Trochę śmiechu na pociechę

Łukasz Kos należał do głośnej grupy młodych reżyserów zatrudnionych w Teatrze Nowym w Łodzi za dyrekcji Mikołaja Grabowskiego. Później o nim przycichło; angażował się głównie w projekty efemeryczne, eksperymentalne. "Nadobnisie i koczkodany można uznać za powrót Kosa na szerokie wody.

14.11.2006

Czyta się kilka minut

 /
/

Przedstawienie otwiera sezon warszawskiego Teatru Powszechnego pod nową dyrekcją Remigiusza Brzyka - reżysera, który zresztą także należał do wspomnianej grupy. Obu twórców swego czasu włączono do grona "jeszcze młodszych, jeszcze zdolniejszych" - obok m.in. Klaty czy Kleczewskiej. Jest to termin z dziejów recepcji teatralnej: prócz zbliżonych czasowo obiecujących debiutów, reżyserów niewiele łączy. Zresztą, w twórczości samego Kosa trudno mówić o wyraźnej linii, już choćby ze względu na repertuarowy i stylistyczny rozstrzał jego spektakli: od "Dziadów" po teksty współczesne, od sztuki rozrywkowej po dramat oniryczny. Po Witkacego sięga drugi raz w karierze (w 2002 r. w Łodzi zrobił "Kurkę Wodną").

Kos przenosi "Nadobnisie..." we współczesność. Unika jednak nachalnej aktualizacji. Tekst podawany jest zgodnie z oryginałem, bez dopisków i większych skreśleń. Scenografia jest neutralna - mozaikowa posadzka i szklane przepierzenia to ani wiejski dwór, ani drapacz chmur. Kostiumy współczesne sąsiadują z kreacjami futurystycznymi: ekipa Zofii ubrana jest w demoniczne skóry i gogle, jeden z bohaterów nosi na oku piracką przepaskę. Kos robi uniki: w miejscu, gdzie kto inny wstawiłby dyrektorów współczesnych korporacji, reżyser wprowadza bandę rodem z niegdysiejszego "Mad Maxa". Pytanie tylko, ile w tym zdrowego dystansu, a ile braku zdecydowania? Przeważa to drugie - i nie chodzi tylko o rodzaj kostiumu.

W spektaklu dominuje groteska, nie na tyle jednak, by mówić o odważnym pchnięciu inscenizacji w tym kierunku. Już prędzej - w wielu momentach - o bezrefleksyjnym poddaniu się specyficznej urodzie dramatu. W miejscach, gdzie Kos chce poważniej porozmawiać z widzem, sytuacja wymyka się spod kontroli, osuwa w karykaturę. A zaczyn jest ciekawy. W pierwszej scenie Tarkwiniusz rysuje się nam jako niedojrzały, młody człowiek, wydany na pastwę zepsutych od przesytu snobów. Później jednak Piotr Ligienza wpada w aktorską histerię, gra na jednej nucie i cały problemat ulatuje. W ogóle - bohaterowie są papierowi. Witkacowskie zakrętasy językowe wybrzmiewają nie najgorzej, ale też nie próbuje się ich prostować: sztuczność frazy jest jeszcze jednym powodem do śmiechu. Kosa bardziej pociąga wizja świata, która spełnia się w ogólnej atmosferze, w sugestywnych obrazach. Banda Mandelbaumów maszeruje w zwierzęcych maskach, uwięzione w scenicznej klatce półnagie istoty wydają złowieszcze pomruki... To jednak tylko mało przekonujące alibi dla długich ustępów pozbawionej kierunku i nerwu gadaniny.

Witkacy mniej się dziś może nada jako wieszcz globalnej katastrofy metafizycznej, ale gdy mowa o pospolitym zbydlęceniu, materialnym nienasyceniu, jednostce przytłoczonej przez masę - współczesność wyłania się sama. Trzeba jednak na coś odważnie postawić, tak jak na przykład Jan Klata w "...córce Fizdejki" postawił na obraz społeczeństwa konsumpcyjnego. Kos potraktował "Nadobnisie i koczkodany" jak uniwersalną recepturę, która zaradzi każdej sytuacji, więc nie trzeba w niej zanadto grzebać. Brak tu odpowiedniego wyważenia akcentów, przemyślanej, indywidualnej lektury tekstu. Brak - najprościej - spójnego pomysłu na to, co i w jaki sposób chce się tekstem Witkacego powiedzieć.

Wolałbym, aby Kos więcej zaryzykował, by - zamiast we wszystkim się zgadzać - porządnie pokłócił się z Witkacym. Nawet kosztem niepowodzenia - które w takim wypadku nigdy nie jest całkowite. Czasem bywa i tak, że zadowoli nas spektakl tylko poprawny. Gorzej, gdy do przeciętności dodamy elementarne "błędy w sztuce". Reżyser na przykład zupełnie nie radzi sobie ze scenami zbiorowymi. Aktorzy stoją półkolem, co jakiś czas zamieniając się miejscami - bez uzasadnienia, aby tylko wprowadzić odrobinę ruchu (gdzie był choreograf?). Dwoje, troje aktorów dialoguje, reszta przysłuchuje się, pojedynczym gestem tudzież wyrazem twarzy markując zainteresowanie. I nie zdarza się to raz czy dwa razy, bo całe sekwencje puszczone są w ten sposób. Teatr nieledwie konwersacyjny. Plus kilka udanych scen i trochę śmiechu na pociechę.

STANISŁAW IGNACY WITKIEWICZ, "NADOBNISIE I KOCZKODANY, CZYLI ZIELONA PIGUŁKA", reż.: ŁUKASZ KOS, światła: Marcin Koszałka, scenogr.: Anita Burdzińska, ruch scen.: Rafał Dziemidok, muz.: Jan Duszyński, premiera w warszawskim Teatrze Powszechnym 5 listopada 2006.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk teatralny, publicysta kulturalny „Tygodnika Powszechnego”, zastępca redaktora naczelnego „Didaskaliów”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2006