Płomień życia

Stefan Chwin, pisarz: Sens to sprawa drugorzędna. Dużo ważniejszy dla naszego życia jest ten ogień, który tylko czasem się w nas pali i nie wiadomo skąd go wziąć, gdy przygasa / rozmawiał Andrzej Franaszek.

29.03.2011

Czyta się kilka minut

Andrzej Franaszek: Gdy czytam Pana nową książkę, "Pannę Ferbelin", przychodzi mi do głowy pytanie brzmiące nieco zabawnie: czy kiedyś rzeczywiście zstąpi Duch i odnowi oblicze ziemi?

Stefan Chwin: Nie wiem, jak pan, ale ja nie znam nawet jednego człowieka, który by naprawdę wierzył, że ten Duch zstąpi. Marzenie o lepszym świecie było kiedyś fundamentalnym marzeniem ludzkości. Mnie się podobała pierwsza Solidarność, bo ona, kiedy marzyła o lepszym świecie, nie bardzo wiedziała, jaki ten świat ma być. Coś tam śniono o Wolności, Prawdzie, Sprawiedliwości, Braterstwie, byciu razem, wzajemnym wspieraniu się... Naiwny Duch Utopii unosił się nad wodami. To było piękne. Dziś takie marzenie gaśnie. Ludzie uważają, że świat wokół jest właściwie nie najgorszy i raczej nigdy nie zmieni się w zasadniczy sposób. Oczywiście będą kolejne udogodnienia techniczne, ale nie nadejdzie żaden Lepszy Świat. Zawsze będzie mniej więcej tak samo. Trochę dobrze, trochę paskudnie. Niegdyś wyobrażano sobie, że dokona się jakaś wielka przemiana. Coś się zmieni do gruntu. Będzie jakiś Nowy Człowiek i Nowa Ziemia. Ale ja nie spotkałem w życiu nikogo, kto całkowicie poważnie traktowałby np. Kazanie na Górze.

Do Gdańska, który jest zarazem miastem XIX-wiecznym i miastem pierwszej Solidarności, przychodzi w Pana powieści człowiek przypominający Jezusa, by głosić przesłanie ewangeliczne. Przez władze zostaje naturalnie uznany za wywrotowca...

Początkowo chciałem przenieść historię ewangeliczną z Palestyny do Gdańska, żeby zobaczyć, jak by to wyglądało w naszych realiach. Bardzo mnie taki pomysł wciągnął. Przyjrzeć się, jak nasze społeczeństwo rozprawiłoby się z kimś takim jak Nauczyciel z Neustadt. Ale podczas pisania pióro poniosło mnie w niespodziewaną stronę. Zjawiła się Kobieta, czyli panna Ferbelin. Potem Dziecko, frapująco bliskie złu. Potem prokurator Hammels. W mojej powieści najważniejsze jest to, co dzieje się między tymi trzema postaciami. Reszta - analogie do Sierpnia i Grudnia - to tylko historyczne tło, nic więcej. W "Pannie Ferbelin" dużo ważniejsza od postaci Nauczyciela z Neustadt jest scena wizyty Dziecka i Kobiety w rzeźni, ale część krytyków grzebie się w analogiach sierpniowo-grudniowych i ewangelicznych, bo to najłatwiejsze.

Zatrzymajmy się jednak przy pierwotnym pomyśle. Co by się stało, gdyby Jezus został robotnikiem w Stoczni Gdańskiej albo też - co wydaje mi się ciekawsze i o czym wspomniał Pan w jednym z wywiadów - gdyby pojawił się na Krakowskim Przedmieściu, by rozmawiać tam z "obrońcami krzyża"...?

