Po zejściu z pomnika

Malczewskim zachwycano się bałwochwalczo i bez umiaru. Zastygł w posągowej pozie, co znaczyło, że przestał być dla nas ciekawy. Biografia Doroty Kudelskiej nareszcie go ożywia.

05.11.2012

Czyta się kilka minut

Jacek Malczewski, „Wędrówka Eurydyki”, 1914 r. / Z kolekcji Grażyny Kulczyk
Jacek Malczewski, „Wędrówka Eurydyki”, 1914 r. / Z kolekcji Grażyny Kulczyk

Z twórczością Jacka Malczewskiego borykałam się, odkąd tylko świadomie zaczęłam oglądać obrazy. Nie przepadałam za jego monumentalnością, koturnowością, egotyzmem. A przede wszystkim za literackością, którą zakaził oko polskiego odbiorcy tak mocno, że ten do dnia dzisiejszego ma problemy z dostrzeżeniem sensów wynikających z wartości czysto malarskich. Uważałam go przede wszystkim za malarza obowiązku narodowego, gorliwego patriotę i obrońcę Kościoła (co w czasach zaborów i odzyskiwania niepodległości miało usprawiedliwić nadmiar produkcji artystycznej kosztem jej jakości). Posągowość – dzieła i twórcy – może budzić dystans, uprzedzenie, a nawet wrogość.


Słabości i wzloty


Na tym pomniku nie pojawiały się jakiekolwiek rysy. Powodując się dyskrecją, lekceważono np. wieloletni związek Jacka Malczewskiego z Marią Balową – kluczowy dla jego twórczości. Nie radzono sobie z ostrością sądów, które zdarzało mu się wygłaszać o kolegach-artystach, dziś uznawanych za równoprawnych współtwórców jednego z najciekawszych okresów w historii sztuki polskiej. Pomijano bezwzględność, z jaką potrafił traktować najbliższych, wykorzystując do granic przyzwoitości (choć chyba nieświadomie) ich przywiązanie. Pamiętajmy przy tym, że pierwsze biografie Jacka Malczewskiego pisane były przez osoby spokrewnione bądź zaprzyjaźnione, wdowa po nim zaś skutecznie ocenzurowała część zachowanej korespondencji.


Może konieczny był dystans trzech pokoleń (od śmierci malarza minęło 85 lat) i radykalna zmiana sytuacji historycznej naszego kraju, by wreszcie powstała książka, która uczłowiecza Malczewskiego, a przez to pozwala obiektywnie przyjrzeć się wartościom artystycznym jego twórczości.


Biografia Doroty Kudelskiej pt. „Malczewski. Obrazy i słowa” dopełnia jeszcze te warunki umiejętnością prowadzenia narracji i jasną konstrukcją, która uwalniając się od porządku chronologicznego, pozwala lepiej dostrzec powiązania życiorysu i twórczości, zrozumieć rozterki i wybory, słabości i wzloty artysty – męża – kochanka – nauczyciela...


Ojcowie i synowie


Najpierw poznajemy relacje, jakie łączyły malarza z rodziną – nader skomplikowane. Już na samym początku książki autorka zaznacza: „Dom rodzinny Jacka Malczewskiego, w którym przyszedł na świat 15 lipca 1854 roku, i dom, w którym on sam był ojcem, to dwa pod żadnym względem niepodobne do siebie światy”.


Jacek z całą pewnością nie spełnił wobec swojego syna Rafała (również malarza, który długo pozostawał w jego cieniu, a którego tatrzańskie i kanadyjskie pejzaże dopiero teraz pomału zaczynamy należycie doceniać) takiej roli, jaką w jego własnym dzieciństwie miał ojciec, Julian.


Stary Malczewski, generalny sekretarz Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego w guberni radomskiej, był reprezentantem rodziny, która mimo szlacheckiego herbu nie dysponowała już majątkiem ziemskim i borykała się z permanentnymi problemami finansowymi – a także z represjami rosyjskimi po powstaniu styczniowym. Ten otwarty na sztukę człowiek, mający za sobą inspirującą podróż po Włoszech, skąd wrócił do Radomia z wizytówkami arystokratów i teczkami rycin, chciał dla jedynego syna (Jacek miał jeszcze dwie siostry) najlepszego losu i gotów był na największe wyrzeczenia. Bardzo szybko zauważył jego wrażliwość i talent – wiedział już, że ukochane dziecko szczęście odnajdzie w sztuce.


