Pierścionek z prochów

Agnieszka Kowalska, malarka, wdowa po aktorze Macieju Kozłowskim: Kiedy umiera ktoś bliski, brama do ogrodu na chwilę się otwiera. Tylko my się boimy zajrzeć i zostajemy po stronie cmentarza.

19.04.2011

Czyta się kilka minut

Siedzimy w ławkach szkolnych - w małym skansenie-pensjonacie na Mazurach, w Kadzidłowie. Byliśmy tam kilkakrotnie na wakacjach, zanim kupiliśmy własny dom na wsi. Zdjęcie zrobił nam właściciel pensjonatu - pan Worobiec w 2006 r. /
Siedzimy w ławkach szkolnych - w małym skansenie-pensjonacie na Mazurach, w Kadzidłowie. Byliśmy tam kilkakrotnie na wakacjach, zanim kupiliśmy własny dom na wsi. Zdjęcie zrobił nam właściciel pensjonatu - pan Worobiec w 2006 r. /

Katarzyna Kubisiowska: A Pani cały czas się uśmiecha.

Agnieszka Kowalska: W jakiś sposób jestem szczęśliwym człowiekiem.

Szczęśliwym?

Kochającym. A ludzie prawdziwie kochający są szczęśliwi. Miłość uszczęśliwia przede wszystkim tego, który kocha. U mnie to się nie zmienia, nawet śmierć nie potrafiła tego zmienić. To wystarczający powód do szczęścia.

Od początku ta miłość była taka szczęśliwa?

Kiedy się poznaliśmy, byliśmy ludźmi nieufnymi, trochę zgorzkniałymi, pełnymi złych doświadczeń i związanych z tym wewnętrznych ostrzeżeń. Pojechaliśmy w góry i raczej tych gór nie zdobyliśmy. Pomyślałam sobie, że coś jest ze mną nie tak. Że nie mam nic do zaoferowania prócz zestawu hamulców.

Potrzebowałam roku, żeby się pozbyć balastu przeszłości. Bałam się miłości jak ognia. Nie jest łatwo nie bać się ognia. Ale po roku ten strach minął i zaczęliśmy znowu do siebie dzwonić i pisać. I znowu postanowiliśmy pojechać w góry. Wtedy się okazało, że jest chory. Więc można powiedzieć, że Maćka zdrowego nie znałam.

Inaczej się żyje z chorym człowiekiem?

Każdy ma jakieś ograniczenia. Chodzi tylko o to, żeby się nie dać przytłoczyć. W przypadku choroby te ramy są dość ciasne. Ale piękno obrazu nie zależy od tego, czy jest duży, czy mały. Myśmy tworzyli taką doskonałą miniaturę życia. Zamieniliśmy ilość wrażeń na jakość. Rozmach na precyzję. Trzeba było wykorzystać ten czas, który pozostał. Czyli sześć lat.

Te sześć lat to szpitale, badania, operacje.

A życie mieści się akurat pomiędzy. Żyje się dla kilku spotkań i paru wzruszeń - to było jego słynne powiedzenie. Tych spotkań i wzruszeń nam nie brakowało. Oprócz tego mówił zawsze, że życie to walka. Miał duszę wojownika. A wojownik wie także, kiedy traci siły i musi się poddać. I taki dzień przyszedł.

To dojmujące, kiedy bliski człowiek traci wolę życia.

To przede wszystkim rewolucja w psychice. A przecież każdy ma prawo się poddać. Zwłaszcza jeżeli walczył. Poddanie się jest elementem walki, tak jak śmierć częścią życia. Wszystko dla ludzi. Teraz tak mówię, a wtedy byłam przerażona, widząc zmianę w jego nastawieniu. Ale pomiędzy wolnymi ludźmi, jakimi byliśmy dzięki sobie nawzajem, nie ma miejsca na histerie.

