Pejzażysta robaczywych dusz

Nie ma wątpliwości: „Opera mleczana” to dawno wyczekiwane wydarzenie w Starym Teatrze! Z pomocą Andrzeja Mleczki Mikołaj Grabowski powrócił do wielkiej reżyserskiej formy.

06.04.2003

Czyta się kilka minut

Na początku był genialny pomysł Stanisława Radwana: napisać narodową operę buffo w oparciu o libretto spisane z dymków na rysunkach Andrzeja Mleczki. Kompozytor Starego Teatru założył, że ich bohaterowie nie mówią, ale śpiewają melodie dziwnie znajome - strawestowane arie operowe, knajpiane szlagiery. Radwan usłyszał muzykę, jaka rozbrzmiewa w tle pośpiesznych biało-czarnych kadrów, uwieczniających schematy polskiego myślenia. Ze spotkania schematu z drugim schematem bardzo rzadko rodzi się świeżość. Chyba że zajmie się nimi Mikołaj Grabowski.

Przenikliwy obserwator

Żadnemu polskiemu reżyserowi nie kibicuję równie gorąco, co Mikołajowi Grabowskiemu. Grabowski jest potrzebny polskiemu teatrowi. Bez jego pokrętnej strategii dialogu z publicznością, bez jego niespokojnego temperamentu byłoby zwyczajnie nudno. Grabowski to jeden z najinteligentniejszych, najbardziej przenikliwych obserwatorów polskiej rzeczywistości i obyczaju. Nie lubię, kiedy sztucznie postarza się, akademizuje, wchodzi w rejony, w których nie czuje się dobrze, gdy inscenizuje teksty, które winien jego zdaniem inscenizować mistrz. Podoba mi się jego odwaga wiecznej niedojrzałości, szczypta szaleństwa, kontrolowanej zgrywy, nieustanna chęć wietrzenia pokoju, w którym wraz ze swoimi aktorami siedzi.

Te cechy powodują, że Grabowski pozostaje najbardziej niezrozumianym twórcą naszej współczesności. Pusty śmiech zbiera, kiedy czytam recenzje z gazet codziennych po premierze „Opery mleczanej”, wypowiedzi „o złym smaku” reżysera, „żenujących”, „wulgarnych”, „dosadnych” chwytach. Tymczasem ten maleńki, reżyserowany w ekspresowym tempie spektakl jest wart więcej niż wszystkie krakowskie premiery tego sezonu razem wzięte. Nie dlatego, że genialny (choć sprawny i błyskotliwy), ale dlatego, że potrzebny nam wszystkim jak jasna cholera.

Zreperuj, co się da

„Opera mleczana” to przedstawienie, które naprawia pierwsze błędy dyrekcji Grabowskiego. Obserwując pasję, z jaką ją reżyseruje, można się zastanawiać, co by było, gdyby to Grabowski podpisał „Cara Mikołaja”, gdyby tak się nie nadął na wielką formę inscenizując „Tango Gombrowicz”. A co by było? Wyrazisty autorski teatr, obrazoburczo dialogujący z tradycją wszystkich reżyserskich wielkości pracujących przed laty w tym miejscu. Teatr, który nie boi się artystycznego ryzyka, promowania nieobecnej tu dotąd stylistyki.

Myślę, że Grabowski dokładnie przeanalizował problem Starego Teatru i odpowiedział na pytanie, co było przyczyną drastycznej utraty jego znaczenia. Kryzys wziął się nie z braku repertuaru, nie z exodusu reżyserów, ale miał swój początek w świadomości krakowskich aktorów. Z jednej strony pycha i samozadowolenie, z drugiej dojmująca samowiedza, że oprócz spektakli Krystiana Lupy macierzysta scena wykorzystuje ich potencjał na pół gwizdka.

Jak uzdrowić Stary Teatr? Uzdrowić aktorów! Dać im zadania niemożliwe, zaprzeczające ich dotychczasowemu emploi, zmusić do eksperymentów stylistycznych. Natchnąć entuzjazmem, zlikwidować bufetowe przecieki na miasto, że szykowana właśnie premiera z pewnością będzie klapą. Zabronić narzekania i zagonić do pracy. Grabowski musi wiedzieć, że osiągnie sukces w Starym tylko wtedy, kiedy on i aktorzy będą mieli ten sam cel.

Byłem nieco sceptyczny, kiedy Grabowski obejmował scenę przy Jagiellońskiej. Przypuszczałem, że wprawdzie jako reżyser zyska znakomite warunki do pracy, wyprodukuje dwa lub trzy arcydzieła, ale bałagan w głowach aktorów zostanie taki, jak przedtem: cmentarze rojeń o dawnej świetności. Tymczasem nowy dyrektor zaczął pracę od odświeżenia aktorskiego warsztatu, stąd zmienność gatunkowa kolejnych premier. Pewnie, płaci teraz za skutki uboczne tej decyzji (klapa z Gombrowiczem, niedosyt po „Carze Mikołaju”, opóźnienia), ale przynajmniej widać kierunek, w którym ta dyrekcja podąża. Kto wie, czy to nie najważniejsza batalia w karierze Grabowskiego.

Zwierzęcy humanizm

Kto to jest Mleczko? Filozof pośpiesznego szkicu, moralista z dymków. A może pejzażysta robaczywych polskich dusz? Portrecista głupoty narodowej? Piewca międzyrasowego i międzykulturowego panspermizmu?

