Timor jest wokół nas

Mateusz Janiszewski, pisarz, lekarz: Po powrocie z Azji na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym zobaczyłem, że wojna toczy się wszędzie. Przemoc, o której piszę, jest obecna i w Polsce.

29.11.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Adam Lach / NAPO IMAGES / DLA „TP”
/ Fot. Adam Lach / NAPO IMAGES / DLA „TP”

KATARZYNA KUBISIOWSKA: W Timorze Wschodnim znalazłeś się jako lekarz wolontariusz. Za książkę „Dom nad rzeką Loes”, w której opisałeś tamtejsze doświadczenia, dostałeś niedawno nagrodę im. Beaty Pawlak. Powiedz, kiedy postanowiłeś zostać lekarzem?

MATEUSZ JANISZEWSKI: Jako pięciolatek biegałem za tatą z torbą lekarską, ale trudno tu mówić o świadomym postanowieniu. Choć było trochę jak w „Gwiezdnych wojnach”, gdy Darth Vader mówi do Luke’a Skywalkera: „To twoje przeznaczenie”.

Ojciec jest specjalistą chorób wewnętrznych.

Tworzył w Polsce podstawy rehabilitacji medycznej. Mama zajmuje się diagnostyką laboratoryjną. Rodzice poznali się na studiach. Długo ze mną zwlekali, na całe szczęście, bo wielokrotnie doprowadzałem ich do załamania nerwowego. Studiować medycynę zacząłem w Łodzi. Po dwóch latach przeniosłem się na filozofię, w końcu wylądowałem na matematyce. Tu miałem objawienie: przypadkiem wchodzę na zajęcia piątego roku do sali, w której wszystkie ściany są pokryte tablicami z zapisanymi drobnym maczkiem dowodami. Uświadomiłem sobie, że to nie jest rzeczywistość, w której chcę spędzić całe życie.

Ile miałeś wtedy lat?

Dwadzieścia trzy. I bez reszty pochłaniało mnie życie towarzyskie, nieustające poszukiwanie ekscesu. Żyłem szybko i intensywnie. Do chwili kiedy nie zachorowałem na raka. Cztery lata miałem wyjęte z życiorysu.

Długo.

Trzy lata chorowania, potem rok rekonwalescencji, zbierania się do życia. Minęło 16 lat, ale to wszystko nadal jest we mnie.

Strach?

Raczej straszny żal o to, że coś takiego mi się przydarzyło. Nie życzę tego nikomu. Można sobie chorobę post factum racjonalizować. Wmawiać, że to doświadczenie edukujące i rozwijające, ale takie nie jest. Lepiej przeżyć życie w zdrowiu i niczego się nie nauczyć. Jedynym plusem jest to, że doświadczenie choroby mnie zorganizowało. Teraz jestem pełzającym chaosem, ale wtedy byłem chaosem nieustającym. Ciągle gdzieś biegłem, przerzucałem się z tematu na temat, nie potrafiłem niczego na dłużej się chwycić.

Jak zorientowałeś się, że jesteś chory?

To był nasieniak, sprawa oczywista. Do lekarza poszedłem tylko po potwierdzenie diagnozy. Pamiętam, że poprosiłem go, aby nie mówił rodzicom. A on po moim wyjściu natychmiast do nich zadzwonił. Nawet wtedy, kiedy nie miałem zielonego pojęcia, czym jest medycyna, wiedziałem, że ten lekarz zachował się nie w porządku.

Dlaczego nie chciałeś, by rodzice wiedzieli?

Bo sam nie chciałem przyznać się przed sobą, że mam nowotwór. A jeszcze trudniej było mi się przyznać, że nie chcę się leczyć i że jest coraz gorzej.

Pierwsze rokowania były dobre.

Potem już coraz gorsze. Po wznowie rak się rozsiał. Nic nie mogłem robić, tak mnie bolało. Jeśli ktoś nie ma za sobą doświadczenia przewlekłego bólu, to się nie dowie, co to znaczy. Nieistotne jest jego natężenie, lecz to, że cierpienie się nie kończy. Dobrym momentem jest zasypianie, wtedy znika. Tylko wcześniej trzeba wziąć masę leków przeciwbólowych oraz środki nasenne, a i tak najdrobniejsza rzecz potrafi wybudzić. Najgorszy jest moment, kiedy wraca świadomość: przez chwilę czujesz się cudownie, a po ułamku sekundy zaczynasz czuć ból.

Pamiętasz moment, kiedy przestało Cię boleć?