Przyjęłam to do wiadomości, i to było jakieś trzy miesiące przed śmiercią. W Wielki Piątek przechodziłam z koniem przez most i ten most się zawalił. Koń stał w wodzie uwięziony w przęsłach mostu z jedną nogą wykręconą do tyłu. Akcja ratunkowa trwała sześć godzin. Zaprzyjaźnieni myśliwi piłowali metalową konstrukcję z milimetrową dokładnością, żeby nie poranić zwierzęcia. I, jak to myśliwi, mieli przygotowaną strzelbę, gdyby trzeba było skrócić mu mękę. Wenecja - bo tak się nazywa moja kobyła - wyszła z tego całkowicie bez szwanku.

Pomyślałam sobie wtedy, że jakiegoś mostu nie przejdziemy, ale nie należy tracić nadziei nawet w sytuacjach, które pozornie wydają się beznadziejne. Czyli w takich, w jakiej wtedy byliśmy z naszym życiem, domem na wsi, brakiem pracy i szalejącą chorobą.

Zaczynaliśmy się już nie mieścić w tych naszych ramach. Nawet psy chorowały. 10 kwietnia miałam otwierać swoją dużą wystawę w Kielcach. Rano rozbił się samolot prezydencki. Wernisaż odwołano, odbył się dwa tygodnie później, ale Maciek już był wtedy w szpitalu. Wystawę rozbierałam już po jego śmierci.

Była Pani z nim do końca?

Stracił przytomność parę godzin przed śmiercią. Zobaczyłam, że ma anielską twarz, że jest już nieobecny. Poczułam się zdradzona, byłam na niego wściekła. Miałam ochotę trzasnąć drzwiami całej tej cholernej intensywnej terapii. Wiedziałam, że jest wolny, że to jest jego droga do wolności. Ale musiałam hamować swoje potworne rozgoryczenie - jak wtedy, kiedy mi powiedział, że rezygnuje z walki.

Wybiegłam ze szpitala, był grad, słońce i tęcza. W korku na Trasie Łazienkowskiej jechała przede mną wielka przyczepa wioząca czerwoną łódź z napisem "Dawid". Przypomniał mi się wiersz Michała Anioła o tym, jak ten jego Dawid jest ukryty w marmurze, a rzeźbiarz tylko odkuwa to, co go uwięziło tam w środku kamienia. Może ciało jest takim kamieniem i trzeba go odrzucić, żeby odkryć pełnię naszego człowieczeństwa i dopiero wtedy nazwać to wolnością?

Przyjechałam do mieszkania, wyłączyłam dźwięk w telefonie i położyłam się, nie zapalając światła. Przyśniło mi się, że jadę autem pod wysoką górę i nagle auto się cofa. Miałam poczucie, że kompletnie nad tym nie panuję, lecę w dół. Ale to było przyjemne spadanie i nie bałam się. Auto samo się zatrzymało, zaparkowało tyłem naprzeciwko wielkiego, białego samochodu, z którego wysiadł sympatyczny ochroniarz. I nagle z auta ktoś wyszarpnął ładowarkę. Auto zgasło. Jest cisza. Potem wielki rozbłysk światła i ładowarka wraca na swoje miejsce, a silnik znowu odpala.

Światło zamienia się w pulsujące rozbłyski, to mój milczący telefon daje sygnał. Odbieram i już wiem, że umarł. "Chcieliśmy zawiadomić, że właśnie zakończyliśmy reanimację pani męża". Jak w wojsku. Żeby nie użyć tego okropnego słowa - śmierć. Jakby to był jakiś brzydki wyraz. Zapytałam, o której godzinie mam być rano po jego rzeczy. "Ach, wystarczy o dziewiątej, niech się pani spokojnie wyśpi". To było idiotyczne.

