Pieniądze nie leczą

System opieki zdrowotnej lepiej radzi sobie z konserwowaniem odwiecznego polskiego poczucia krzywdy u lekarzy i pacjentów niż z samym leczeniem. Dodatkowe miliardy złotych nie wyciągną go z tej pułapki.

23.10.2017

Czyta się kilka minut

Szpital Specjalistyczny  im. Stefana Żeromskiego w Krakowie, wrzesień 2014 r. / PIOTR GUZIK / FORUM
Szpital Specjalistyczny im. Stefana Żeromskiego w Krakowie, wrzesień 2014 r. / PIOTR GUZIK / FORUM

Spełnienie wszystkich postulatów strajkujących lekarzy jest moim zdaniem warunkiem koniecznym, by uratować nas wszystkich – i medyków, i pacjentów. Istnieje jednak ryzyko, że przystając na warunki rezydentów, dojdziemy do zbyt uproszczonego wniosku, iż polski system opieki zdrowotnej przypomina dziś sprawny silnik, któremu zabrakło jedynie paliwa.

W rzeczywistości sytuacja jest bardziej skomplikowana. Budżetowa mizeria polskiej medycyny nie jest źródłem problemów, ale w paradoksalny sposób konserwuje największe nieprawidłowości, a nawet wynaturzenia tego systemu. Wymieńmy je po kolei.

Rezydent pańszczyźniany

W obecnym stanie polska medycyna jest niczym kot Schrödingera – niesprawna, choć też nie w stanie pełnego rozkładu. Nikt z przedstawicieli zawodów medycznych nie jest też opłacany adekwatnie do wykonywanej pracy, ale jednocześnie nikt nie żyje w ubóstwie, bo wyrównuje niedobory finansowe, pracując przez kilkadziesiąt godzin bez przerwy. Błąd systemu? Ależ wręcz przeciwnie – to jego cel. Nieustający brak rąk do pracy w przychodniach i szpitalach po prostu ma wymuszać na personelu pracę ponad miarę. W pułapkę spirali dyżurów zapędza lekarzy złożony mechanizm – niedoszacowanie kosztów, solidarność zawodowa, pełna dyspozycyjność wymuszana przez zwierzchników. W tej sytuacji najbardziej zadziwia to, że inicjatorami protestu stali się lekarze w trakcie szkolenia, a nie ci już ukształtowani, których praca wydaje się w obecnym systemie jeszcze bardziej niedoszacowana.

Kim są rezydenci? Słownik mediów, zarówno tych szkalujących, jak i stojących po ich stronie, przedstawia ich, jakby byli kimś w rodzaju pozbawionego woli i odpowiedzialności stażysty, bezrefleksyjnego widma, którego żądania oderwane są od rzeczywistości ludzi mądrych i dojrzałych.

Taka retoryka w opisie konkretnej grupy społecznej nie jest niestety niczym nowym w polskiej historii. W identycznie lekceważący i umniejszający sposób wypowiadano się w przeszłości o... chłopach pańszczyźnianych. Paralela figury pana kontrolującego przywiązanego do ziemi chłopa i rezydenta (a za tą zasłoną też i lekarza), który „wykształcił się za nasze pieniądze”, jest bardziej niż wyraźna.Wydzielanie rezydenta, nadanie mu zawieszonej w próżni tożsamości – ni to lekarza, ni to studenta – jest językową grą, której celem jest rozbicie lekarzy jako jednolitej grupy zawodowej.

System rezydencki miał być pierwotnie sposobem na walkę z patologiami poprzedniego systemu specjalizacji – na czele z nepotyzmem i niedopuszczaniem do uzyskania tytułu specjalisty, by ograniczyć konkurencję zawodową. W dużej mierze wyeliminował stare problemy, jednocześnie tworząc pole dla rzeszy innych, wcześniej polskiej medycynie nieznanych.

Po pierwsze, utrzymał wejściowo niskie płace, mamiąc obietnicami zysków w przyszłości. Po drugie, utrwalił przekonanie, że zadania młodego lekarza mają charakter głównie administracyjny – w końcu to rękami rezydentów wypełnia się stosy formularzy przygniatających system opieki zdrowotnej. Lista dokumentów wymaganych w kompletnej historii choroby sięga obecnie już kilkudziesięciu pozycji, a ich wypełnienie jest głównie w gestii personelu medycznego – w dużej mierze pielęgniarskiego, choć niemała część tych papierów wypełniona może być jedynie przez lekarzy. W efekcie dyrektor przeciętnego szpitala nie widzi sensu w zatrudnianiu dostatecznej liczby personelu pozamedycznego, jeśli może to samo łatwo i bezkarnie zwalić na barki rezydentów opłacanych z ministerialnego budżetu.

Powstanie instytucji rezydenta zbiegło się również w czasie z koniecznością dostrojenia działania systemu opieki zdrowotnej do unijnej dyrektywy dotyczącej czasu pracy. Wielu doświadczonych lekarzy stanęło wówczas przed potencjalnie korzystnym wyborem formy zatrudnienia i postanowiło przestać być formalnie pracownikami szpitali w zamian za znacznie wyższe wynagrodzenia kontraktowe. Zyskując więcej pieniędzy, lekarze stracili jednak w ten sposób jedność jako grupa zawodowa. Jedyną spójną grupą zdolną wyrazić zorganizowany sprzeciw wobec słabości systemu okazali się ci, którzy dopiero do niego wchodzą – czyli właśnie lekarze rezydenci.