Nie, bo w jakiś sposób boli mnie do dzisiaj. Operacja, chemioterapia, przedtem naświetlania. Kolejna operacja, znów chemia. Później badania kontrolne, czy jest się zdrowym. Mam takie zdjęcie: skończyłem szósty cykl chemii i jako świadek na ślubie przyjaciela jestem tak słaby, że stoję wsparty o laskę. Miałem 24 lata.

Rodzice jako lekarze musieli mieć rozpracowane środowisko medyczne i wiedzieli, kto najlepiej będzie leczył.

Ostatnio na jednym ze szkoleń ze zdrowia ktoś pokazywał dane na temat tego, że lekarz jest najchętniej widzianym małżonkiem dziecka. W tym naszym nieprzejrzystym systemie pełni on w rodzinie funkcję odźwiernego – potrafi powiedzieć, gdzie i do kogo trzeba się udać.

Komu dać łapówkę?

Słyszałem o rodzicach, którzy musieli zapłacić za amputację nogi swojego dziecka. Nie mieści mi się to w głowie, ale to jest problem pomieszania publicznego z prywatnym – przekierowywania pacjentów z gabinetów państwowych do prywatnych. Moja mama też musiała zapłacić za jedną z moich operacji, jak dziś pamiętam – 3600 zł. A pan docent, który wziął kasę, nie dostał profesury, bo na tajnej radzie wydziału uznano, że wszystko byłoby dobrze, ale bierze też od lekarzy i to już nie jest w porządku.

Jednak korupcja w potocznym tego słowa rozumieniu to rzecz w medycynie zaniedbywana, nic więcej jak napiwek dla kelnera. Problem, z którym tak naprawdę boryka się nasz system opieki zdrowotnej, to nadużycia osób o wysokim statusie społecznym, osób, które za ułatwiony dostęp do reglamentowanych świadczeń mogą zaoferować w zamian coś niematerialnego – przysługę, skróconą drogę decyzji. Na dodatek wejście do tego systemu jest dla nich łatwiejsze, zawsze mogą bowiem skorzystać z drogi na skróty, przez prywatny gabinet. W ten sposób medycyna jest przejmowana na własność przez beneficjentów aktualnego porządku gospodarczego i nie zostaje w niej miejsca dla osób, które nie mogą zaoferować tego typu rekompensaty. Jest to choroba, która toczy nie tylko medycynę, ale zżera całe nasze życie społeczne. Problem, którego tak naprawdę nikt nie chce ruszać, bo jego rozwiązanie wymaga głębokiej społecznej przemiany, zarzucenia historycznie u nas uwarunkowanego elitaryzmu.

W czasie chorowania postanowiłeś wrócić na medycynę?

Zobaczyłem kiedyś dwóch chirurgów w zielonych ubraniach, którzy szli korytarzem po operacji. Wiedziałem, że to ci sami, co i mnie kiedyś ratowali życie. Pomyślałem: „Co za kolesie, chcę być jak oni!”. I raz jeszcze zdałem na medycynę. Tym razem już nie w Łodzi; miałem potrzebę wyjechać, zostawić za sobą choroby i, co nie mniej istotne, odium bycia synem profesora.

W Holandii prawo wymaga, by dzieci lekarzy pracowały w innych województwach niż ich rodzice. W Polsce, gdy opowiadałem, że wyjechałem z Łodzi, bo nie chciałem tego wykorzystywać, ludzie pukali się w głowę. Wylądowałem w Krakowie, wszystkie egzaminy musiałem zaliczać raz jeszcze, bo tutejszy Wydział Lekarski miał inną strukturę organizacyjną, inną niż uczelnie w całym kraju. Do tego byłem starszy o sześć lat od ludzi z mojego roku – miałem za sobą pracę, wyrobiony pogląd na życie, a trafiłem do regularnej szkółki.

Kiedyś pewien słynny profesor krakowski powiedział do drugiego słynnego profesora krakowskiego, że niedopuszczalne jest to, w jaki sposób traktuje się studentów medycyny. Na co ten odparł: „Słuchaj, wy macie pacjentów, my mamy studentów”.

Istnieje taka katedra, która swoją organizacją wymuszała branie przez wszystkich płatnych korepetycji u jej asystentów.

Która?

No coś ty, Kaśka, nie powiem, chcę dotrwać do końca specjalizacji.

Trafiłeś na dobrych nauczycieli?

