Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
ARTUR SPORNIAK: Karol obchodził urodziny w lutym. Ojciec Kłoczowski świętować będzie w lipcu. Czy z perspektywy 85 lat łatwiej czy trudniej wierzyć?
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI OP: Wiara, tak jak człowiek, się rozwija. To wejście na jakąś drogę. Można się na niej zatrzymać i wtedy się zapomina, że się stoi. A ja uważam, że siedzi się wtedy na nocniku.
KAROL TARNOWSKI: Wiara nie może się nie zmieniać, bo my się zmieniamy. Ale mnie w pewnym sensie jednak trudniej wierzyć na starość. Choć z drugiej strony czasem myślę, że się do czegoś istotnego dociera.
Czemu trudniej?
KT: Trudniej znoszę przeciwności życiowe, odsłanianie się własnej słabości, a przede wszystkim przeciętności. Trudno także konfrontować się z kryzysem Kościoła w jego różnych wymiarach – z grzechami Kościoła, jego uwikłaniem w politykę, apostazjami. Ale to jest też prywatna walka z wątpieniem czy z teoretycznym problemem tzw. demitologizacji dotyczącej zmartwychwstania. Oczywiście to jakoś też oczyszcza wiarę. Mam i to szczęście, że wciąż kontaktuję się ze studentami, a ponieważ oni interesują się religią i zadają pytania, moją wiarę to ożywia.
A z wiekiem nie jest łatwiej ocenić, co ważne, a czemu nie warto poświęcać czasu?
JAK: Nie wiem, czy słowo „łatwiej” jest odpowiednie. Natomiast wiem, że od zawsze intrygowała mnie koncepcja sacrum Rudolfa Otto jako misterium tremendum et fascinosum – tajemnica niepokojąca i fascynująca. Dlatego wiara dla mnie ma w sobie coś wysokogórskiego. Góry fascynują, ale są trudne i łatwo o upadek. Przy opisie wiary – zresztą podobnie jak wszelkich ważnych ludzkich doświadczeń – język logiki zdaje się pusty. Dlatego chcąc coś powiedzieć o wierze, coraz częściej szukam natchnienia w poezji.
Mówienie o wierze nie przypomina popularyzacji filozofii, czyli streszczania łatwymi słowami trudnego problemu. Wiem, że świat, który dotyka wiara, jest, tylko ja nie potrafię o nim mówić. To moja trudność. Z drugiej strony, jeżeli w spotkaniu Jezusa w Ewangeliach nie ma tego tremendum i fascinosum, to wiara staje się nudnym moralizowaniem. Pierwszym grzechem religii jest nuda.
KT: Całkowicie się z tym zgadzam. Ja też doszedłem do wniosku, że na starość pozostaje przede wszystkim fascynacja sacrum, właśnie tremendum i fascinosum.
Wiara to relacja z Jezusem, a jest on dziwną osobą. Są momenty (np. uratowanie cudzołożnicy), w których zachwyca, ale są też miejsca, które przerażają (np. gdy komentując zawalenie się wieży w Siloe, mówi: „Jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie”).
JAK: On tylko powiedział, że przypadki nie decydują o twoim życiu, tylko ty o nim decydujesz.
KT: To jest głęboka duszpasterska uwaga, której bym nie wymyślił. Mnie również naiwnie przerażają różne fragmenty Ewangelii, np. jak Jezus przeklina drzewo figowe.
JAK: Wracam do metafory górskiej. Gdy idziesz z fachowym przewodnikiem, nie jesteś głaskany. On ostrzega: to trudna droga, możesz spaść. Jest tremendum, jest powaga. Potocznie mówi się o grozie, ale to zbyt emocjonalne słowo. Tremendum jest lepsze, bo bardziej opisuje moją sytuację życiową niż stan emocjonalny.
Jakiś przykład?
JAK: Pamiętam, jak leżałem przed operacją, która miała stwierdzić, czy to nowotwór złośliwy. I jak potem przyszedł doktor, który mnie operował, i zapytał: „A ksiądz to się do jakiego świętego tak skutecznie modlił?”. Odpowiedziałem, że do tego jednego, którego widziałem na własne oczy, czyli do Jana Pawła II.
KT: Też miałem raka – skóry. Wyglądało to groźnie i też możliwe, że przeżyłem dzięki Wojtyle, który się nade mną chwilkę modlił, gdy odwiedziłem go w Watykanie.
JAK: Fałszywe kaznodziejstwo mówi, że przyjęcie wiary jest wejściem w wygodny świat, w którym zawsze wiesz, co masz robić.
