochody importowane z Meksyku 30-procentowym podatkiem, żeby nie opłacało się ich sprowadzać. Wtedy nasze fabryki odżyją” – mówił Trump do oburzonych, zubożałych byłych pracowników przemysłu samochodowego.

Amerykańscy oburzeni

Dalej: to były pierwsze wybory, w których uczestniczyła tak pokaźna grupa ludzi już dorosłych, ale dojrzewających w tzw. „epoce 2.0” – czyli ludzi czasem niemających już pojęcia, co to jest telefon stacjonarny, taki z okrągłą tarczą z numerkami. 

„Millenialsi”, czyli ludzie urodzeni po roku 1990, nie bardzo rozumieją, o co chodzi w etosowych sporach prawicy o amerykańską tożsamość, bo wchodzili w życie, kiedy np. kobiety mogły już decydować o swojej karierze tak jak mężczyźni. Na homoseksualizm też patrzą (przynajmniej spora część z nich) inaczej niż pokolenie ich rodziców czy dziadków. Oni w 85 proc. poparli w prawyborach Sandersa.

Są też wściekli, bo czują się przez Amerykę oszukani. Po załamaniu finansowo-gospodarczym z 2008 r. zobaczyli, jak niesprawiedliwie dystrybuowane są wszelakie dobra. A takie filmy jak „Wilk z Wall Street” czy „Big Short” tylko napędzają ich gniew. I wreszcie zażądali czegoś od państwa, czego nigdy nie zrobili ich rodzice. Ci z kolei woleli separować się od społeczeństwa obywatelskiego i definiowali swoją wolność jako możliwość ucieczki od polityki. 

W eseju z 1995 r. pt. „Bunt elit” amerykański krytyk społeczny Christopher Lasch pisał, że merytokratyczne elity odróżnia od ich poprzedników brak zainteresowania władzą i pragnienie ucieczki od zwyczajnego losu. Nie są zależne od systemu szkolnictwa, bo wysyłają dzieci do prywatnych szkół, ani od państwowej służby zdrowia. Dziś, po 20 latach, w związku z tym, że kryzys uniemożliwił wielu przedstawicielom klasy średniej kształcenie dzieci, te zainteresowały się polityką.

Na szokującą sprawę zwraca uwagę Eliza Sarnacka-Mahoney, polska ­dziennikarka mieszkająca z rodziną w niewielkim miasteczku Fort Collins w Kolorado: – Koszty czesnego i utrzymania studenta rosną tak gwałtownie, że młodzi ludzie niemal dosłownie chwytają się brzytwy, żeby przeżyć. Wiosną opublikowano badania, że 15 proc. ogłoszeń na stręczycielskiej stronie SeekingArrangement.com zamieszczają właśnie studenci. To wzrost o 1200 proc. w ciągu ostatnich pięciu lat – mówi w rozmowie z „Tygodnikiem”. Sarnacka-Mahoney – sama będąca matką – stwierdza, że starczy poszperać w internecie, by zobaczyć, iż jej sielskie miasteczko ma swe ponure oblicze. 20-latkowie obojga płci zasilają szeregi prostytutek. A Ameryka ten koszmarny problem wypiera. Woli udawać, że go nie ma.

Pozbawieni możliwości głosowania na prawdziwą zmianę, „millenialsi” głosowali więc z takim poczuciem, jak zapytany o amerykańskie wybory wicepremier Mateusz Morawiecki: między dżumą a cholerą. Mały punkcik zebrała jednak Clinton. Za to, że obiecała, iż publiczne uniwersytety będą oferowały subsydiowane kształcenie. Dla nas darmowe studia to oczywistość. Dla Amerykanów – przewrót kopernikański.

Z różnych planet

Miniona kampania pokazała też, że Stany Zjednoczone są podzielone jak nigdy. Elektoraty obojga finalistów wyścigu skrajnie odmiennie postrzegają rzeczywistość, jakby żyły na różnych planetach. 

Dwie trzecie wyborców Trumpa uważa, że największym problemem Ameryki są imigracja i terroryzm. Jedna trzecia głosujących na Clinton zgadza się w sprawie zagrożenia terrorystycznego, ale ledwie 17 proc. podziela poglądy zwolenników Trumpa na temat imigracji. 