Zdarzali się, choć studia są tak zorganizowane, że praktycznie z nikim nie ma się kontaktu dłużej niż kilka tygodni. Czy przy takiej rotacji jest czas, by nauczyć się od kogoś postawy, podejścia? Mimo to są święci, jednostki, które próbują. Wspomnę tylko panią doktor Słowik, teraz już panią profesor w klinice neurologii. Pół godziny cierpliwie wyjaśniała mi, że nie mówi się: „Niech się pan rozbierze”, co wydawało mi się wtedy grzeczną formą, tylko: „Proszę, niech się pan rozbierze”.

Czego Cię jeszcze nauczyła?

Najwięcej człowiek się uczy przy okazji, łapie rzucane od niechcenia bon moty. Pamiętam małego rozkosznego asystenta chirurgii, birbanta, którego darzyłem ogromną sympatią. Powiedział, że w życiu doktora ważne są dwie rzeczy – pieczątka i to, by umiał się podkłuć. Czyli wkłuć igłę w żyłę. Albo jak ktoś cię pyta, czy chcesz coś zrobić, to nie mówisz, że nie umiesz, tylko robisz, bo odpowiedzialność za to spada na tego, kto cię uczy.

Nauka chirurgii jest długim i niekończącym się procesem. Tutaj nie ma siedzenia na laurach. Jak zaczynasz – jesteś zielony, a żeby być dobrym, musisz cały czas tyrać. Przestajesz operować na pół roku i cofasz się o rok w umiejętnościach.

Pamiętasz swoją pierwszą operację?

Co to znaczy „pierwsza operacja”? Pierwsza, w której się uczestniczyło, czy pierwsza, w której się coś robi samemu i dostaje narzędzia, czy pierwsza, którą przeprowadza się samemu od początku do końca, gdy ktoś stoi obok, czy pierwsza, którą się robi samemu, a nikogo obok nie ma, czy może pierwsza, do której się samemu pacjenta kwalifikuje?

Chirurgia to w popularnym mniemaniu manualne mistrzostwo, ale tak naprawdę to sztuka kwalifikacji do leczenia operacyjnego, mówienia kogo i jak się powinno zoperować. Dlatego najlepszymi chirurgami są ludzie około sześćdziesiątki, oni już tyle razy wysłali kogoś na zabieg i tyle popełnili błędów, że już po prostu wiedzą, kiedy to ma sens, a kiedy nie.

Więc kiedy była ta Twoja pierwsza operacja?

Na pierwszym roku medycyny. Pan doktor przed operacją chodzi nerwowo po pokoju, nie mogę pojąć, w czym rzecz. W pewnym momencie otwiera szafkę, wyjmuje wiśniówkę i mówi: „Nie wiem jak pan, ale ja muszę się napić”. I strzela sobie banieczkę. To rzecz, której w medycynie już nie ma.

Czekaj, czekaj – picia nie ma?!

Nie w takim natężeniu. Jeszcze 10-15 lat temu picie było powszednie. Pamiętam opowieść mojego przyjaciela dotyczącą jednego z jego pierwszych dyżurów. Operacja ma się zaraz zacząć, on – świeżutki lekarz jest w tym towarzystwie jedyny trzeźwy, dwóch starszych kolegów tak pijanych, że śpią w dyżurce, trzeci ledwo trzyma się framugi drzwi sali operacyjnej i daje wskazówki mojemu znajomemu stojącemu przy stole operacyjnym: „Wyżej, wyżej, nie tutaj! W prawo bardziej”.

Na szczęście takie rzeczy się już nie zdarzają, choć ludzie w to nie wierzą i wciąż zarzucają doktorów, a szczególnie chirurgów alkoholem.

Skąd pomysł, by zostać chirurgiem ortopedą?

Chciałem zostać chirurgiem urazowym, ale takiej specjalizacji w Polsce nie ma. Chirurg urazowy stabilizuje stan pacjenta po ciężkim urazie, kupuje mu czas, co pozwala przekazać człowieka kolejnym chirurgom, którzy zajmują się wyspecjalizowanymi zabiegami. Zaś ortopedia to domena bogatych społeczeństw – zabiegi są potwornie drogie, bo wymagają zabezpieczenia technologicznego.

Z tego powodu po studiach wyjechałeś z kraju?