KT: To jest ściema. Ateiści tak myślą, np. Heidegger uważał, że wiara idzie na łatwiznę, dając na wszystko gotowe odpowiedzi. A sam mówił, że „pytanie jest pobożnością myśli”. Co do pierwszego się mylił, co do drugiego trafił w punkt. Człowiek, który przestaje pytać, przestaje myśleć. Maryja pyta: „Jak to się stanie, kiedy nie znam męża?”. To myślenie krytyczne i wątpiące. W każdym razie sceptyczne.
Trzeźwe.
KT: Szalenie! Dla mnie to wzór wiary. Wiara musi być wiarą pytającą i szukającą.
JAK: To banał. Dla mnie najbardziej podważająca wiarę była wypowiedź pewnego człowieka, bardzo praktykującego katolika, który powiedział, że modli się tak, jak Jezus nakazał Faustynie: „Jezu, ufam Tobie”, ale dodawał: „bo nie ufam nikomu”. Tymczasem zaufanie to fundament wiary. Niezdolność do zaufania zamyka drogę wiary. Wracam do metafory gór. Ja gór nie wymyśliłem, one są – są mi podarowane. Najcenniejsze rzeczy przychodzą do nas jako dar: spotkanie z drugim, przyjaźń, miłość.
A naszym zadaniem jest...
JAK: Odpowiedzieć na dar. Dlatego uważam, że nie politykowanie Kościoła czy zgorszenie nim jest przeszkodą dla wiary, tylko przeżycie rozczarowania w kwestii zaufania do kogoś. Np. doświadczenie czyjejś zdrady.
KT: Rozpoznać dar – tak głęboko rozumiany jak wiara – w kontekście zła, np. dziejącej się teraz wojny w Ukrainie, to rzeczywiście bardzo trudne.
Odpowiedzią wiary na zło jest zmartwychwstanie Jezusa?
KT: Tak, uważam, że jedyną radą na zło jest nadzieja zmartwychwstania. Dlatego niepokoją mnie próby zdemitologizowania teologii zmartwychwstania. Św. Paweł powiedział, że jeśli nie ma zmartwychwstania, próżna jest nasza wiara. Według mnie prawdę o zmartwychwstaniu trzeba brać dosłownie. Zgadzasz się ze mną, Janie Andrzeju?
JAK: Wszelka władza jest próbą zawładnięcia czyimś życiem, a On panuje nad śmiercią. Jakaż to afirmacja życia! Stąd z perspektywy władzy odruch sprowadzenia zmartwychwstania jedynie do mitu.
W jakim sensie nadzieja jest fundamentem wiary?
JAK: W jednym z francuskich wierszy znalazłem taki obraz: wiara i miłość to dojrzałe istoty, które idą pewnym krokiem, a między nimi biega mała dziewczynka, która nazywa się nadzieja. Wniosek jest taki, że ta rodzina zawdzięcza swoją dynamikę owej dziewczynce. Bardzo często kryzys wiary wynika z zagubienia nadziei. Nadzieja to jedyna siła, która daje nam odwagę życia.
KT: Myślę sobie, że jest i wiara fundamentalna, i nadzieja fundamentalna. Obie nie wymagają racjonalizacji – płyną rytmem życia. Nie można żyć, nie wierząc i nie można żyć, nie mając nadziei.
JAK: Ale obie weryfikuje życiowe doświadczenie.
KT: Spotykają się z zawodami, ze złem. Muszą to przeskoczyć. Przy czym nadzieja jest pierwsza – ona nie umiera. Wszystkie oczekiwania mogą zawieść, nadzieja nie może. Jeśli zawodzi albo wydaje się, że zawodzi, wtedy następuje odrzucenie życia.
Dawniej Kościół potępiał samobójców – dzisiaj wiemy, że to często ludzie, którzy nie ze swojej winy utracili nadzieję. Co można powiedzieć matce, której dziecko odebrało sobie życie?
JAK: Nie miałem takiego przypadku. Miałem natomiast przypadek rodzica, którego dziecko było po próbach samobójczych. Radziłem, by w delikatnej i cierpliwej rozmowie próbowali znaleźć powody. Nadzieja się kończy wtedy, gdy człowiek przestanie wierzyć w siebie.
KT: Wiara nie przekroczy zdrad i tragedii, jeżeli się koniec końców nie otworzy na wymiar metafizyczny – na to, że nie wszystko się ogranicza do widzialnego świata. Że jest tajemnica, w której objawia się jakaś sprzyjająca moc mówiąca: „Jeżeli wszyscy zawiodą, ja cię nie zawiodę”.