Gospodarka też dzieli kraj na pół. 70 proc. popierających Clinton sądzi, że rząd powinien w pierwszej kolejności zasypać podział między bogatymi i biednymi. To też urobek rewolucji Sandersa, który występował w imieniu wszystkich wypchniętych poza system, którzy nie mogą związać końca z końcem bez dodatkowej pracy czy zabójczych kredytów. Tymczasem zwolennicy Trumpa dalej wierzą, że Ameryka jest krajem możliwości. I intuicyjnie ufają „teorii skapywania”: że jak się obniży podatki najbogatszym i pozwoli im inwestować, to dobrobyt spłynie także na biednych, bo będą mieli pracę. Eksperymenty z przeszłości przeczą jednak tej teorii. 

W ogóle zwolennicy Trumpa jakby lubili głosować wbrew własnym interesom. To nie mejle Hillary, lecz reforma ochrony zdrowia Obamacare stała się tzw. październikową niespodzianką, zwrotem w ostatnich dniach kampanii. Trump mówił na wiecu w prowincjonalnym Valley Forge na tydzień przed wyborami, że koszty ubezpieczeń pochłaniają oszczędności ludzi i że w pierwszej kolejności zwoła nadzwyczajne obrady Kongresu, aby zlikwidować Obamowską reformę. Ironia polega na tym, iż koszty Obamacare rosną w stanach zarządzanych przez republikańskich gubernatorów. W bogatszych od reszty kraju Kalifornii i Nowym Jorku, gdzie władzę sprawują gubernatorzy z Partii Demokratycznej, ceny polis spadły. Elektorat nowojorskiego miliardera jakby wierzył więc, że nigdy nie zachoruje i ubezpieczenie zdrowotne tylko ogranicza jego wolność.

Stany i świat

Kolejna rewolucja: w 2016 r. w amerykańskiej debacie publicznej po raz pierwszy od II wojny światowej pojawił się dylemat: angażować się w świat czy nie? 

Doktrynę Trumpa można streścić w trzech słowach: izolacja, łupiestwo, negocjacje. Izolacja, czy też alienacja, to coś, co niby ma napawać dumą – bo okazuje się, że Ameryka już nikogo nie potrzebuje, choćby swoich sojuszników z NATO. Europa bardzo się tego wystraszyła. Z kolei łupiestwo ma uświadomić Amerykanom, że są lepsi od innych, skoro dobra należące do innych należą się właśnie im. Państwo dysponujące największą armią ma wiele okazji do grabieży, co ma zadośćuczynić mu utracone w wyniku globalizacji miejsca pracy. I wreszcie negocjacje: narcystyczny biznesmen, który ma doświadczenie w pertraktowaniu ze swoimi pracownikami – stojącymi, eufemistycznie mówiąc, na niezbyt korzystnej pozycji wobec szefa – chciał ten model wykorzystać do rozmowy z całym światem: przekonać Meksykanów, aby sami zapłacili za słynny mur, który miałby stanąć wzdłuż rzeki Rio Grande, nakłonić Chińczyków, by pokryli koszty ubezpieczeń zdrowotnych Amerykanów, a Saudyjczyków do wsparcia amerykańskiej armii.

Ale propozycje Clinton też budziły niepewność. Mówiła o kontynuacji, a tymczasem Barack Obama zostawia świat w gorszej kondycji, niż go zastał – wbrew nadziejom i pokojowemu Noblowi, przyznanemu mu na wyrost na początku urzędowania. Nie wiadomo, co z otwartymi frontami w Syrii i na Ukrainie, co z humanitarnym kryzysem cierpiących uchodźców, co ze wstrząsaną wieloma kryzysami naraz Unią Europejską. 

Można odnieść wrażenie, że Stany  Zjednoczone – i w ogóle Zachód – są dziś w globalnej defensywie.

Rzecz o wielkości

Jednak chyba najbardziej diabelskim doświadczeniem minionej kampanii jest to, że ujawniły się żywioły, o których myśleliśmy, że dawno wygasły. Argumentum ad ­Hitlerum, czyli nazywanie kogoś nazistą, jest dla interlokutora kompromitujące, zgoda. Ale Trump przez cały wyborczy sezon karmił siły niemieszczące się w świecie demokracji liberalnej.