Pierwsza moja myśl po tej informacji była taka: "Jezus Maria, to ja mam teraz 30 lat wytrzymać, zanim go znowu zobaczę?!". I druga - pocieszająca - "no, może nie aż tyle, może się uda tylko dwadzieścia". Wyłączyłam telefon, zamknęłam oczy i poczułam, że jestem na dnie. W jakiejś strasznej, najgłębszej przepaści kosmosu. Ważyłam pięć ton i to był jakiś potworny ciężar. Byłam nim sama dla siebie. Pomyślałam, że już tutaj zostanę, że sama siebie nie uniosę. I wtedy nagle coś uniosło mnie. Jak pocisk wystrzelony z katapulty. Stałam się znowu lekka. Ogarnął mnie cudowny błogostan. Dotarło do mnie, że jestem wolna. Wolność to całość, jestem scalona z kosmosem, z tym miejscem, w którym jest Maciek. Nie wiem, jak to długo trwało, bo to było jakby poza czasem.

Ani jednej łzy?

To nie był film, na którym się płacze. To był film, do którego się wchodzi. Dlatego potem przez kilka tygodni chciałam umrzeć. Ale nie z rozpaczy, wręcz przeciwnie. Spieszyło mi się do nowego życia. Wciągał mnie ten film, trudno się dziwić. Zresztą dalej mnie wciąga. Jak się raz posmakowało błogostanu, to ma się trochę inną skalę porównawczą. Wszystko wraca na swoje miejsce, nic tak naprawdę nie jest w stanie mnie zagarnąć. Dlatego musiałam zrewidować swoje poglądy na temat śmierci.

To znaczy?

Biorąc pod uwagę doskonałość i piękno naszego ciała - śmierć wydaje się być takim samym cudem jak życie. Najlepiej to oddają historie o wampirach - ja nie żartuję - oni marzą o tym, żeby móc umrzeć.

Więc jest dla mnie tak samo niesłychane to, że życie nagle wchodzi i umiejscawia się w materii, jak i to, że sobie nagle z niej wychodzi, jak z zepsutego samochodu. Myślę, że umieramy i rodzimy się tylko w ciele, a poza nim nasze życie jest wieczne. W naszej nieszczęsnej pod tym względem katolickiej kulturze śmierć jest straszna, jest tragedią, żałobą, nieodwracalnością, istnym końcem świata. Nieodłącznie związana z cierpieniem. Jawi nam się jako porażka Pana Boga. Nie mamy do niego zaufania w kwestii śmierci, nikt mu za nią nie dziękuje. Nikomu się ona nie kojarzy z ocaleniem. Odbiera się śmierci jej potęgę i boski wymiar. Nie postrzega się jej jako przeistoczenia, tylko jako unicestwienie.

Już fizyka teoretyczna bywa zdecydowanie bliżej optymistycznego wariantu śmierci niż księża biskupi. Od początku straszy się dzieci widokiem ukrzyżowania, a o zmartwychwstaniu zapomina. I o tym, że się zasłona odsuwa w chwili śmierci. Kiedy umiera ktoś bliski, brama jest przez chwilę otwarta, tylko my się boimy zajrzeć do ogrodu i zostajemy po stronie cmentarza.

Po śmierci Maćka postanowiłam zebrać jakieś informacje na temat tego, co nam się przytrafiło. Sięgnęłam po lektury z różnych opcji naukowych i religijnych. Szczególne wrażenie zrobił na mnie Teilhard de Chardin, nie mówiąc już o filozofach Wschodu. To mi dało ten obraz śmierci, który instynktownie przeczuwałam. Śmierci jako ostatecznego spełnienia życia, miłości i wolności człowieka.

W tym aspekcie choroba też nie była tylko i wyłącznie szalejącym przypadkowym żywiołem, który się zasadził na nasze szczęście. Mówi się, że choroba nie wybiera. A może jednak wybiera? Czy doszlibyśmy do takich duchowych głębi, jakie nam się zdarzyły - gdyby wszystko było "normalnie"?

Choroba Maćka zmieniła?

Ukształtowała go, rozwinęła jego najlepsze cechy. Był fantastycznym człowiekiem i potrafił kochać życie. Smakował je, celebrował, przeżywał. Wielokrotnie mi powtarzał, że nigdy nie przypuszczał, że będzie jeszcze taki szczęśliwy. Stał się człowiekiem głęboko świadomym, żyjącym w pełnej harmonii serca i intelektu. Wszystko robił z pasją: czy to była rola w teatrze, czy zbieranie śliwek. Kiedy szedł przede mną ścieżką, zawsze łamał patykiem suche gałęzie wystające na drogę i tak się z nimi mocował, jakby chodziło o życie. Bo naprawdę we wszystkim, co robimy, chodzi o życie. To jedyne właściwe podejście do naszych działań, ale zatracamy tę świadomość, kiedy to życie nie jest zagrożone.