JAK: Dlatego spowiednicy nie mogą podcinać penitentom wiary w siebie – po spowiedzi człowiek ma wyjść wzmocniony.
KT: Tropienie grzechu w każdym potknięciu czy słabości jest niesłychanie szkodliwe. Zwłaszcza jeśli chodzi o sferę seksualną. Widmo grzechu ciężkiego w masturbacji czy w środkach antykoncepcyjnych to jednak straszny pomysł.
Z wiekiem widać, co jest ważne, a co mniej ważne?
KT: Mówię za siebie: tak. Wyraźnie czuję, że pewne pomysły mnie nie zobowiązują. W gruncie rzeczy cała etyka nakazowo-zakazowa jest niebezpieczna. Jezus Chrystus jest większy niż nasze przepisy i rubryki.
JAK: Miłosz mówił, że nie umie przełożyć tomizmu na obrazy i to była dla niego trudność. Obraz jest bliższy realnej sytuacji egzystencjalnej człowieka. Przyznam, że przed święceniami bardzo się bałem spowiadania. Myślałem, że będzie na mnie całe ludzkie błoto spływało. Odwróciło mi się to zupełnie!
To znaczy?
JAK: Spotykam człowieka. On zwykle przychodzi z jakąś swoją biedą do kogoś, kto powinien być mu życzliwy. Nawet stawiać wymagania powinno się tak, by ten ktoś zrozumiał, że musi w życiu przekręcić jakąś wajchę, a wtedy będzie spokojniejszy. Nie chodzi o nakładanie ciężarów.
Trzeba tylko mieć świadomość – jak rozumiem – że to nie Ojciec swoją mądrością pomaga. To udział w jakiejś tajemnicy...
JAK: Oczywiście. W pewnych momentach przychodzi coś, co artyści nazywają natchnieniem.
KT: Nie jestem księdzem, więc nie spowiadam, ale, prowadząc seminarium z filozofii religii, też mam wrażenie, że otwieram się na słuchanie Niewidzialnego.
Czym różni się wiara w dzieciństwie od tej w sile wieku i w jesieni życia?
JAK: W dzieciństwie lubiłem bawić się w księdza: przebierałem się, mówiłem „Dominus vobiscum” i zbierałem na tacę – więc podstawowe zadania księdza opanowałem.
KT: Na początku byłem dosyć chłodny religijnie. Do Pierwszej Komunii przygotowywał mnie benedyktyn z Tyńca, Dominik Michałowski, jak się później okazało – jeden z najbardziej szkodliwych tajnych współpracowników SB. W szkole średniej nagle zostałem „pochwycony” – nie wiem przez co i dlaczego, ale poczułem, że wiara to jest moja sprawa. Potem zainteresowałem się liturgią przedsoborową. Dostałem mszał francusko-łaciński i bardzo byłem szczęśliwy. Później pojawił się ważny spowiednik, którym był Wojtyła. Następnie była tomistyczna metafizyka, dzięki spotkaniu z prof. Stefanem Swieżawskim. Ale czułem, że religijnie jałowieję i stąd mój akces do ruchu charyzmatycznego. Mam wrażenie, że tam nauczyłem się trochę modlić i nauczyłem się też wspólnoty modlitewnej, której w kościele jako żywo zupełnie nie doznawałem (nadal zresztą czuję się źle w kościele).
Liturgia nie pomaga?
KT: W obecnej posoborowej jest mniej elementów estetycznych, obecnych w dawnej.
JAK: Jestem pierwszym pokoleniem księży, którzy zaczęli odprawiać liturgię soborową. Nigdy nie odprawiałem według dawnego mszału. Niedawno, głosząc rekolekcje u bernardynek, dostałem do mszy przedsoborowy ornat w kształcie skrzypiec. Był bardzo sztywny i niewygodny, nie wiedziałem, jak w nim usiąść.
Rozwój wiary zależy od spotkań z ludźmi?
JAK: Ja wierzę dzięki wierze ludzi, z którymi się spotykam. Oni moją wiarę podtrzymują. I odkrywam na nowo liturgię. Już nie mogę sam odprawiać mszy – mam trudności ze zdrowiem. Zrozumiałem, że podczas liturgii eucharystycznej cały kościół mówi przeze mnie – to nie ja mówię. Słyszę, że oni też mówią. To dla mnie nowe odkrycie, które mnie wewnętrznie buduje. Rozmawiałem o tym z aktorami – powiedzieli, że oni wyczuwają, czy są słyszani, czy nie są. Dlatego jako chory wolę dołączyć się do koncelebry – stanąć gdzieś z boku, niż sam odprawiać mszę.