Jedność w krzywdzie

Gdyby chodziło jedynie o kwestie formalne, sytuacja nie byłaby jeszcze taka zła. Niestety, polski system opieki zdrowotnej paraliżuje dziś także bezsilność. Pacjenci pozbawieni są możliwości wyboru – czy to formalnie, jak w przypadku leczenia szpitalnego, czy to z przyzwyczajenia lub nieufności – jak przy wyborze lekarza rodzinnego. Lekarze czują się z kolei uwikłani w sieć rozbieżnych oczekiwań pacjentów, którzy z jednej strony oczekują od medyka autorytetu, z drugiej nie wahają się krytykować go z byle powodu.

W tej strukturze rozgrywają się jednak żywe emocje: przeżywanie cierpienia zarówno po stronie leczących, jak i leczonych, napięcia związanego z odpowiedzialnością z jednej strony, a niepewnością i poczuciem kruchości z drugiej. Oraz cała gama innych jeszcze uczuć, które uruchamiają się wokół choroby – od współodczuwania przez lęk, gniew aż po odrazę.

Na styku tych rozbieżnych emocji rodzi się i bujnie kwitnie poczucie krzywdy – emocja stanowiąca o polskiej kolektywnej psyche. Polacy pokrzywdzeni są historycznie i archetypicznie, a język krzywdy zdaje się być jedynym wspólnym słownikiem. Krucha to oczywiście jedność, bo gdzie jest krzywda, tam musi być i krzywdzący. W efekcie chorzy zamiast wyleczenia oczekują zadośćuczynienia, lekarze zaś tym oczekiwaniem czują się skrzywdzeni – spełnienie go leży bowiem poza zasięgiem ich możliwości.

We wzajemnych narzekaniach z jednej strony pojawia się więc złowroga postać lekarza żerującego na krzywdzie, z drugiej – narracja o samemu sobie winnym pacjencie, roszczeniowym i pasożytującym na dobrych intencjach medyka. Choć oba te obrazy są jednakowo fałszywe, to wpisują się doskonale w szerszy kontekst społecznego konfliktu, który rozdziera nasze społeczeństwo. Jedynym sposobem na rozładowanie powstających w ten sposób napięć byłby dialog, wymiana poglądów pozbawiona apriorycznych założeń, czyja wartość jest większa, kto jest lepszy i mądrzejszy, czyja racja jest, mówiąc językiem Gombrowicza, mojsza. Kto komu jest tu bardziej potrzebny: lekarze pacjentom czy może na odwrót.

Z co najmniej dwóch powodów taka rozmowa jest obecnie niemożliwa. Po pierwsze, współczesna medycyna osiągnęła niebotyczny poziom złożoności, co pociąga za sobą wzrastający stopień skomplikowania języka używanego przez lekarzy. Choć czas łaciny odszedł już do historii, to język medyczny wciąż roi się od niejasnych skrótów, dwuznacznych określeń i żargonowych uproszczeń, które zamieniają go w niezrozumiały dla chorych slang. Pacjenci też nie są bez winy – wyrażając często przez chorobę nieuświadomione napięcia i nierozwiązane konflikty z pól daleko wykraczających poza organiczną rzeczywistość ciała. Niedopowiedzenia, niejasności, czasem nawet kłamstwa chorych są komunikacyjnym standardem w szpitalach i przychodniach, i źródłem równie wielu poważnych problemów, co zadufany żargon lekarzy.

Rozmowa wrogiem systemu

Nawet znajdując wspólny język i wychodząc poza irracjonalne poczucie krzywdy, prędzej czy później natrafimy jednak na problem najgłębszy i najtrudniejszy do rozwiązania.

Żaden system zdrowotny istniejący w kapitalizmie nie będzie nigdy zoptymalizowany pod kątem poszerzenia pola komunikacji między chorym a lekarzem. Pole to kurczy się i zostaje rozebrane na rzecz innych, pozornie ważniejszych dla prawidłowego funkcjonowania elementów: efektywności, opłacalności, uśredniania, opisujących wszystko statystycznych formularzy – a wszystko to w imię postępu i przejrzystości.

Ze współczesnej medycyny ruguje się intymną przestrzeń rozmowy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że kryje się w niej zagrożenie dla procesów konstytuujących naszą współczesność lub coś, co się z olbrzymią energią opiera utowarowieniu. Doświadczenie nieuprzedzonej ludzkiej rozmowy staje się piaskiem rzuconym w tryby cywilizacji.

Brak wspólnego doświadczenia rodzi rozziew, który zaczyna dzielić nierozerwalnie związanych ze sobą lekarzy i chorych. Jak długo będziemy pozwalać na erozję tej przestrzeni, jej miejsce nieuchronnie będzie zajmować front wojny chorych z leczącymi. Wojny, której żadna ze stron nie zdoła wygrać. ©

Autor jest chirurgiem i pisarzem. Za książkę „Dom nad rzeką Loes” otrzymał Nagrodę im. Beaty Pawlak w 2014 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2017