Po studiach powinienem był złożyć papiery na staż. Ale zbyt dużo rzeczy nie podobało mi się w polskim systemie leczenia, który z założenia pacjenta uprzedmiotawia. A dla mnie medycyna to gest wobec drugiego człowieka. Dlatego postanowiłem, że zanim stanę się częścią spionizowanej struktury polskiego szpitala, wyjadę na wolontariat do Timoru Wschodniego. Porozsyłałem listy z CV, i stamtąd właśnie przyszła interesująca propozycja. Napisał amerykański doktor – Dan Murphy – który prowadził w Timorze klinikę od siedmiu lat. Zaproponował ciężką pracę, w jego liście nie było owijania w bawełnę: bezinteresowne leczenie.

Klinika Dana składała się z czterech baraków: sześćdziesięciu łóżek, z których połowa zajęta była przez pacjentów chorych na gruźlicę. Do jednego małego baraczku przywozili ludzi po urazach. To był czas rozruchów, które z naszej perspektywy wydawały się utarczkami band lokalnych gangsterów, ale w Timorze okazały się czkawką po wojnie domowej.

Zamieszki w 2006 r. rozpoczęły się od starć wojska ze zbuntowanymi żołnierzami, których za strajk zwolniono ze służby. Żołnierze zarzucili władzom korupcję i dyskryminację, później w konflikt włączyła się policja i kraj stanął na krawędzi wojny domowej.

Przyjechałem w październiku. Apogeum tych zdarzeń było 3-4 miesiące wcześniej. Trafiłem na okres wybrzmiewania konfliktu, który trwał jeszcze długo po moim wyjeździe, tli się do dzisiaj. Nic nowego nie powiem – wojna to proces chorobowy toczący całą tkankę społeczną. Cierpi ludność cywilna, cierpią żołnierze. Tego na ulicy nie widać. Nigdy. Kiedy naszych żołnierzy rząd wysyła do Iraku, a potem wracają na łono ojczyzny, to nikt się już nimi nie interesuje. Czy ktoś pyta ich, jak to tam naprawdę było? Spotkałem kiedyś Polaka, który pokazywał zdjęcia z Faludży. Okropne zdjęcia, sceny potworne. Jeśli ktoś widział to wszystko na własne oczy, ma do przepracowania w sferze emocji naprawdę sporo.

Co Cię najbardziej zaskoczyło w Timorze?

Że nikt tam na mnie nie czekał z otwartymi rękami. Fakt, że jestem białym lekarzem, nie budził zaufania wśród tubylców, na dobre relacje z nimi musiałem ciężko zapracować. Dan dostał na to siedem lat, ja – cztery miesiące. I przyszedł moment satysfakcji, kiedy timorscy pracownicy szpitala zaczęli się ze mną liczyć. Bo początkowo mieli mnie w d... „Co ty możesz wiedzieć, przecież ty nic nie wiesz” – mówiły ich oczy.

W robieniu dobrego wrażenia jako lekarz podobno bardzo pomaga noszenie okularów w oprawce ze złotego drutu i trzymanie w ręce podkładki na dokumenty z klipsem. Potem okazuje się, że poza tymi rzeczami trzeba coś umieć i chcieć nauczyć się języka.

Uczyłeś się?

Z podręczników wydanych przez Korpus Pokoju. Gramatyka jest prosta. Chcesz powiedzieć „ołówki”, to dwa razy mówisz „ołówek ołówek”; trzeba się po prostu nauczyć słownictwa. Ale nigdy nie doszedłem do takiego poziomu, by swobodnie z kimś porozmawiać.

Miałem swojego tłumacza. Ignacio to niesamowity człowiek – pochodził z południowo-wschodniego Timoru, od urodzenia władał kilkoma językami: fataluku i makalero, tetum (który jest lingua franca w Timorze Wschodnim), bahasa indonesia. Portugalskiego nauczył się, bo go trzeba znać, jak się aspiruje do czegoś więcej. Biegle mówił po angielsku, a koniec końców nauczył się koreańskiego. Raz jeden w podróż wybrał się ze mną Francesco – inny tłumacz – który głównie zajmował się tym, by mieć odprasowane spodnie w kancik. Angielski też nie szedł mu najlepiej. Zapytałem go kiedyś, jak mówią w ich języku na „parestezje”, a on, że „tikilinri”. Gdy przepytałem kolejno 40 chorych, czy mają tikilinri, to wszyscy pokładali się ze śmiechu. W końcu pojawił się Ignacio i pyta, co tak wesoło? Okazało się, że tikilinri znaczy łaskotki.

No więc jak się nie zna języka, można zrobić z siebie kretyna. Trochę jest się kimś, kto coś umie, trochę błaznem, a trochę outsiderem.

