Piąta rano. Wspomnienia

12.07.2021

Czyta się kilka minut

O piątej rano budzi mnie cisza. Śpię na werandzie, więc ta cisza jest jeszcze większa, bo nie wypełnia domu, tylko całą dolinę. Można sobie nawet naiwnie wyobrazić, że wypełnia cały świat. O świcie różne rzeczy przychodzą do głowy. No więc, jak makiem zasiał. Nawet koguty we wsi odpiały swoje wcześniej i teraz milczą. Między Mareszką a Uhercem już się złoci. Słońce zaraz się pokaże, przygrzeje i wtedy podniesie się ten zapach. Trochę słodki, ziołowy, podbity leciutką goryczą. Poruszy go delikatny wschodni wiatr i rozniesie po okolicy. Od paru dni jest pogoda i zaczęły się sianokosy. Na zboczach leżą równe pokosy i lśnią metalicznie w ukośnym świetle poranka. Gdy słońce wejdzie wyżej, odzyskają swoją zieloną barwę. Potem nadjadą przewracarki, roztrzepią regularne, płaskie fale ściętych traw, rozniosą, rozwichrzą, żeby wpuścić wiatr i słoneczny żar między źdźbła, które z biegiem dnia zmatowieją, skruszeją i będą pachniały jeszcze mocniej. A potem nadjadą zgrabiarki i na powrót uformują wonny chaos w długie zjeżone wały podszyte gorącym powietrzem lipca. A potem przyjadą prasy i zagarną w siebie owo niemal nieważkie pachnące runo, ścisną je w swoich huczących wnętrznościach, zbiją w ciasne, regularne walce owinięte plastikową siatką. Nie do wiary, że coś tak lekkiego, rozwichrzonego, jak suche źdźbła, można uformować w geometryczne bryły o wadze kilkuset kilogramów… A potem odjadą maszyny i znów zapadnie cisza. Przynajmniej do czasu zwózki, która jednak nie jest już niczym spiesznym, bo tak zbita masa nie wpuści do swojego wnętrza wilgoci i przez tydzień-dwa niestraszny jej żaden deszcz.

No więc leżę sobie spokojnie, w absolutnej ciszy, wdycham zapach kumaryny, ale podświadomie oczekuję najazdu agrotechnicznych zagonów. Wielkich zielonych traktorów John Deere, pras Zeppelina, żelaznych monstrów, które ulżyły człowieczemu losowi.

No dobrze. Ale po co ta cała epika, zanim jeszcze na dobre otworzyłeś oczy? Oczywiście po to, żeby sobie powspominać. (W moim wieku to już dopuszczalne. Nawet jak nikt nie będzie chciał słuchać). Otóż mężczyźni wstawali jeszcze przed świtem, ponieważ najlepiej kosiło się „po rosie”. Źdźbła są wtedy ciężkie, mokre i łatwiej się poddają. Dwóch, trzech mężczyzn ramię w ramię w miarowym ruchu, długich pociągnięciach od prawej do lewej z dźwięcznym chrzęstem ostrza tuż na ziemią, bo im niższe koszenie, tym doskonalszy kosiarz. Sprężysty skręt bioder, prawie jak w tańcu. Ciągnęło się całym ciałem, grzbietem i właśnie biodrami, bo przecież same ręce po jakimś czasie okazywały się zbyt słabe. I krok po kroczku, nie więcej niż o stopę. Zawsze fascynował mnie ten równo wydeptany ślad. Dwie równoległe linie odciśnięte w rżysku. I dwie obok nich, i jeszcze dwie. Jasne koszule szybko ciemniały od potu. Zlatywały się muchy i gzy i obsiadały niemal czarne plamy. I ani śladu cienia, chyba że gdzieś na miedzy stało samotne drzewo. Dlatego właśnie tak rano, zanim podniosło się słońce. W południe taki wysiłek był już ponad ludzką wytrzymałość.

Mój sąsiad stąd, z Beskidu, opowiadał mi to, co jemu opowiadał ojciec. Że przed pierwszą wojną chodziło się na sianokosy „na Węgry”, czyli pewnie gdzieś na dzisiejszą Słowację, a może i dalej, niżej, bo tam koszenie zaczynało się o parę tygodni wcześniej. „I wiesz, co było najważniejsze, żeby nie ustać? Wódka i słonina. To dawało siłę”.

Och, ten bezkres ręcznej roboty. Jako chłopiec z miasta nie musiałem wstawać przed świtem. Zresztą na nic bym się nie przydał. Szedłem dopiero koło południa, gdy pokosy już podeschły. Drewnianymi grabiami (jakże były lekkie) przewracałem je na drugą stronę i roztrząsałem. Wydawało się, że nie mają końca, że znikają za horyzontem, za krzywizną ziemi. W skwarze południa minuty zamieniały się w kwadranse. Żar z nieba robił coś z czasem. Rozpuszczał go? Odparowywał? Chłopackie ciało spływało potem i brązowiało. Na początku wakacji miałem bąble na dłoniach. Pod koniec porządne, twarde odciski, z których byłem dumny.

Do pracy wracało się po południu, żeby zgrabić roztrzęsione siano w długie, zgrabne wałki, a potem na kupki. Takie, żeby na raz czy dwa wziąć na widły i ładować na furę. Jako najmłodszy podprowadzałem konia za kantar. Od kupki do kupki. Potem awansowałem na wóz, do udeptywania siana, koniczyny czy co tam jeszcze się zbierało. A potem, gdy nabrałem nastoletniej krzepy, do wideł, do podawania tych wszystkich plonów, które miały przeżywić zwierzynę. Albo i ludzi, bo w drugiej połowie lata zaczynały się przecież żniwa. Pod koniec dnia nie było cięższej rzeczy niż snop dorodnej pszenicy podawany na wysoko załadowany wóz.

No więc leżę sobie na werandzie, wącham powietrze, które – tak mi się wydaje – ma w pogodny poranek kolor złotozielony. Leżę i wspominam, czekając, aż nadjadą maszyny. Nie to, żebym był jakimś sentymentalnym luddystą. Po prostu czas przyspieszył tak bardzo, że zdarzenia i rzeczy znikają zaraz po tym, jak się pojawiają. Czy ktoś jeszcze pamięta konne żniwiarki? Albo snopowiązałki? Te znaki wyzwolenia od nieludzkiego znoju. Ja w każdym razie pamiętam. Patrzyłem zafascynowany, jak zboże kładzie się posłusznie pod ostrzami czerwonej maszyny, znika w jej wnętrzu i po chwili maszyna upuszcza je w postaci ciasno związanego snopa. Pamiętam nawet czasy ręcznego wiązania snopów. Byłem dobry w kręceniu słomianych powróseł. I nie chciałbym, żeby zostało to zapomniane.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2021