Najpierw trzeba by zapytać: jaki Jezus by tam przyszedł? Bo mamy w tradycji chrześcijańskiej różne obrazy Jezusa. Jeden Jezus mówi: "Pokój wam przynoszę, pokój wam daję". Drugi: "Nie przyniosłem wam pokoju, przyniosłem wam miecz". Który z nich jest prawdziwy? Myślę, że prawdziwy jest jeden i drugi. Więc gdyby na Krakowskie Przedmieście przyszedł ten drugi Jezus, surowy sędzia z mieczem, o którym w dzieciństwie śpiewałem: "Chrystus Wodzem, Chrystus Królem", to pewnie bardzo łatwo doszedłby z owymi obrońcami do porozumienia. A już taki np. Gotfryd de Bouillon, dowódca I krucjaty, wcale by się nie zmartwił widokiem "obrońców", nawet salutowałby im kopią. W innej epoce zachowanie naszych "krzyżowców z Krakowskiego Przedmieścia" byłoby w pełni akceptowane, także przez papieży, którzy przecież wysyłali uzbrojonych w miecze krzyżowców na Bliski Wschód. Przekonanie, że tożsamość Kościoła należy budować poprzez wzmaganie poczucia zagrożenia, występuje nie tylko w Polsce i jest zakotwiczone nie tylko w naszej porozbiorowej traumie. My - pan i ja - odbieramy to inaczej, bo nie należymy do inteligencji "endeckiej".

Ale wracając do postaci Jezusa, ważniejsze jest to, że w samej materii chrześcijaństwa tkwi nieusuwalna wielość, a może i sprzeczność. Obok Jezusa czyniącego pokój jest ten, który przynosi miecz.

A może Polak współczesny nie tyle wyzbywa się marzeń, co naiwnych wyobrażeń o świecie? Odkrywa brutalność już nie polityki czy historii, a więc sił przychodzących z zewnątrz, ale zwykłych stosunków międzyludzkich? I jednocześnie żegna się z mitycznym wyobrażeniem o polskim narodzie niewinnych Ablów?

Powiedziałbym, że Polak po roku 1989 przepoczwarzył się błyskawicznie. Zdumiewa wręcz, jak szybko zrzuciliśmy dawną skórę, co - przyznam - nie zawsze mnie zachwyca. Nagle okazało się, że najwyraźniej podobają nam się "nasi chłopcy" w mundurach marines, którzy z bronią w ręku zabijają ludzi w ramach "szlachetnej" okupacji krajów arabskich, dokonują malowniczych pacyfikacji wiosek afgańskich górali, gdzie podobno czai się straszliwe zagrożenie dla całego świata i w ogóle nie chodzi o żadną naftę. A przecież tradycji pacyfikacyjnej to my raczej nie mamy, bo naszą przeszłość, nieraz okrutną, pięknie skłamał Sienkiewicz.

No zaraz, a Kmicic wysłany do Prus Wschodnich, by palić i mordować?

Ale on z bólu miłosnego to robił! Może i ze swymi Tatarami mordował, ale tylko dlatego, że nieszczęśliwie się kochał i musiał coś ze sobą zrobić. Dla Sienkiewicza ważne jest jego miłosne cierpienie, a nie te spalone wioski. Dzięki niektórym pisarzom nie musimy pamiętać choćby o naszych okrucieństwach na Kresach. Zbuntowane chłopstwo, które naszych przodków piłą rżnie - to tak. Ale żebyśmy my sami jakąś wioskę ukraińską pacyfikowali?

Przykład "Sąsiadów" i późniejszych książek Grossa pokazuje, że dokonuje się praca pamięci. Zaczynamy zdawać sobie sprawę, że nie jesteśmy narodem wybranym, ale zwykłym - mającym wiele na sumieniu...

Jest w Polsce wąska rzeka myślenia publiczno-oficjalnego i - powiedzmy - wielkie rozlewisko opinii nieoficjalnych. Na to drugie wpływ Grossa jest żaden. Niedawno jechałem pociągiem i słyszę, jak jeden z pasażerów mówi o kimś do drugiego: "Panie, to Żyd...". Ani słowa więcej, tylko: "Panie, to Żyd...". I natychmiast nad całym przedziałem unosi się duch milczącego porozumienia. Wystarczy zajrzeć na fora internetowe, by się przekonać, że w Polsce nie nastąpiło żadne przeoranie świadomości.