Ale w Timorze zdobyłem przyjaciół, do dzisiaj mam poczucie przynależności. Wiem, że mogę tam zawsze pojechać, wejść do baraczku, pielęgniarka Teresa uśmiechnie się, przyprowadzi pacjentów. Jednocześnie ówczesny pobyt na Timorze, jak i ten pięć lat później, to przede wszystkim doświadczenie traumy, która dosłownie wisiała w powietrzu.

A gdy zacząłem pracować po powrocie z Timoru w Krakowie, na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym, zobaczyłem, że wojna toczy się wszędzie, że przemoc, o której piszę w „Domu nad rzeką Loes”, jest obecna i w Polsce.

Czyli?

Przyjechał kiedyś na mój dyżur o drugiej w nocy młody facet z rozbitą głową. „Panie doktorze – mówił – bo ja nie wiem, co się stało, dziecko się obudziło, nie mogło zasnąć, bo ktoś na podwórku krzyczał. Ubrałem się, zszedłem na dół, grzecznie poprosiłem, by byli ciszej. A jeden wziął butelkę i rozbił mi ją na głowie”. Na Timorze ta przemoc była pierwotna, ewidentna, prostsza. A polska jest systemowa, ukryta, nieoczywista... Medycyna i codzienność nie są wesołym doświadczeniem. Trzeba szukać odpowiedzi, jak sobie z tym radzić w różnych miejscach.

A Ty szukasz tej odpowiedzi w tłumaczeniu książek Williama Burroughsa?

Istnieją w jego pisaniu fragmenty, w których Burroughs czyni rzeczy niemożliwe, w których próbuje wybić się z literatury literaturą. Rzadko mu się to udaje i w większości przypadków stacza się z powrotem w bełkot. Po latach tłumaczenia muszę przyznać, że czyta się go dla tych rzadkich momentów, kiedy oddziałuje niemal fizjologicznie, dotyka do samych trzewi. Burroughs potrafił w literaturze doprowadzić do krótkich spięć, ominąć cały ten nasz aparat percepcyjny, sięgnąć poza słowo. A po przepełnionym ekstremami życiu ostatnie słowo, które zapisał w swoim dzienniku, to „miłość”. Jego życie było pasmem prób odnalezienia jej. Niewiarygodne doświadczenie, gdy widzi się, jakimi sposobami docierał do swojego jestestwa. W pewnym sensie jest to bliskie mojemu doświadczeniu. Kiedyś mi mówiłaś, że dla ciebie posiadanie dzieci jest doświadczeniem granic twojego człowieczeństwa. Ja dzieci nie mam i te granice muszę sam znajdować. A to boli.

W ostatniej powieści Philipa K. Dicka, „Transmigracji Timothy’ego Archera”, bohaterem jest biskup, który podąża we wszystkich możliwych kierunkach, obserwując, gdzie jeszcze jego człowieczeństwo zachowuje się, a gdzie już się gubi.

Bardzo to do mnie przemówiło. Jego osobowość podsumowuje taki cytat: „Tim nie chciał być skrępowany formalnymi ramami swojej roli, nie chciał być tak naprawdę odbierany jako biskup, podobnie jak wcześniej nie chciał być traktowany jako prawnik. Był człowiekiem i tak o sobie myślał: jako o istocie ludzkiej, która żyje w wielu sferach i sięga w wielu kierunkach”. W jakiś sposób te słowa są mi bardzo bliskie, dając mi odpowiedź na to, czemu wciąż i wciąż wykraczam poza swoją granicę komfortu.


MATEUSZ JANISZEWSKI (ur. 1975) zajmuje się chirurgią urazową. Pracował m.in. w Timorze Wschodnim i w Tybecie. Od kilkunastu lat publikuje książki i opowiadania pod kilkoma pseudonimami (m.in. w „Lampie”, „Nowej Fantastyce”, „Techstach”), tłumaczy książki W.S. Burroughsa i Hakima Beya, na stałe współpracuje z magazynem „Trans:wizje”. Płetwonurek, ultramaratończyk, podróżnik (odwiedził kilkadziesiąt krajów) i żeglarz – przepłynął Atlantyk i uczestniczył w rejsach za koło podbiegunowe. Był członkiem kolektywów artystycznych Wspólnota Leeeżeć i Ashaver220. W kwietniu tego roku w Czarnym ukazał się „Dom nad rzeką Loes”, pierwsza książka wydana pod własnym nazwiskiem i wyróżniona niedawno Nagrodą im. Beaty Pawlak.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2014