Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Witold Wnuk - dyrektor XIII Letniego Festiwalu Jazzowego w Piwnicy pod Baranami - zdjął z trzynastki odium i zainaugurował kolejną edycję z imponującym rozmachem. Wykazał się też smakiem i wyobraźnią, bo koncert "Kraków Saxophone Summit" nie był galą celebrities, ale spotkaniem bratnich dusz z dwóch stron Wielkiej Wody. Najpierw stanęli obok siebie Janusz Muniak i Lee Konitz, a potem Adam Pierończyk z Gregiem Osbym. Na okrasę zagrał kwartet najstarszego z braci Marsalisów - Branforda.
Na pierwszy ogień poszedł 81-letni Lee Konitz - legenda szkoły cool (jazzu intelektualnego i powściągliwego w ekspresji), w której kształcili się mistrzowie Muniaka - Stan Getz i Warne Marsh. I to on, moim zdaniem, okazał się największą niespodzianką. Bo zamiast wygodnej podróży mainstreamową autostradą zaproponował swoim partnerom - wedle słów Janusza Muniaka - wędrówkę myszy w poszukiwaniu... dziur w serze. Pod jego wodzą rozwijała się niespiesznie suita, w której słyszałem frazy z "All the Things You Are", ale brzmieniowo i metrycznie wiodła w nieznane. Konitz przypomniał, że nie przypadkiem jego nagrania z 1949 roku są uznawane za pierwsze w annałach jazzu improwizacje free. Jego czysty ton altu brzmiał stanowczo i "organowo", wymuszając na muzykach kwartetu Muniaka ascezę środków. Polscy muzycy poddali się urokowi muzycznej ataraksji - mistrzowski tenor Janusza Muniaka uważnie reagował na niespodzianki linearnej improwizacji Konitza, Paweł Kaczmarczyk oszczędnie dobierał akordy, a kontrabas i perkusja dyskretnie pilnowały czasu. Na długo zapadnie mi w pamięć wielobarwne unisono Konitza-Muniaka. Ta trudna dla ucha, ale zaskakująco świeża muzyka pokazała, że podział na free i mainstream czy awangardę i tradycję może nie mieć sensu. Na taki sposób wspólnego grania znalazłem określenie, które jest tytułem jednego z ulubionych standardów Konitza: "Alone Together".
Jako drugi wystąpił Adam Pierończyk ze swoim trio, do którego dołączył kolejny znakomity alcista - Greg Osby. Ten muzyk średniego pokolenia wywodzący się z nowojorskiego ruchu M-Base jest dziś jednym z najbardziej kreatywnych artystów łączących odwagę eksperymentu z szacunkiem do dawnych mistrzów (świetne płyty z nieodżałowanym Andrew Hillem). Kwartet zabrzmiał zadziornie i potężnie. Saksofoniści grali na przemian kompozycje Pierończyka i Osby’ego. Popłynął nowoczesny transowy free jazz, temperowany przez melodyczną linię kontrabasu (świetny Andrzej Święs). Najciekawsze wydało mi się wykonanie kompozycji Pierończyka "Touched by Tupinamba", której spokojny kilkutaktowy temat jest dobrym sprawdzianem improwizacyjnego rzemiosła. Zdumiała mnie niebywała swoboda, z jaką Osby cyzeluje połamane i skomplikowane rytmicznie frazy. Ale Pierończyk nie ustępował partnerowi, dowodząc, że i on potrafi zabłysnąć techniką.
Po solidnej porcji nowego jazzu kilku pokoleń przyszła pora na deser - występ kwartetu Branforda Marsalisa, znanego nie tylko miłośnikom jazzu, ale i wielbicielom Stinga (sopran w "Moon Over Bourbon Street"). Nieco dłuższa niż zazwyczaj przer-
wa w tym muzycznym maratonie miała zapewne zaostrzyć apetyt na gwiazdę. I występ kwartetu Marsalisa nie zawiódł oczekiwań, choć nie było w nim specjalnych niespodzianek. Zespół, w którym obok silnego lidera występuje jeden z najbardziej dziś wziętych perkusistów - Jeff "Tain" Watts, i wszechstronny pianista - Joey Calderazzo, potrafi wyczarować wszelkie nastroje i muzyczne światy. Ale owa niebywała łatwość grania bywa przekleństwem, bo po drodze gubi się czasem oryginalność. Najlepiej widać to było w lirycznych (chyba własnych) kompozycjach, w których saksofon sopranowy Marsalisa rozpływał się w słodyczy. Znacznie lepiej wypadły standardy - inteligentnie zreinterpretowany "Our Love is Here to Stay", a zwłaszcza
"Rhythm-A-Ning" Theloniousa Monka, który stał się pretekstem do olśniewającego pojedynku na saksofony Marsalisa i doproszonego do zespołu Osby’ego. Wspaniale zabrzmiało monkowskie frazowanie fortepianu Calderazzo - był w nim i konieczny dowcip, i rodzaj surowego piękna.
Atmosfera jam session zapanowała na dobre w finale koncertu, który około północy zakończył się wspólnym wykonaniem standardu "Cherokee" płynącym z pięciu saksofonów.
Wszyscy obecni w filharmonii nie mieli wątpliwości, że jazz zakrólował na miesiąc w Krakowie.
Koncert "Kraków Saxophone Summit", 7 lipca 2008 r., 19.00, Filharmonia Krakowska, z udziałem kwartetu Janusza Muniaka, Lee Konitza, trio Adama Pierończyka, Grega Osby’ego i kwartetu Branforda Marsalisa.