Miłosz pisał, że nienawidzi Polaków jako wiecznych sielankopisarzy, okłamujących się wyobrażeniem sprawiedliwego świata. Czy pisząc o tym, że każda władza jest nieodmiennie związana z koniecznością czynienia zła, idzie Pan pod prąd polskiej świadomości?

Trochę idę. Choć sądzę też, że Miłosz mylił się w ocenie polskiej - może nie świadomości, ale literatury. Pisarze sielankopisarze? Wyobrażenie sprawiedliwego świata? U nas? W opowiadaniach Borowskiego? U Różewicza? Nałkowskiej? Terleckiego? Hłaski? Dziś - choć wiele osób tego nie zauważa - jedną z najmniej sielankowych polskich poetek jest Wisława Szymborska, w której poezji kryje się przejmujące doznanie bolesności naszego wpisania w darwinowski łańcuch gatunków. Diagnoza Miłosza pasuje raczej do potocznego wyobrażenia o polskim katoliku. Ale cóż, każda religia przynosi obietnicę: nie wszystko jest tak straszliwe, jak nam się wydaje.

A jest straszliwe?

Bardzo czasem chcę wierzyć, że polska literatura, patrząc na świat raczej dość chłodno, nie ma racji. Jestem spragniony widoku promiennej kobiety, która idzie ulicą i nie czuje żadnej bolesności istnienia. Takie kobiety niekiedy się trafiają.

Pana studentki mogą tak wyglądać...

Niektóre wyglądają.

Mimo to wróćmy do książki i do zła, które wpisane jest w ludzkie działania wszędzie tam, gdzie człowiek sprawuje władzę.

Istotą władzy we wszystkich właściwie systemach jest możliwość zabicia człowieka zgodnie z prawem. To jest istota każdej władzy. W demokracji i w nie-demokracji. Każda, nawet najłagodniejsza władza ma potencjalnie krew na rękach, bo nigdy nie wyklucza użycia broni i wprowadzenia stanu wojennego. Ja, jako dość chłodno myślący człowiek, dość długo wierzyłem, że są dwa przeciwstawne światy: mroczny świat totalitaryzmu i jasny świat zachodniej demokracji, w którym pewne rzeczy nie są możliwe. A tu się okazało, że w demokratycznym Abu Ghraib torturuje się ludzi dokładnie tak samo, jak się torturowało w totalitarnym więzieniu na Łubiance. Oczywiście można powiedzieć torturowanemu Arabowi, żeby się nie martwił, bo na Zachodzie nikt nie trzyma milionów ludzi w obozach, co zapewne będzie dla niego jakimś pocieszeniem. Niemniej Guantanamo to jest coś w rodzaju obozu koncentracyjnego, gdzie trzyma się ludzi bez sądu. Nie słyszałem jednak, by w Polsce podpisywano listy protestacyjne w sprawie likwidacji tej wspaniałej instytucji demokratycznego świata, chociaż polscy intelektualiści lubią podpisywać listy protestacyjne. Mało nas to obchodzi. I pod tym względem też się przepoczwarzyliśmy. Inaczej niż dawniej, nareszcie mamy naszą polską, prawdziwie własną "Realpolitik".

Pisał Pan o przywołanym już Miłoszu, iż skrywał przed nami różne prawdy, uważając, że ludzkie serce nie może ich znieść, tymczasem zaś przeciętne ludzkie serce bez problemu z nimi sobie radzi. Mam nieodparte wrażenie, że podobnie nieco rzecz się ma ze Stefanem Chwinem, który na okładce swojej książki zapowiada: są tu rzeczy straszne, bolesne, o których mówić nie wolno. Czytelnik zaś wobec tego zła, którego pełno jest w świecie, przechodzi obojętnie...

Ma pan rację. Dla kogoś, kto jest wychowany w atmosferze telewizyjnej, fakt, iż jeden człowiek przypala drugiego rozżarzonym żelazem, to jest rzecz dość obojętna. Mnie jednak takie rzeczy poruszają do głębi. Kiedyś marzyłem, że może powstanie świat, gdzie takie rzeczy będą z definicji niemożliwe.