Patrzyłam na niego z podziwem, jak potrafi się bawić z psami, jak zawsze znajduje na to czas. Uwielbiał nasze psy, spał z nimi, brał je do łóżka brudne, zabłocone, nie miał tu żadnych hamulców. Jak już gotował, to gotował. Wymyślał potrawy, łączył smaki, kochał mówić o jedzeniu, chociaż co drugiej rzeczy nie mógł wziąć do ust, a pod koniec życia chodził głodny ze strachu przed cierpieniem.

Nic go nie było w stanie wyprowadzić z równowagi prócz litości i postawy sentymentalnej. Dostawał szału, jak się ktoś nad nim użalał. Też tego nie znoszę. Dlatego nie płaczę ani nad nim, ani za nim. Bo to też jest rodzaj użalania się nad sobą. Natomiast szanuję go bardzo i podziwiam. Umierał z wielką klasą.

Po jego śmierci rozdzwoniły się zapewne telefony z kondolencjami, a do Pani nie pasuje kostium wdowy potrzebującej pocieszenia.

Nie było łatwo oprzeć się lawinie kondolencji - zwłaszcza w przypadku odejścia osoby publicznej. Ten uświęcony proceder daje prawo użycia telefonu wszystkim, którzy znają mój numer. Co nie jest trudne, bo mam go na stronie internetowej. Każdy czuje się w obowiązku lub na siłach, aby mnie pocieszyć. Każdy chce być pierwszy, albo przynajmniej nie ostatni. Każdy ma w zanadrzu jakieś świeże wspomnienie, które zwiększa szok i potęguje brak. "Dopiero co go widziałem i kto by pomyślał, że ostatni raz". Albo jak dobrze czy też niedobrze wyglądał. I że to niesamowite i nieprawdopodobne, że go już nie ma. Z tym ostatnim się zgadzam - to jest właśnie ten cud, o którym mówiłam wcześniej.

Ale nie próbowałam wtedy rozmawiać o cudach, to oczywiste. Natomiast poprosiłam mojego syna, żeby przyjechał i odbierał telefony. Pracował w banku jako windykator i to było bardzo przydatne doświadczenie na tę okoliczność. Proszę mnie zrozumieć: ja nie osądzam konkretnych ludzi, którzy uznali za stosowne usłyszeć mój głos w takiej chwili, bo być może nawet robili to wbrew sobie. Osądzam naszą kulturę o jej brak w tej kwestii. O brak kultury śmierci. Kultura życia niby coraz lepsza, ale kultury śmierci nie ma. Śmierć wzbudza podejrzenia. Jest jak obcy w domu. Dowodem katastrofa smoleńska. Pan Bóg przecież nie mógł tego chcieć, więc kto?

Ale przecież Maciek miał wielu naprawdę oddanych przyjaciół, oni też dzwonili?

To był powód, dla którego nie wyłączyłam telefonu. Potrzebowałam nie pocieszenia, lecz pomocy. Nie miałam pojęcia, od czego zacząć. Ale czułam, że przede mną rok w urzędach. Gdyby nie przyjaciele Maćka, nie byłabym dzisiaj taka spokojna. To pewne. To, że miałam czas pomyśleć, poczytać książki i przeorganizować całe życie w związku z jego odejściem, to jest zasługa wspaniałych ludzi, którzy wiedzieli, że pomagając mnie - pomagają jemu. Niektórych prawie nie znałam, niektórych widziałam pierwszy raz w życiu. Ale to nie miało znaczenia.