Bohaterem rysunków Mleczki jest kraj, w którym nawet zwierzęta gadają po polsku. Nigdy nie byłem pewny, ile w nich ludzkiego zbydlęcenia, a ile zwierzęcego humanizmu. Mleczkę, tak jak Grabowskiego, interesuje Polak jako obywatel. Patrzy na niego z politowaniem, acz nie bez sympatii. Przecież trzeba mieć nie lada hart ducha i zdolność adaptacji, żeby wytrwać w tym Wariatkowie.

„Opera mleczana” jest próbą stworzenia teatralnego odpowiednika rysunkowego świata, zamkniętego w jednym, no, góra trzech kadrach. Źródło inspiracji niesie więc znamienne ograniczenia. Może dlatego wtylną ścianę sceny wbudowany jest wielki telewizyjny ekran udający kadr, ramkę rysunku Mleczki. Obrotowa podłoga wwozi na scenę poszczególne etiudy, zastygłych bohaterów, idiotyczne gadżety. W zawrotnym tempie, w jakim prowadzony jest spektakl, Grabowski rozszyfrowuje Mleczkę jako kronikarza przewrotności życia, dwuznaczności szczęścia. Powtarza za nim, że lepiej mieć więcej niż mniej. Że lepiej odpoczywać niż pracować, barłożyć niż się modlić. Dobro i uczciwość nie popłaca, mądrość nie przynosi korzyści. Co pozostaje? Bylejaki seks bylejakich ludzi. Jeszcze chwila, a posądzilibyśmy obu panów o chęć stworzenia antydekalogu, ale coś tu się nie zgadza. Zbyt skwapliwie przystaliśmy na tezy Mleczki. Tak jest, tak jest - powtarzamy, nie czując, że rysownik śmieje się z nas w kułak.

Śpieszno do puenty

„Opera mleczana” szuka portretu zbiorowego Polaków skazanych na samych siebie. Bezlitosność Mleczki spotyka się z przewrotnością Grabowskiego. Mleczkowe antybajki: zwycięża piękny i zły, głupi i dobry zmienia się w kawał drania. Mleczkowe polskie drogi: zdradzonego przez lewicę, zdradzonego przez prawicę, puszcza w trąbę nawet własna żona. Mleczkowy pesymizm: demokracja możliwa jest tylko w łóżku. Aktorzy wyśpiewują te pseudoodkrycia ze śmiertelną powagą albo zagłuszają śmiechem. Przecież te nauki nie są głosem autora, to po prostu zapis świadomości naszego społeczeństwa.

Nabierając, jak tylko się da, publiczność, reżyser poprzestał na szkicu formy scenicznej, jakby każda aktorska etiuda była celowo niedokończona, jakby wykonawcom śpieszyło się do puenty, do niedopitej kawy na stoliku za kulisami. W „Operze mleczanej” teatr udaje, że jest płaski i dwuwymiarowy, skondensowany do niemożliwości. Właściwie nie ma postaci, ale są role, zadania wokalne i aktorskie, funkcje sceniczne.

Aktorzy Starego Teatru wygłupiają się i moralizują równocześnie. Dosadność i przewrotność, którą nakazał im Grabowski, kłóci się z ich dotychczasowym teatralnym wizerunkiem, pozwala na ironiczny dystans, zabawę konwencją, testowanie aktorstwa zainspirowanego minami i pozami rysunkowych postaci. Ewa Kaim zmienia się w żabę, Jakub Przebindowski kopie wypchanego kota, Zbigniew Kaleta przez pięć minut podrywa kobiety na konwulsje alkoholowe, Anna Radwan proponuje wybranemu widzowi szybki numerek za kulisami. Aktorzy „Opery” umieją śmiać się z siebie, a na dodatek fenomenalnie śpiewają nawet najtrudniejsze Radwanowe partie.

Grabowski jest nie do podrobienia w budowaniu teatralnego śmiechu, we wzniecaniu bezczelnej parodii gatunkowej, umie ją dozować mądrze, bez przekraczania granic hucpy. Po prostu nokautuje wysokie - niskim, głupie - mądrym, wprost powiedziane - aluzyjnym. Fikać i błaznować trzeba do samego końca. A nawet dłużej. Pod warunkiem, że nie będzie to fikanie bez powodu. Cieszę się, że reżyser znów o tym pamięta.

*

Myślę, że znowu nadchodzi dobry czas dla Grabowskiego. Polityka wraca do naszego życia, wyłączenie z bolesnej rzeczywistości nie udało się nam na dłużej. Popatrzcie, czym żyliśmy przez ostatnie miesiące: kłótniami o wojnę w Iraku, gadaniną o komisji śledczej, lękiem przed wynikiem referendum europejskiego. Nadchodzą czasy przejściowe, w których jak zawsze na pierwszym planie znajduje się publicystyka. Grabowski jak nikt umiał podnosić ją do rangi sztuki wysokiej. Czynić w teatrze z doraźności - metaforę. Chciałbym, żeby „Opera mleczana” była zwiastunem powrotu reżysera do rzeczy, które robi naprawdę dobrze. Mam na myśli pranie po polskich pyskach i zakutych łbach. Jakby co - kupiłem sobie bandaż.

Narodowy Stary Teatr: STANISŁAW RADWAN, „OPERA MLECZANA” na podstawie rysunków Andrzeja Mleczki, libretto: Stanisław Radwan, reżyseria i dramaturgia: Mikołaj Grabowski, scenografia: Barbara Hanicka. Premiera: 9 marca 2003 roku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2003