Był Pan uczniem marzenia podążającym za obietnicą...

Tak, byłem uczniem marzenia.

Potencjalnym rewolucjonistą.

Bez przesady. Każdy, kto marzy, jest niebezpieczny dla świata. Jak już mówiłem, uważam, że żyjemy w epoce gaśnięcia dawnych marzeń. Może dlatego pisząc, wchodzę na dość niebezpieczne ścieżki. W końcu w "Pannie Ferbelin" obecna jest nuta marzenia, to przygasającego, to się rozjaśniającego. Całkowicie irracjonalnego marzenia o jakimś Lepszym Świecie, który na przykład nie musiałby być oparty na obrazie pojednania się z nami Ojca poprzez straszliwe przelanie krwi Syna. "Panna Ferbelin" to jest książka o kobiecie, która ocala kogoś od ukrzyżowania. Od dawna ten temat przyciąga moją wyobraźnię z wielką siłą. Są jednak tacy, którzy na samą myśl o takim temacie reagują bardzo nerwowo. Mnie tymczasem pasjonuje pytanie, jak rozwinęłaby się historia świata, gdyby Jezus został ocalony. Gdyby znalazł się ktoś, kto byłby w stanie poświęcić absolutnie wszystko, włącznie z własną duszą, by go ocalić od ukrzyżowania. Jak by wtedy wyglądał nasz świat i jakie byłoby wtedy chrześcijaństwo i cała kultura ludzka - dzisiaj? Pasjonuje mnie snucie alternatywnych linii historii. Zawsze przerażali mnie ludzie, którzy mówią: "Nie ma co się zastanawiać nad żadnym gdyby. Wszystko na świecie jest takie, jakie jest, bo nie może być inne". Przed takim obrazem świata, ujętego w żelazne karby konieczności, broni się moja wyobraźnia.

Jak jednak radzi sobie Pan z faktem, że aby Nauczyciel został uratowany, śmierć ponosi za niego ktoś inny?

Może jest tak, że zła nie da się usunąć bez zranienia dobra? A może tak, że na ziemi nie ma żadnej walki dobra ze złem, tylko ścierają się ze sobą różne odmiany zła? Postać Nauczyciela z Neustadt, przynoszącego marzenie o Lepszym Świecie, wcale nie jest moralnie jednoznaczna. To ktoś, kto może budzić lęk i strach.

Ale ta ucieczka przed ukrzyżowaniem niczego w świecie nie zmienia! Ocalony przez pannę Ferbelin Nauczyciel po prostu wyjeżdża z Gdańska i ginie nam z oczu.

Dla mnie najważniejsze jest, że jej się udaje coś, co nasza cywilizacja uznaje za zupełnie niemożliwe. Mimo wszystkich klęsk zbawia kogoś od śmierci w męczarniach. To mało? A co może być cenniejszego na tym świecie?

Jeśli zatem kultura ucieka dziś od cierpienia (i od krzyża), to widzi Pan tu nie tylko ruch w stronę ułatwienia, ale też jakąś pozytywną zmianę? Na przykład rozwój empatii, o czym wspominał Pan w związku z eutanazją?

Tak, tu rzeczywiście następuje zmiana. W moim przekonaniu diagnoza Jana Pawła II, który przeciwstawiał cywilizację życia cywilizacji śmierci, była niesłuszna. Dziś prawdziwe jest przeciwstawienie cywilizacji, która skazuje człowieka na udręczającą, długotrwałą naturalną śmierć, i cywilizacji, która zezwala człowiekowi na śmierć względnie łatwą i krótkotrwałą. W naszym kręgu kulturowym cywilizacja stojąca na straży twardej normy moralnej, która zmusza człowieka do długiego i trudnego umierania, zderza się z cywilizacją empatii. Jeśli pojawia się w nas myśl o tym, by pomóc umrzeć komuś, kto błaga o śmierć, bo niewyobrażalnie cierpi bez żadnej nadziei i ma naprawdę dosyć życia, to znaczy, że empatia bierze w nas górę nad normą. Oczywiście wszystko jest tu moralnie dwuznaczne, ale coraz częściej pojawiają się takie ujęcia empatyczne, także w sztuce.