Dawniej nie było można odprawiać wspólnie. Jeden ksiądz odprawiał dla ludzi, a inni po kaplicach odprawiali każdy sobie.
KT: Najbardziej lubię chodzić na mszę Grześka Chrzanowskiego – krakowskiego dominikanina, który odprawia krótko, z wojskowym drylem, bez upiększania. Zresztą zawsze miałem trudności w ogóle z Kościołem jako ideą. Nie przekonał mnie Henri de Lubac swoim „Katolicyzmem” – biblią starszego ode mnie pokolenia, pokolenia Jacka Woźniakowskiego. Bliskie jest mi to, co o Kościele mówiła Simone Weil, że jest on „wielkim zwierzęciem”. Po prostu nie wierzę w masowość. Jeżeli gdzieś oddycham swobodnie, to w małych grupach. Przekonuje mnie klimat wspólnoty Taizé.
JAK: Do wspólnoty Kościoła nie można przykładać czysto socjologicznych kategorii, jak masowość. Nasz Kościół niszczy klerykalizm – ciągle wszystko się musi kręcić wokół księdza. Być może czegoś nas nauczy obecne doświadczenie pomocy uchodźcom z Ukrainy. Świeccy sami się organizują w strukturach kościelnych, a proboszczowie donoszą herbatę. Budujące są te obrazki, choć boję się, że to może nie potrwać długo.
KT: Rzeczywiście, jeśli chodzi o aktywność nie tylko świeckich, ale także duchowieństwa, w ostatnich tygodniach w polskim Kościele coś drgnęło.
Publicysta i poeta Jarosław Mikołajewski niedawno przekonywał na łamach „Gazety Wyborczej”: „Nie jesteśmy już dziećmi. Jesteśmy dorośli. Wolni od Kościoła”. Propozycja rozstania z wiarą niedostatecznie dojrzałą?
JAK: Jeżeli wierzyłeś w Kościół, a nie w Jezusa Chrystusa, to jesteś wolny na miarę poprzedniej wiary.
KT: Chodzi o wolność od przymusu. W Kościele jest go pełno.
Może np. chodzić o uwolnienie się od związków przypominających relację z toksycznymi rodzicami.
KT: Levinas mówi, że trzeba się stać ateistą, czyli trzeba stanąć na własnych nogach, żeby nawiązać żywe relacje z Bogiem Stworzycielem.
„Są dwa ateizmy, a jeden z nich jest oczyszczeniem pojęcia Boga” – mówiła Simone Weil.
JAK: Wyrazem jej „ateizmu” było odmawianie rano po grecku w pełnym skupieniu „Ojcze nasz”?
Sami mówicie o paradoksach języka religijnego. Ojciec kiedyś na tych łamach zauważył: „Wolę mówić nie o inteligencji katolickiej, tylko o ludziach myślących nonkonformistycznie, ciągle się uczących, formujących swoją wiarę (dlatego tak ważna jest katecheza dorosłych!)”. Ciągle się musimy uczyć?
JAK: Uczymy się, bo to, co było, dzieje się inaczej. Np. chodzenie. Używam teraz kijów. Kilkakrotnie przewróciłem się na ulicy – to było trudne doświadczenie. Ale to dlatego, że mamy fatalne chodniki. Trochę też gorzej widzę i mam tzw. opad stopy – trudniej mi poruszać lewą nogą. Ludzie wtedy biegną, podnoszą, są bardzo życzliwi. Pytają, czy jakoś pomóc. Ja głupkowato się uśmiecham, mówię: „nie, dziękuję, nie trzeba, przepraszam”. Bardzo bym się wstydził, gdybym był wówczas w habicie. Kiedyś potknąłem się o podwinięty koniec dywanu podczas ceremonii ślubu. Młodym potem życzyłem: „Aby się wam udało małżeństwo, bo błogosławi was upadły ksiądz”. W takich sytuacjach bardziej niż wiara pomaga poczucie humoru.
Jezus stawia za wzór wiary dziecko, ale jednocześnie jest coś takiego, jak starcze zdziecinnienie.
JAK: Dla mnie starcze zdziecinnienie będzie polegało na tym, że mam pretensje o to, że nie jest tak, jak powinno być. Tymczasem dziecko jest szczęśliwe, że jest tak, jak nie powinno być, bo wtedy coś ciekawego się dzieje. Stary niczemu się już nie dziwi.