Umieścił je więc najpierw u krewnych w niewielkim majątku Wielgie, gdzie chłopiec uczył się wraz z kuzynami pod opieką Adolfa Dygasińskiego (chodziło o to, by uniknąć rosyjskiej szkoły publicznej). Ciekawe, jak Julian Malczewski, konserwatysta przywiązany głęboko do religii, dogadywał się z przyszłym pisarzem, socjalistą i antyklerykałem. Ale musiał przecież mieć zaufanie do guwernera, skoro wysłał go z Jackiem do Krakowa, gdzie mały Malczewski podjął naukę w prestiżowym Gimnazjum św. Jacka, a później w Szkole Sztuk Pięknych.


Ile rodzicielskiego wysiłku musiało to kosztować, świadczą listy, które Julian Malczewski słał do córki Bronisławy (nigdy nie wyszła za mąż, spotka ją los ubogiej krewnej-rezydentki; do końca życia będzie bardzo lojalna wobec zdolnego brata, który nie zaprosi jej nigdy do siebie na stałe; to ona na starość będzie go gościć w wynajętych pokojach dworu w Lusławicach). Zastanawia się w tych epistołach, jak zdobyć jeszcze parę reńskich na szkołę, opał, lekcje – i ubrania, do jakości i fantazyjności których Jacek przywiązywał ogromną wagę przez całe życie...


„Jedynak” również prowadził z ojcem korespondencję. Pytał o zdrowie, ale również, bez większych skrupułów, o pieniądze. Zwierzał się, co podpowiadają mu wyobraźnia i intuicja. Niewątpliwie, ojciec był dla niego kimś ważnym: nie tylko opiekunem, ale i partnerem. Do czasu jednak. Gdy Jacek wiedział już, że nie pójdzie (jak chciałby tego Julian) drogą Jana Matejki, odseparował się od ojca duchowo i intelektualnie. Listy stały się bardziej formalne. Julian Malczewski zmarł, wyczuwając ten dystans. Pozostawił długi: od lat wszystkie pieniądze inwestował w artystyczną edukację syna.


Czy było to zwykłe „przecięcie pępowiny” (nieostateczne – niezależnie od nieporozumień artystycznych, Jacek nie stronił od pomocy materialnej ojca) czy też poważna zadra, która musiała boleć, budzić – zasadne, choć niewykluczające konieczności takiego wyboru – wyrzuty sumienia, pozostawiając ślad do końca życia malarza?


W tym kontekście Dorota Kudelska interpretuje obraz pt. „Aresztanci” (Na etapie) z 1883 r. Pozornie wszystko jest oczywiste. Płótno odwołuje się wprost do powstania styczniowego: oczekują na coś (pewnie na wywózkę) w pustym pomieszczeniu, absurdalnie otwartym na zimowy pejzaż (w drzwiach stoi rosyjski strażnik). Jednak to, co ważne, tragedia prywatna a nie narodowa, rozgrywa się na pierwszym planie: zrozpaczony chłopiec wtulił twarz w poręcz krzesła; nad nim stoi stary mężczyzna o rysach Juliana Malczewskiego. Nie jest w stanie pocieszyć młodzieńca. Pozostają w dwóch odrębnych światach.


Apteka i Chimera


Zdumiewająco przedstawia się też historia – wyjątkowo niedobranego – małżeństwa Jacka Malczewskiego i panny Marii Gralewskiej, córki zacnych krakowskich mieszczan, właścicieli istniejącej do dziś apteki pod Złotym Tygrysem i kamienicy na rogu ulicy Szczepańskiej i Rynku Głównego.


Kiedy patrzy się na „Portret narzeczonej” z roku 1887, pozostający wyraźnie pod wpływem Degasa, nie ma co dziwić się fascynacji nie tak już młodego, dumnego (i łysiejącego) malarza, którego ego zdążyło już zaznać goryczy odrzucenia ze strony kobiety. Dziewczyna na obrazie wydaje się lekka, zwiewna i bezproblemowa. Trudno powiedzieć, na ile istotna była dla artysty kondycja finansowa potencjalnych teściów (a byli ludźmi zaradnymi i zamożnymi). Pannę z mieszczańskiego domu również łatwo zrozumieć: starszy o naście lat mężczyzna, opromieniony dobrym pochodzeniem, arystokratycznymi koneksjami i aurą artysty, mógł śnić się po nocach.