Co z tym zrobi chrześcijaństwo, nie wiem. Przykazanie "nie zabijaj" jest enigmatyczne. Może Kościół zbyt stanowczo przedstawia nam Boga jako kogoś, kto pragnie patrzyć na długotrwałe cierpienia umierającego? Symbolika krzyża jest bardzo złożona. Bywały z niej wyprowadzane treści niepokojące, na przykład bezwzględny nakaz znoszenia bólu do ostatniego tchnienia przez każdego człowieka w każdej, nawet najbardziej beznadziejnej sytuacji.

I stąd spalenie krzyży pod koniec powieści? Jak jednak mógłby wyglądać pakt między Bogiem a człowiekiem bez krzyża w centrum świata?

Nie wiem. Jest jednak coś przerażającego w idei krzyża. Kiedyś przeczytałem medyczne opracowanie, w którym szczegółowo opisano męczarnie, jakie znosi człowiek ukrzyżowany. Co się wtedy dzieje z wątrobą, trzustką, tchawicą... Nie mogłem potem dojść do siebie przez parę dni. Tortura ukrzyżowania jest niewyobrażalna. Nie potrafię dokładnie objaśnić sensu sceny z mojej powieści, o której pan mówi. Pisałem ją pod wpływem impulsu czysto malarskiego. Nagle zaczęły się we mnie zderzać zupełnie sprzeczne obrazy ognia. Z jednej strony łagodne płomienie zapalające się nad głowami Apostołów w scenie zesłania Ducha Świętego. Z drugiej płonące krzyże Ku Klux Klanu i pochodnie przy stosach Inkwizycji. Chrześcijanie pod znakiem krzyża czynili dobro, ale też potrafili w imię krzyża zadawać ludziom wiele cierpień. Zawsze miałem wrażenie, że ogień nad głowami apostołów nie był czerwony, tylko raczej przechodzący w błękit.

Jako pisarz pewnych rzeczy nie muszę rozumieć. Obraz, o którym mówimy, jakoś się pewnie łączy z moją osobistą refleksją teologiczną. W Polsce refleksja taka interesuje mało kogo, a już chyba żadnego z polskich pisarzy, których znam osobiście. Część z nich ma zresztą prawdziwą alergię na tym punkcie. Bo przecież wiadomo, że pisać należy o czymś zupełnie innym. Ja jednak od dawna zajmuję się w moich książkach "niewłaściwymi tematami" i pewnie nadal będę się nimi zajmować.

Żadna z moich powieści nie budziła tak gwałtownych emocji jak "Panna Ferbelin". Opinie są skrajnie podzielone. Jedni chwalą, drudzy wyrażają swoją irytację, a nawet wrogość. Widziałem ludzi, którzy sobie do oczu skakali z okazji tej książki. Są też tacy, którzy mówią, że ich "takie rzeczy" zupełnie nie interesują, i szydzą z rzekomego królowania Chrystusa Króla w prozie polskiej, co jest po prostu głupstwem. Może dotknąłem jakiegoś nerwu, który wywołuje takie reakcje.

Dla mnie najciekawsze jest, że pisze Pan zbawicielską teologię uzupełnioną o pierwiastek kobiecy. Kobieta jest główną bohaterką tej książki, de facto to ona, a nie Nauczyciel jest osobą, która ożywia sparaliżowanego, na wpół martwego ojca.

