Paradoksy wirtuoza

Tryskające iskry i rozśpiewana kantylena, tygrysie pomruki i słowicze łkania, mgławica skrzących się gwiazdek, nagle czysty ton uderzonego młoteczkiem kryształu, poszarpany rytm i kapryśna artykulacja... Nie sposób się pomylić: Vladimir Horowitz jest jednym z dwóch-trzech pianistów (obok Goulda czy Hofmanna), których rozpoznajemy natychmiast.

12.10.2003

Czyta się kilka minut

Sergiusz Rachmaninow był dla niego idolem jeszcze w Rosji, ale spotkali się dopiero w Ameryce. Kiedy w 1928 roku Horowitz zagrał w Hollywood “III Koncert" Rachmaninowa, kompozytor wyszedł na scenę i powiedział, że “zawsze marzył o tym, by ktoś był zdolny tak to zagrać, ale nie liczył na to, by mogło się to ziścić na tym łez padole". Mówił także, że ten młodziak gra z “furią i żarłocznością tygrysa".

Młodziak też był w niebiosach. Był to - jak potem wspominał - najważniejszy moment w życiu. Rachmaninow był odtąd dla niego nie tylko głównym źródłem inspiracji: stał się ojcem, a nawet Bogiem. Bywają gorsze źródła natchnienia niż największy - w mym mniemaniu - pianista stulecia, łączący przy tym misję odtwórcy ze statusem kompozytora. Młody Horowitz też chciał zostać kompozytorem, ale - nie licząc kilku parafraz i transkrypcji - na dłuższą metę zabrakło mu pary. Pocieszał się tym, że dość szybko uznano go za jednego z największych wirtuozów XX wieku.

Dla niektórych największy z pianistów, dla innych cyrkowy błazen - zawsze wzbudzał kontrowersje. “Szatan fortepianu" - mówiła o nim Clara Haskil. Inni widzieli w nim primadonnę i pozera z kurzym móżdżkiem. Nie był z pewnością filozofem ni ascetycznym kapłanem sztuki. Z architekturą i metafizyką formy bywał na bakier, dlatego też pewnie trzymał się z dala od Beethovena, Bacha czy Schuberta (nie licząc paru wyjątków). Ale nikt zapewne nie umiał dowieść fortepianowi - tak jak on - do czego jest zdolny. Sam Rachmaninow mówił o Horowitzu, że odkrył przed nim ekspresyjne możliwości tego instrumentu. Miast sięgać po arcydzieła, dowodził tego często w błahostkach, nadając - w intuicyjnym geście - znamię transcendencji dość banalnym miniaturom Liszta czy sonatkom Clementiego, a zwłaszcza - Scarlattiego, w których - obok Christiana Zachariasa czy Marcelle Meyer - jest zapewne nieprześcigniony.

Szatan podbija świat

Urodził się w Berdyczowie na Ukrainie 1 października 1903 roku, w rodzinie bogatych Żydów-melomanów. Zwykł mawiać pół żartem, że są trzy rodzaje pianistów: “Żydzi, homoseksualiści i marni pianiści". Ktoś, kto spełniał z nawiązką dwa pierwsze wymagania, nie mógł być, siłą rzeczy, pianistą złym, ale Horowitzowi - który był żywym paradoksem - nawet i to się zdarzało. Jego życie przypominało raz pasjonujący, a raz kiepski romans. “Dziki talent" u rozpuszczonego siedmiolatka rozpoznał już Aleksander Skriabin, który znajdzie w nim - obok swego zięcia Sofronickiego - najlepszego zapewne odtwórcę swych neurastenicznie ekspresyjnych utworów.

W dwunastym roku życia przyjmuje go do swej klasy w kijowskim konserwatorium Feliks Blumenfeld, przekazując mu wielką tradycję Antona Rubinsteina. Beztroskie dzieciństwo zamyka Rewolucja, która pochłonie dwóch braci Wołodii. Bolszewicy - jakby za dużo naczytali się Norwida - wyrzucą na bruk fortepian rodzinny Horowitzów, ale wkrótce potem, doceniając talent żółtodzioba, wcielą go do “latających brygad artystycznych".

Sam lub w towarzystwie Nathana Milsteina - który zostanie jego wiernym przyjacielem - Vladimir robi furorę, podbijając umęczoną i zmarzniętą Rosję. Ale w roku 1923, słysząc go w Leningradzie, Artur Schnabel radzi mu szczerze, by opuścił ojczyznę. Horowitz nie daje się długo prosić: dwa lata później, ukrywszy w butach swoje oszczędności, czmycha do Berlina. Na granicy, zwracając mu papiery, żołnierz patrzy mu długo w oczy: “Niech pan nie zapomni nigdy o swoim kraju". Przypomni sobie dopiero po sześćdziesięciu latach.