Przyszli teściowie malarza wykazali się największym rozsądkiem: bezskutecznie starali się zastopować zapędy młodych. Rodzina Jacka Malczewskiego nie miała szansy na wyrażenie opinii: malarz powiadomił ich o zaręczynach tuż przed ślubem. Nie wiemy, jak na niespodziewaną nowinę zareagowały matka i siostry artysty. Na ślubie ich nie było, a korespondencja między rodzinami wskazuje, że zamożni rodzice panny młodej od początku mieli lekkie poczucie wyższości wobec zubożałych ziemian: wszak to Gralewscy mieli odtąd wspomagać finansowo „młodych” Malczewskich.


Wkrótce okazało się, że Marię i Jacka dzieli w zasadzie wszystko: ona chciała, by mąż dobrze zarabiał i towarzyszył jej w kościele, on oczekiwał, że żona będzie intelektualną partnerką dla niego i jego dobrze wykształconych przyjaciół, że dzielić będzie jego pasje artystyczne. Tymczasem na wspólnym portrecie z 1905 r. pt. „Pierwiosnek” widzimy dwie postaci o zmęczonych twarzach, patrzące w przeciwnych kierunkach. Rosnąca obcość odbiła się na dzieciach. Matka hamowała aspiracje córki, tłumiła jej bunty i zadbała, by Julia wyszła za mąż „z rozsądku” za mężczyznę starszego od ojca. Syna, wbrew radom męża, który sam wycofał się z wychowania dzieci (a także z zarządzania domem), rozpuszczała. Któregoś dnia okazało się, że Rafał będzie miał dziecko ze starszą od siebie Polką z Kanady...


W tym momencie w życiu Jacka Malczewskiego pojawiła się Maria Kinga z Brunickich Balowa, podpisująca się zdrobnieniem „Kinia”. Tajemnicza kobieta o niezwykle trwałej urodzie wywodziła się z poznańskiej rodziny Brunstein, która po przyjęciu chrztu uzyskała bawarskie szlachectwo. Od 1898 r. była żoną starszego o dziewięć lat Stanisława Jakuba z Hoczwi Bala herbu Gozdawa, właściciela pałacu w Tuligłowach.


„Piękna, niezależna finansowo i wewnętrznie, Maria Kinga Balowa nie tylko nie obarczała artysty codziennymi kłopotami, lecz potrafiła z nim rozmawiać o sztuce, traktowała go jak intelektualnego przewodnika i podbudowywała jego wciąż, mimo sukcesów, niepewne poczucie własnej wartości” – pisze Kudelska.


Polska jest kobietą


Sytuacja od początku była jasna: oboje deklarowali, że ani nie porzucą swoich rodzin, ani nie będą eksponować swojej miłości na zewnątrz. Od początku mieli też chyba świadomość, że kiedyś będą musieli się rozstać. Doszło do tego u progu I wojny światowej. Oficjalna legenda malarza głosi, że to on zadecydował o zerwaniu, poświęcając miłość idealną na ołtarzu Ojczyzny, która dostaje wreszcie szansę na odrodzenie. Dorota Kudelska dowodzi, że decyzję najprawdopodobniej podjęła „Kinia” (która później dyskretnie dawała do zrozumienia, że Malczewski czymś ją rozczarował).


Schorowany malarz przypłacił rozstanie depresją. Z nową sytuacją próbował poradzić sobie tak jak zwykle – malując obrazy. W kontekście najgłębiej prywatnym autorka biografii malarza interpretuje jego płótna dotyczące historii Orfeusza i Eurydyki (a może także Admeta i Alkestis; ta ostatnia wyprowadziła męża z Hadesu, poświęcając własne życie).


„W plastycznym porządku omawianych obrazów Malczewskiego najpierw rozpacz przykuwa Orfeusza do miejsca, z którego w drugim obrazie rusza za Eurydyką (dokądkolwiek by szła), a w »Na dróg rozstaju« najistotniejsze, tak jak w całości mitu, stają się pytania o jego drogę, jego wybory, czyli o przyszłość. (...) W realiach życia Jacka Malczewskiego w 1914 roku los jego wybranki jest znany, pozostała w jego wspomnieniach i sztuce, tam odeszła z życia, jak antyczna Eurydyka – do mitu. Jego dzieje rozwijają się nadal z nowymi niewiadomymi codzienności, a także w wielkiej historii” – czytamy.