Widziałem w życiu kilka kobiet silnych i dobrych. One były lepsze i wspanialsze od wszystkich facetów, których znałem. Bardzo mnie takie osoby fascynują. Jest jakaś fundamentalna skaza świata w tym, że siła życia jest niesprawiedliwie rozdzielana między ludzi. Siła ta wygląda szczególnie pięknie, kiedy jest nią obdarowana kobieta. Takie kobiety mniej boją się życia. Generalnie przecież ludzie boją się życia, zaś w moim świecie mężczyzna jest zwykle psychicznie dużo słabszy od kobiety i często zbliża się do samobójstwa. Jego życie wisi na włosku. Pewnie dlatego piszę zawsze o tej samej - przebieranej w różne kostiumy - silnej, mądrej i dobrej kobiecie, którą jestem od dawna zafascynowany.

Ta fascynacja oparta jest na Pana własnej kruchości?

Ludzie mnie czasem pytają, dlaczego w moich książkach tyle razy powraca motyw samobójstwa. Może jest tak, że ja w literaturze popełniam samobójstwa zastępcze i dlatego w życiu nie muszę ich popełniać? Może dlatego pisanie o śmierci tak mnie wzmacnia? Choć oczywiście pewnie nie tylko dlatego, bo jeszcze inne rzeczy dobrze mi się w życiu ułożyły. Przede wszystkim trafiłem na kogoś, kto ma w sobie piękny płomień życia.

Mężczyzna mówi do takiej kobiety: "Powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja"?

Czasem mówi. A pan by powiedział?

Owszem.

No właśnie... W mojej książce pojawia się niezrealizowana możliwość związku panny Ferbelin z Hammelsem, mężczyzną bardzo podejrzanym moralnie, który jest żywym uosobieniem egzystencjalnej rozpaczy. Rozpaczy trzymanej niezwykłym wysiłkiem w ryzach. On mówi, że najważniejszą rzeczą jest tak żyć, by nie mieć czasu na rozpacz. Ja znam takich ludzi, widzę rodzaj pośpiechu, który w nich występuje. Nie chodzi im o majątek, karierę, tylko o to, żeby nie mieć czasu na rozpacz. Tak organizują sobie życie. Może taki jest prawdziwy egzystencjalny sens dążenia do władzy? My w Polsce mamy bardzo płaskie wyobrażenie o władzy - że chodzi o rozładowanie kompleksów i pieniądze. Tymczasem walka o władzę niesłychanie podsyca w ludziach siłę życia. Hammels jest gotów nawet posunąć się do zbrodni, byleby tylko podtrzymać w sobie ten ogień, który słabnie.

W moich powieściach jedną z najważniejszych spraw jest to, że ten ogień chwilami rozbłyskuje, a potem nagle, nie wiadomo czemu, gaśnie i wtedy człowiek staje przed czarną ścianą. Ja zresztą uważam, że sens życia to sprawa drugorzędna. Dużo ważniejszy jest ten ogień, który tylko czasem się w nas pali i nie wiadomo skąd go wziąć, gdy go zabraknie. To jest zresztą dzisiaj problem wielu ludzi.

Pan podsyca w sobie ten płomień? Dzięki miłości? Bo raczej nie władzy...

Bez miłości wszystko jest do niczego. Ale mnie do życia są też potrzebne dość ostre spięcia międzyludzkie. To one rozpalają we mnie iskrę, która co jakiś czas przygasa. Stąd się bierze na przykład podwyższona temperatura moich "Kartek z dziennika" i "Dziennika dla dorosłych".

Zupełnie poważnie powiem, iż mam wrażenie, że teraz, gdy zaczynamy o tym mówić, wygląda Pan lepiej niż przed naszą rozmową.

No widzi pan! Bo pan postawił mnie w trudnej sytuacji. Wyczułem to, kiedy pan zapytał o krzyż jako fundament chrześcijaństwa. W Polsce ruszać tych spraw raczej nie należy. Od razu poczułem, jak mi krew przyspieszyła w żyłach.

Odmłodniał Pan.

No, może trochę odmłodniałem. Bo iskra sporu rozgrzewa moje serce. Ale nie chodzi wcale, jak czasem o mnie piszą, o jakiegoś ducha przekory. Ja lubię zderzać się z ludźmi w sporze o prawdę. Ale obecna polska kultura jest bardziej kulturą awantury niż kulturą sporu. U nas dużo przyjemniej komuś dołożyć, niż przekonywać go do swoich racji.