Młody Horowitz podbija całą Europę. Po wysłuchaniu jego paryskiego recitalu w 1931 roku, Artur Rubinstein wpada w depresję i wycofuje się na osiem lat, by pracować nad sobą. Nie omieszka potem odreagować, mówiąc o Horowitzu jako o “nadętym picerze" i “dziwacznym połączeniu arogancji i głupoty". Wielki Alfred Cortot, który udzielił mu w Paryżu kilku lekcji, także szybko przejrzał go na wylot: “W trzydzieści sześć sekund zdałem sobie sprawę, że jego poziom inteligencji sprowadza się do tego, jak najzręczniej wykorzystać swe fizyczne możliwości". Spotkanie z największym dyrygentem stulecia, metafizykiem Furtwänglerem, też było niewypałem. “Zdecydowanie nie mam z tym typem nic wspólnego" - zwierzał się maestro Wilhelm przyjaciołom po pierwszym i ostatnim wykonaniu wspólnie z Vladimirem “II Koncertu" Brahmsa. Wołodia zaś przez lata nie mógł mu darować, że przegnał mu z sali połowę publiczności, wykonując w pierwszej części “nudną" symfonię Brucknera.

Ale niespełna trzydziestoletni Horowitz nie potrzebuje już wsparcia. Jest supergwiazdą, zarabia mnóstwo pieniędzy, które sam plasuje na giełdzie, kupuje sobie rolls royce’a, ubiera się u najlepszych nowojorskich krawców i paraduje z rosłym, jasnowłosym Niemcem, służącym mu przez lata za sekretarza i kochanka. Dopiero w 1933 r. spróbuje się ustatkować, wchodząc w związki małżeńskie z córką Artura Toscaniniego, który złapał go w sidła swego geniuszu i autokratycznego charakteru podczas wspólnego wykonania, w Nowym Jorku, “V Koncertu" Beethovena.

Żona do końca życia pozostała jego cerberem, buldogiem gryzącym w kostkę każdego, kto się zbliżał, i wściekle broniącym jego interesów. Horowitz nie był naiwny ani obłudny: zwierzał się z rozbrajającą szczerością, że “nikogo nie kocha i nikogo kochać nie może, poza fortepianem", że “Toscanini jest dla niego świętą ikoną, a Wanda jest jedynie częścią tej ikony" i znając jego perwersyjną naturę - gotowa jest mimo to darzyć go miłością. Dorobili się nawet córki Soni, która jednak długo nie pożyła, a jej śmierć wpędziła Horowitza w depresję - jedną z wielu.

Kiedy po 12 latach milczenia, 9 maja 1965 roku powrócił triumfalnie na scenę Carnegie Hall, witany przez setki fanów, rozpoczął recital od najsłynniejszej fałszywej nuty w dziejach pianistyki, w “Toccacie C-dur" Bacha-Busoniego - zupełnie jakby ów lapsus wyrazić miał w koncentracie całe jego jestestwo: paradoks primadonny, która istnieje tylko wtedy, gdy tańczy przed publiką, lecz właśnie dlatego tej publiki nienawidzi, odpłacając jej szpetnym za nadobne.

Primadonna

Kolejny triumf i zbiorowa histeria. CBS sprzedała na pniu dziesiątki tysięcy płyt. Odtąd Horowitz pozwolić może sobie na wszystko. Dostaje dwukrotnie większe stawki niż Rubinstein. Jego chciwość staje się legendarna, by nie rzec - patologiczna. Po następnej depresji stawia nowe wymagania: koncerty tylko w niedzielę o 16-tej, jedynie w miastach spełniających warunki klimatyczne (w razie deszczu koncert odwołany), 80 procent dochodów dla pianisty, pełne wynagrodzenie dla towarzyszącej mu niezmiennie świty w składzie: żona, stroiciel, producent i liczni przyjaciele (nie licząc ewentualnego kochanka). Nie znosi hoteli, więc w każdym mieście trzeba mu wynająć apartament. Na śniadanie musi mieć kurczaka z nieskazitelną metryką, a na obiad solę. Ma kolekcję sześciuset muszek, ułożonych w mahoniowych pudełkach...