W tym dopiero momencie dochodzimy do patriotycznego wymiaru myśli Malczewskiego. Wychodzeniu z depresji towarzyszy w jego przypadku odnajdywanie poczucia sensu dziejów, którego znakiem już w najbliższym czasie może okazać się niepodległa Polska. Oczywiście już wcześniej malował „Wigilię na Syberii”, jednak dopiero teraz staje się filozofem historii, w której odnajduje jasny element nadziei na przyszłość.


Nawiasem mówiąc, choć aż do wojny posługiwał się paszportem rosyjskim, większość życia spędził w zaborze austriackim, gdzie po 1866 r. panowała zupełnie inna atmosfera. Jego myślenie o Polsce w większym stopniu dojrzewało w cieszącej się autonomią Galicji niż w poddanym rusyfikacji „Przywiślańskim Kraju”. Na początku wojny cieszył się nawet sukcesami „naszych” austriackich żołnierzy...


Franciszkański habit


Znając dobrze Wiedeń (bliskie więzy łączyły go wszak z rezydującym tam Karolem Lanckorońskim), przeciwstawiał się jednak wielu aspektom tamtejszej moderny – przede wszystkim Gustawowi Klimtowi. Nie znosił eksperymentów formalnych deformujących postać ludzką, dążenia do abstrakcji, płaskiej formy, dekoracyjnej, secesyjnej linii, fascynacji kulturami pozaeuropejskimi czy ludowością.


Jako profesor krakowskiej Akademii, gdzie kazał malować gipsowe kopie starożytnych posągów, mówił do studentów: „Na to, by pojąć piękno i wielkość antyku, trzeba posiadać wielką własną kulturę. O nią się starajcie, jeśli nie macie. Człowiek prymitywny – barbarzyńca nie pojmie piękna antyku, jego zadowala rzezany kozikiem ideał murzyński czy nabazgrany prymityw ludowy. Ta niby przerafinowana kultura modernistyczna propagująca prymitywizm niekulturalnego barbarzyństwa nie może się wznieść do pojmowania antyku. Umiłowanie niedołęstwa wszelkiego jest wyrazem upadku smaku i rozsądku ludzkiego”.


Skąd tak mocne słowa? Malczewski był przekonany, że zadaniem artysty jest rozpoznawanie dobra i zła, walka o zwycięstwo tego pierwszego – tymczasem to, co wyznaczało nowe nurty w sztuce, kojarzyło mu się z grzechem, diabelstwem, a przynajmniej słabością, których symbolami były dlań parysko-wiedeński burdel i kabaret.


To dlatego tak ostro krytykował działalność Józefa Mehoffera i Włodzimierza Tetmajera w katedrze wawelskiej, pisząc do Karola Lanckorońskiego: „Talenta tych ludzi są powierzchowne, tj. Pan Mehoffer ma linię kradzioną z bulwarów paryskich, z uczesań kokot, z sukien kokot. (...) Pan Tetmajer jest rodzajowym malarzem, którego plamy słońca głównie obchodzą na chłopskich sukmanach i chustkach, ale nie dusza ludzka w tych chłopach. (...) I Jego malowania w katedrze są złe, po prostu, bo artysta kłamie, to jest robi to, czego nie czuje”.


Niewątpliwie Jacek Malczewski był człowiekiem głęboko religijnym – nie bez powodu pochowano go w habicie franciszkańskim. Związany z modernizmem katolickim przełomu XIX i XX wieku, należał do Towarzystwa św. Wincentego à Paulo, co wiązało się z opieką nad ubogimi i cotygodniowymi spotkaniami. Niewątpliwie ta właśnie formacja ukształtowała myślenie malarza o zadaniach sztuki – przede wszystkim religijnych. Można z nimi polemizować (bo nie dostrzegał np. metafizyki kryjącej się w abstrakcji), nie zgadzać się na argumenty ad personam – ale należy docenić fakt, że wtedy o działalności artystycznej dyskutowano na poważnie.


***


Książce Doroty Kudelskiej zawdzięczam coś ważnego: dzięki niej spojrzałam na twórczość Jacka Malczewskiego inaczej: z większym zrozumieniem, ale i otwartością na to, czego być może on sam nie dostrzegał, choćby: odwagę koloru i wewnętrzne napięcia formy... Skoro przestał być pomnikiem, a zaczął być człowiekiem, który może pobłądzić, artystą, który wygrywa bądź przegrywa swoją batalię o obraz, teoretykiem, który czasem się myli – należy spojrzeć na niego uważniej.  



Dorota Kudelska, „Malczewski. Obrazy i słowa”, W.A.B., Warszawa 2012; seria: Fortuna i Fatum.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2012