Kobieta, która podtrzymuje przy życiu, która chroni przed samobójstwem. Czytając "Pannę Ferbelin", zastanawiałem się, czy w tej powieści Jezus jest wydającym się za nas na śmierć Synem Bożym, czy raczej "samobójcą egzystencjalnym". Czyli kimś, o kim pisze z kolei Stefan Chwin jako historyk idei. Kimś, kogo taką rozpaczą i wstrętem przepełnia sama struktura świata, że chce świat ten odrzucić.

Ma pan rację. Niewątpliwie w postaci Nauczyciela jest pewien rys zachowań straceńczych. Coś zmusza go, by poszedł do Ogrodu i dał się pojmać, chociaż wcale nie musi tego robić. Motywem może być wstręt do świata. W mojej książce "Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni" stawiam tezę, że takie właśnie "egzystencjalne" samobójstwo jest bardzo dalekie od polskiej wrażliwości, nawet od twardego spojrzenia polskiej literatury na życie. Polska kultura jest w dużym stopniu kulturą samobójstwa, ale poczynając od mitycznej Wandy, która zabiła się, bo nie chciała wyjść za Niemca, gdyż - jak uważała - mogłoby to zaszkodzić Ojczyźnie, gloryfikuje ona przede wszystkim samobójstwo altruistyczne, popełniane "dla dobra Narodu". Pisząc "Pannę Ferbelin", chciałem wprowadzić ton w naszej kulturze raczej nieobecny, a jak myślę, dość ważny.

Bo też temat samobójstwa jest w ogóle jednym z najważniejszych tematów Pana twórczości. Zastanawia się Pan: czemu właściwie się nie zabić? Mam jednak wrażenie, że wśród odpowiedzi nie pojawia się ta bardzo prosta, która mnie się narzuca, gdy o tym myślę. Cokolwiek powiedzieć, jestem przecież zobowiązany wobec ludzi, których kocham, na przykład wobec swojej córki.

Jak się ma dzieci, to się o samobójstwie myśli zupełnie inaczej, niż kiedy się dzieci nie ma, ale i ludzie mający dzieci też, niestety, samobójstwa popełniają. Tak to już jest. Nic nas tu nie obroni, kiedy wybije godzina. I nie ma na to żadnej rady. Samobójstwo egzystencjalne jest jednak doświadczeniem przede wszystkim samotników, ludzi wypchniętych poza wir międzyludzkich interakcji. Ja zresztą uważam, że prawdziwych samobójców egzystencjalnych, a więc takich, który nie zabijają się z powodu nieszczęśliwej miłości czy klęski zawodowej, tylko dlatego, że nie mogą zaakceptować świata jako całości, w realnym życiu raczej nie ma. Mało kto potrafi odmówić Duchowi Ziemi, któremu zależy na trwaniu gatunku. Władzę można rozumieć jako emanację tego Ducha: jednym z jej zadań jest przecież bronienie nas przed nami samymi. Tak przynajmniej postrzega władzę prokurator Hammels. I tu znowu powracamy do "Panny Ferbelin"...

Stefan Chwin (ur. 1949) jest prozaikiem, eseistą, profesorem Uniwersytetu Gdańskiego. Autor "Hanemanna" (1995), jednej z najważniejszych polskich powieści po roku 1989; w ostatnich latach opublikował m.in. kolejny zbiór swych zapisków intelektualnych ("Dziennik dla dorosłych", 2008), eseistyczny tom "Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni" (2010) oraz będącą punktem wyjścia dla powyższej rozmowy powieść "Panna Ferbelin" (2011).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Stefan Chwin (ur. 1949) jest prozaikiem, eseistą, krytykiem literackim, historykiem literatury i profesorem Uniwersytetu Gdańskiego. Ostatnio opublikował „Miłosz. Interpretacje i świadectwa” (2012) i tom esejów „Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni” (2013… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2011