W Polsce en vogue jest ostatnio szydzenie z politycznej poprawności. Tymczasem jej geneza jest szlachetna. Chodziło o stworzenie przestrzeni życiowej dla wykluczonych. Żeby potomek niewolników odzyskał godność i nie był już „czarnuchem”, lecz Afroamerykaninem. 

Tymczasem Trump granicę przyzwoitości na nowo przekroczył. Uderzał jak Janusz Korwin-Mikke w niepełnosprawnych, publicznie parodiując cierpiącego na artrogrypozę dziennikarza. Nazywał imigrantów zza południowej granicy gwałcicielami i bandytami. W debatach szydził z kobiet, redukując je do ich ciał, a kontrkandydatów z Partii Republikańskiej wyzywał na pojedynek, kto ma większego penisa. Ale przede wszystkim – nigdy nie zdystansował się od popierających go antysemitów i rasistów, takich jak David Duke, lider Ku Klux Klanu z Luizjany.

Trump jak mantrę powtarzał, że należy odbudować wielkość Ameryki, „Make America Great Again”. Problem w tym, że tą wielkość chciał budować na pogardzie i resentymencie. Hillary Clinton z kolei startowała jako symbol i rzeczniczka ­ancien ­régime’u. I to ją sporo kosztowało. Ludzie nie chcą Waszyngtonu, który żyje na pasku Wall Street. Zasypywanie podziałów w okaleczonej jak nigdy Ameryce może się okazać niemożliwe.

Krok do wyzdrowienia

Jest taki słynny (i kontrowersyjny) serial o funkcjonowaniu redakcji serwisu informacyjnego w dużej telewizji, nosi tytuł „The Newsroom”. Otwiera go sugestywna scena: oto troje dziennikarzy-celebrytów odpowiada ze sceny na pytania studentów. Gdy nieśmiała adeptka kursu reportażu pyta panelistów, co czyni Amerykę najlepszym krajem świata, dwoje odpowiada frazesem, że szanse, różnorodność, a przede wszystkim bezbrzeżna wolność. 

Trzeci panelista, gospodarz wspomnianych „Wiadomości”, próbuje uciec od deklaracji. Ale przymuszony przez prowadzącego stwierdza, że nie, Ameryka nie jest najlepsza. „Wolność to jest w Kanadzie. W Niemczech, Brytanii, Japonii i Włoszech. Ponad sto krajów jest wolnych. Niczym się nie da uzasadnić, że jesteśmy najlepsi. Zajmujemy 22. miejsce, jeśli chodzi o wyniki w nauce, 49. w przewidywalnej długości życia, 178. w śmiertelności noworodków, a nawet wśród największych eksporterów dopiero czwarte. Najlepsi jesteśmy tylko w trzech kategoriach: liczbie więźniów per capita; dorosłych, którzy wierzą, że anioły istnieją, no i wydatkach na wojsko. Tu wydajemy więcej niż w sumie 26 następnych krajów z listy”. 

Dalej jest jeszcze mocniej: „Przyszło nam żyć w najgorszej w amerykańskiej historii epoce z możliwych – mówi serialowy dziennikarz. – Kiedyś byliśmy najlepsi. Walczyliśmy o to, co ważne. Walczyliśmy z biedą, a nie z biednymi, jak teraz. Opiekowaliśmy się sąsiadami, a nie gnębiliśmy ich. Nie identyfikowaliśmy się przez to, na kogo głosujemy. A przede wszystkim nie baliśmy się. Pierwszym krokiem do wyzdrowienia jest uświadomienie sobie, że mamy problem. Ameryka nie jest już najlepszym krajem na świecie”. 

Można oczywiście powiedzieć, że to nie jest takie proste. Że życie to nie telewizyjna mrzonka. Można też próbować prostować krzywe linie, argumentując, że Waszyngton już od 1898 r. miał ambicje globalne. Albo też, że bez zaangażowania USA w świecie w wielu krajach – także w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej – zapewne nie byłoby dziś wolności i demokracji. Albo że najróżniejsi wykluczeni byli tu zawsze, i że długo musieli dochodzić swoich praw. 

Ale nie da się uciec od tego, że karnawał amerykańskiej wyjątkowości się skończył. ©

Tekst ukończono w czwartek 3 listopada.


Więcej o wyborach prezydenckich w USA czytaj w naszym serwisie specjalnym >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2016