Niejednemu grało to na nerwach. Glenn Gould - który słusznie widział w Horowitzu swoją antytezę - przez całe lata próbował nakłonić CBS (firmę wydającą jego płyty, jak również płyty jego wroga) do sparodiowania owego “historycznego powrotu" histerycznego artysty na scenę Carnegie Hall, ale Columbia nie chciała o tym słyszeć. W końcu jednak postawił na swoim, realizując kompletnie zwariowany “dokument kontrapunktyczny" zatytułowany “A Glenn Gould Fantasy", w którym legendarny wirtuoz Mister Gould wraca po latach na estradę, dając recital stulecia na platformie wiertniczej na Morzu Beauforta, pośród łoskotu fal, szumu lodowatego wiatru i rechoczących mew... Zabawne, że jeden i drugi spędzili niemal tyle samo czasu z dala od świateł rampy. Jeśli podliczyć wszystkie zapaści, depresje i ucieczki, Horowitz wyłączony był w sumie z obiegu przez 22 lata. Jak Greta Garbo, znikał i powracał, utrzymując swych fanów w stanie histerii i narkotycznego głodu.

Ostatni z powrotów był jednak wzruszający. Po katastrofalnej serii występów w Japonii w 1983 roku wpada znów w depresję, by niespodzianie dwa lata później odrodzić się jak Feniks. Godzi się z Paryżem, na który był obrażony za chłodną recenzję sprzed 34 lat, dając dwa zachwycające recitale. W roku 1986, po sześćdziesięcioletniej nieobecności w Rosji, podbija Moskwę i Leningrad, co uwieczniono na filmie i płycie. Rok później, jako 84-latek, występuje jeszcze w Amsterdamie, Wiedniu, Berlinie i Hamburgu. Umiera na zawał serca 5 listopada 1989 roku i pochowany zostaje w Mediolanie, w grobowcu rodzinnym Toscaninich.

Klient nasz pan

Te ostatnie lata korygują nieco wizerunek kabotyna i dandysa, rozpieszczonego dziecka i wściekłej zazdrośnicy, primabaleriny tańczącej przed publiką. Claudio Arrau, którym zawistnie gardził (jak niemal wszystkimi rywalami, wyłączając Schnabla i Rachmaninowa - idoli, oraz Serkina - przyjaciela), w potrzebie podobania się

widział główne źródło klęski artysty. W odróżnieniu od Schnabla, Arraua, Richtera czy Goulda - lekceważących oczekiwania i niewybredne gusty słuchaczy - Horowitz myślał jedynie o tym, by czymkolwiek im się nie narazić. Zwierzał się, że nawet “IV Ballada" Chopina dla publiczności z Nebraski wydaje mu się za trudna. Trzymał się błyskotliwych miniaturek, a w razie czego upraszczał: “Sonatę B-dur" Schuberta ciął niemiłosiernie, dodawał efekciarskie nutki, byle się spodobała.

“Król muzycznej deformacji" - mówił o nim z niesmakiem kompozytor i renomowany krytyk Virgil Thomson. “Nuty nie są dla mnie Biblią" - odpowiadał hardo Horowitz. Faktycznie nie były. Jego grę cechowała zawsze spontaniczność, mniej lub bardziej wysilona oryginalność: pozwalał sobie na wiele, zgodnie ze zdrową zasadą - odziedziczoną po Chopinie - że tego samego utworu nie należy nigdy grać dwa razy tak samo. Ale nie każdy jest Chopinem - zresztą z naszym Fryckiem (mimo kilku intuicyjnie genialnych interpretacji) stosunki układały mu się nie najlepiej: w zderzeniu z arystokratyczną, zdyscyplinowaną materią Horowitz zazwyczaj nieznośnie jest kapryśny, szarpie frazy, to pogłaszcze, to rąbnie - na przemian to zachwyca (w niektórych Mazurkach czy Nokturnach), to bezlitośnie gwałci muzykę. Paradoks wirtuoza-gwałciciela polega wszak na tym, że ona, bezwstydnica, czasem to lubi.

Doktor Jekyll i Mister Hyde

“Gra nieznośnie zmanierowana, niechlujna, powierzchowna, byle jak sklecona i banalna... Pianista! Fenomenalne palce... A gdzie tu muzyka?" - prychał w swym dzienniku Światosław Richter. “Nikt nie znał fortepianu tak, jak on. Z dziesięcioma palcami i nogą był orkiestrą - i jaką orkiestrą!" - pieje z zachwytu Nelson Freire. “Był Bogiem igrającym z muzyką. Kimś na antypodach Benedettiego, dla którego muzyka była drogą krzyżową. Grający Horowitz - to było ucieleśnienie absolutnego szczęścia" - wzdycha młody Nikołaj Ługański. “Horowitz był najbardziej nadzwyczajnym kochankiem, o jakim fortepian mógł marzyć" - powiada Marta Argerich.