Maciek był człowiekiem bardzo lojalnym. Za przyjaciół kładł się na torach. Wdowa po nim miała być otoczona opieką. Tak to odczułam. Prawie jak w sycylijskim klanie. Rozmowa była zawsze konkretna i bez konieczności tłumaczenia czegokolwiek. Maciek na pewno był z nich dumny. On zawsze wierzył w przyjaźń.

Na czym polegała ta pomoc?

Choćby na organizacji pogrzebu, poczynając od miejsca na cmentarzu. Dzięki wstawiennictwu przyjaciół Maćka dostałam od pani prezydent Warszawy miejsce na Powązkach. Wiedziałam, że Maciek nie chce być przypisany do żadnego ze swoich rodzinnych grobów, a mojej rodziny prawie nie znał, co gorsza - mówił mi zawsze, żebym jego prochy zakopała u nas w domu pod kasztanem albo zrobiła sobie z nich pierścionek. Tym ostatnim pomysłem był zachwycony. Niestety, w przypadku osoby publicznej było to nie do zrealizowania. Trudno, żebym wszystkim mówiła: "przyjedźcie ze świeczką pod kasztan do Gąsaw", albo dawała pierścień do pocałowania. Koniec końców - jak to mówią: krakowskim targiem - został rzeczywiście pochowany pod kasztanem, tyle że na Powązkach. Chciałam, żeby pogrzeb nie był ani katolicki, ani świecki, ani nawet ekumeniczny. Generalnie nie do przeprowadzenia. Ale przyjaciele znaleźli księdza, który się zgodził na Mszę bez komunii i okadzania grobu, za to z utworem Led Zeppelin - mocno pogłośnionym "Whole Lotta Love" - na zakończenie (ksiądz się zapędził i zapowiedział "Schody do nieba", ale i tak była "Lotta").

Wracając do przyjaciół Maćka - zwyczajnie pomogli mi finansowo. Zostałam przecież kompletnie bez pieniędzy, za to w długach. Sprawy spadkowe - bardzo nieprzyjemne, bo rodzina Maćka mnie nie zaakceptowała - też załatwiłam dzięki ich pomocy. Pomogli mi we wszystkim - poczynając od stypy po pogrzebie, a kończąc na zorganizowaniu wernisażu w Warszawie. Jak to się mówi, dzięki nim stanęłam na własnych nogach.

Okazuje się więc, że nie do końca żyjemy w czasach, kiedy interes rządzi. Ja mam doświadczenia wręcz przeciwne.

Tęskni Pani za mężem?

Był bardzo rozrywkowym facetem, miał mnóstwo uroku na co dzień, więc trudno za nim nie tęsknić. Żył szeroko i, jak sam twierdził - całe Gąsawy mogłyby się wykąpać w tym, co on w życiu wypił. Ale takim go nie znałam. Natomiast wiem, że pewnych granic nie przekraczał, miał kręgosłup. "Lojalność ponad wszystko prócz honoru" - to było jego credo.

Po jego śmierci musiałam zlikwidować mieszkanie w Warszawie, w którym przez długie lata mieszkał sam. Miałam przed oczami życie, z którego znałam tylko sześć lat. Zamiast tęsknić - poznawałam go bliżej. Było tak, jakby mi o sobie opowiadał. Tylko listy spaliłam nieprzeczytane, bo ja nie ruszam cudzych listów. Ale setki zdjęć, zapisków, strasznie ważnych dokumentów, które straciły ważność 11 maja 2010 - wszystko to przeszło przez moje ręce i mogłam z tego ułożyć brakującą historię. Miłość potrafi takie rzeczy. Myśmy niewiele rozmawiali o przeszłości. "Gentlemani nie dyskutują o faktach" - jak mawiał mój ojciec, i miał słuszność. No więc jako urodzeni gentlemani nie babraliśmy się nigdy w naszym poprzednim, nieudanym życiu, bo mieliśmy przyjemniejsze tematy.

Czy on się Pani śni?

Bez przerwy. Jak mi się przez trzy dni nie przyśni, to się wkurzam. Tych snów już było tyle, że przestałam je pamiętać, to jest moje drugie życie. Podobno ludzie po śmierci bliskich nie mogą spać. Ja śpię po 13 godzin.