KT: Wiara dziecinna to z jednej strony wiara magiczna, a z drugiej zbyt mocno oparta na wzorcach osobowych, np. rodziców. Gdy te wzorce rozczarowują, traci się wiarę. Tymczasem wiara po prostu musi przekroczyć poziom ludzki i jakoś się dochrapać wymiaru metafizycznego, uczynić skok w głębię. Zaufanie Bogu jest chyba ostatecznie łaską, ale można je podtrzymywać świadomością tajemnicy i wymiaru metafizycznego rzeczywistości. Także zaufaniem do ludzi „mimo wszystko”.
Ojciec chce coś dodać?
JAK: Na uwolnieniu się od uzależnienia od dorosłych polega koniec dzieciństwa. Kryzys mojej dziecinnej wiary przeżyłem wtedy, gdy jako świeżo upieczony ministrant asystowałem w nabożeństwie, które się nazywało godzina święta. Polegało ono na tym, że jest wystawiony Najświętszy Sakrament, ministranci klęczą, ksiądz czyta niekończące się litanie, trwa to bardzo długo, a na koniec jeszcze wielokrotnie się śpiewa: „Ile minut w godzinie, a godzin w wieczności, tylekroć bądź pochwalon, Jezu, ma miłości”. Wróciłem do domu i oświadczyłem, że nie będę ministrantem. Zatem dla mnie problemem nie było rozczarowanie dorosłymi, tylko nuda w kościele.
Czy coraz bardziej niedomagające ciało ma wpływ na wiarę?
JAK: To normalne, że się traci sprawność.
KT: Przy tym doświadczenie dobroci ludzi jest czymś fantastycznym.
Pomimo coraz większej zależności od nich?
JAK: Próbuję się ratować dystansem do siebie.
Obaj doświadczyliście sytuacji granicznej związanej z diagnozowaniem nowotworu. O czym się wtedy myśli?
JAK: O tym, czego nie udało mi się zrobić. Ale gdy się okazało, że będę żyć, energia wróciła. Wiedziałem, że muszę w życie naprawdę wejść.
KT: Ja wtedy skoczyłem w taką pełną ufność Bogu. Oczywiście bałem się jak cholera każdego nowego badania, ale jakoś cały czas ufałem.
Franciszek mówi: „Kiedy starsi opierają się Duchowi, grzebiąc swoje marzenia w przeszłości, młodzi nie mogą już dostrzec rzeczy, które należy uczynić, by otworzyć przyszłość”. Jakie macie marzenia, którymi moglibyście zarazić młodszych?
JAK: Nie mam specjalnych marzeń, co nie znaczy, że nie widzę przed sobą przyszłości. Chciałbym zachować zdrową świadomość do końca życia. Żebym umiał z pewnym skupieniem wytrwać, a nie jedynie egzystować. Wiem, że muszę z większą uwagą podtrzymywać teraz kontakty z ludźmi.
KT: Wciąż prowadzę seminarium z filozofii, gdzie czytamy różne teksty i dyskutujemy, i to jest dla mnie fantastyczne. Tylko widzę, do jakiego stopnia jestem słabszy intelektualnie od moich młodszych kolegów. Więc jest to i lekcja pokory. Mam w sobie też ducha podróżnika, chciałbym jeszcze pojechać do Włoch. Prawdopodobnie jednak mi się nie uda – moja żona jest chora i nie mogę jej zostawić. Moim zadaniem na teraz jest być z żoną, ale marzyć sobie mogę. ©℗
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI (ur. 1937 r.) jest dominikaninem, filozofem religii, historykiem sztuki. Kiedyś – opiekun legendarnego duszpasterstwa akademickiego „Beczka” i nieformalny duszpasterz Studenckiego Komitetu „Solidarności”, dziś – wychowawca kilku pokoleń „dwunastkowiczów” (uczestników mszy sprawowanej co niedzielę w południe w krakowskim kościele dominikanów).
Prof. KAROL TARNOWSKI (ur. 1937 r.) jest filozofem, pianistą. Interesuje się filozofią Boga i podmiotu. Przez wiele lat był kierownikiem Katedry Filozofii Boga na UPJPII i współpracował z Wydawnictwem Znak. Prowadzi seminaria w Instytucie Myśli Józefa Tischnera oraz na Wydziale „Artes Liberales” UW. Jest wychowankiem duszpasterstwa ks. Karola Wojtyły.