Jeszcze jakieś sny, które Pani zapamiętała?

Przed pogrzebem mi powiedział: "Ciucia (bo tak mnie zawsze nazywał), nawet nie masz pojęcia, do jakiego stopnia ta trumna jest pusta!". Albo dzwonię do niego i pytam, gdzie jest, a on, że w takim miejscu, gdzie jest i ciepło, i zimno, i morze, i góry, i pustynia, i las, słowem: wszystko. A za trzy dni śni mi się, że wrócił, ma brodę i jest opalony. "Gdzieś ty był?" "Jak to gdzie? W Jerozolimie!".

Często śni mi się tak realnie, tak bardzo realnie, że proszę, żeby mnie uszczypnął, że to nie sen. I on się śmieje i szczypie mnie. Albo proszę, żebyśmy sprawdzili, czy się odbijamy w lustrze. To także działa. Więc pytam go, czy byłby w stanie wyobrazić sobie taką rzeczywistość, w której on umarł. I mówi, że nie bardzo. A kiedy odruchowo pytam, jak się czuje, krzyczy, żebym wreszcie przestała pytać, jak się czuje! Normalnie!

Te sny są cudowne, jest mi w nich dobrze, jest tak, jakbym go naprawdę spotykała. Jest tam dużo symboli, np. kiedy go znajduję w przedziale kolejowym, przykrytego chustą w kolorze prześcieradła, pod którym leżał w szpitalu. Wtedy się trochę przestraszyłam. "Śpisz?" - pytam go. A on na to: "Śpię, ale obudź mnie na mecz". "Tylko mi tu nie umrzyj" - mówię dalej. "No wiesz, Ciucia! Co ty gadasz, ja bym ci tego w życiu nie zrobił!".

Wszystkie te sny pamiętam. Rzadko mi się zdarza budzić i nie wiedzieć, co mi się śniło. Zdarza mi się natomiast budzić i nie wiedzieć, gdzie jestem. Pół roku temu powiedział mi, że za pół roku zobaczę, jak się wszystko poskłada. I poskładało się. Żyję tak, jak zawsze chciałam.

To znaczy?

Mam dom pod lasem, o którym zawsze marzyłam, konie, psy i pogodę. Jak się jest cały rok na wsi, to się dużo tej pogody uzbiera. Mam człowieka, którego kocham i który teraz cały czas jest ze mną. Czasem nawet bardziej niż wtedy, kiedy był obecny ciałem.

Więc - jak to mówił Miłosz - nic, tylko "wstawać rano, pisać i na jagody". U mnie nie na jagody, tylko do stajni i nie pisać, tylko malować. Ale pisać też uwielbiam. O czym tu więcej marzyć? Pan Bóg łaskaw.

Dużo Pani mówi o Bogu. Ale co to za Bóg? Bo chyba nie katolicki.

Trzeba by Jego samego spytać, ale myślę, że Pan Bóg sam w sobie nie jest specjalnie religijny. Ja w każdym razie nie potrzebuję tego wiedzieć. Mój pies nie wie, że mam na imię Agnieszka, jestem człowiekiem i kupuję mu jedzenie za zarobione pieniądze. Ten brak wiedzy wcale mu nie przeszkadza w wyrażaniu swoich potrzeb, które ja odczytuję. Mamy własny kod porozumienia. Mój pies ma poczucie bezpieczeństwa nawet wtedy, kiedy weterynarz przyjeżdża go uśpić, bo jest stary i schorowany. Podobnie jest ze mną i Panem Bogiem. To, kim jest - nie jest mi do niczego potrzebne. Ważne, że jest i że potrafimy się porozumieć. I też któregoś dnia dam się uśpić. Przecież jakoś mnie musi stąd zabrać, kiedy te 30 lat już minie. A może nie będzie potrzeba aż tyle.

Agnieszka Kowalska jest malarką. Żona Macieja Kozłowskiego, aktora zmarłego 11 maja 2010 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2011