Zgadzam się z Richterem, ale zdarza mi się też zgodzić z innymi. Jeśli prawdę mówi Argerich, w czym tkwi sekret tego romansu z fortepianem? Horowitz nie mógł stworzyć żadnej “szkoły" (choć miał garstkę uczniów): jego technika była czymś, co należało tylko do niego. Palce płaskie i sztywne niczym płetwy gada, przyklejone do klawiatury, jakby dźwięk wydobywały przez magnetyzm, a nie przez przyłożenie siły; momentami zakrzywione jak haczyki, piąty najczęściej zwinięty w trąbkę, jak języczek kameleona: rzec by można, że jego ręce, w ślad za twarzą i umysłem, nieustannie czynią grymasy. Nie sposób pojąć, jak jest w stanie wydobyć z fortepianu taki niepowtarzalny i nieskończenie zróżnicowany dźwięk, do tego stopnia rozśpiewać materię: to rezonuje drzewo, to lśni kość słoniowa, to znów tnie powietrze stal. Część tajemnicy odsłania on sam: “Pedał jest wszystkim: to płuco, pozwalające nam oddychać. Łącząc ze sobą, przez milionową część sekundy, dwie dysonujące harmonie, stworzyć można nieskończoną paletę barw". A jeszcze drugi, lewy pedał, działający jak tłumik, pozwala te możliwości zwielokrotnić. “Tyleż widzę, co słyszę" - mówił o swej grze.

Zdumiewa też często u tego kapryśnego woltyżera, wirtuoza łupando, skopanych rytmów i poszarpanych fraz - wszeobecność śpiewu, pysznie barwnej kantyleny, przebijającej się wciąż na pierwszy plan, choćby w domyśle. Zapewne źródłem tej obsesji - jak podejrzewa krytyk André Tubeuf - jest odwieczna miłość do Battistiniego, ostatniego księcia bel canto, którego słuchał nieustannie. Jak Chopin Belliniego? Zapewne, ale w innych celach. Czarodziej i Mefisto fortepianu był muzykiem instynktownym, awanturnikiem i rozkapryszonym dzieckiem, co dawało raz klejnoty, raz jarmarczne błyskotki.

Salut l’artiste!

Lecz właśnie w tych ostatnich latach, po kolejnym wstrząsie, szkiełka w kalejdoskopie ułożyły się w ładniejszy obrazek. Stał się grzeczny i uprzejmy, sypał anegdotkami, pojednał się jakby z sobą i światem. Mówił, że odtąd ma w nosie publiczność - gra tylko to, na co ma ochotę. Po latach współpracy z CBS i RCA, związał się z DEUTSCHE GRAMMOPHON i mariaż ów obrodził licznym, a dorodnym potomstwem (6CD DG 4743702).

Tempo jest wolniejsze, palce nie tak sprawne jak dawniej, ale o ileż więcej tu muzyki! “Pianista, nie muzyk!" - wściekał się kiedyś Richter. Teraz akcenty zaczynają się przesuwać. Muzyka czasem kuśtyka, lecz jakby bardziej naturalnie, ze “starczą niewinnością", jak w poruszającym głęboko Mozarcie, brzmiącym jak na fortepiano, czy w jednym z jego największych osiągnięć, nagranym po raz drugi Schumannowskim cyklu “Kreisleriana" (o Schumannie mówił zresztą - i nie jest w tym pośród pianistów odosobniony - że to jego muzyczny “kochanek").

Ale i z lat CBS i RCA nie wszystko, rzecz jasna, jest do wyrzucenia, poczynając od olśniewających sonat Scarlattiego, w których niewielu ma rywali (SMK 90435), sonat Clementiego i Haydna (SMK 90437), piorunującej “Sonaty h-moll" Liszta (RCA RD85935), czy zdolnego wskrzesić trupa rytmiczną werwą “III Koncertu" Rachmaninowa, z Fritzem Reinerem (RCA GD87754). W sumie niewiele, ale wystarczy, by wybić się na nieśmiertelność.

Muzyki kameralnej niemal nie uprawiał, koncertów fortepianowych zaliczył może z pięć. Na dwa lata przed śmiercią zdążył jeszcze nagrać pierwszy w swej karierze płytowej koncert Mozarta, A-dur KV 488, z orkiestrą La Scali pod dyrekcją Carla Marii Giuliniego. DVD z sesją nagraniową z 1987 roku jest atrakcyjnym dodatkiem do dwupłytowego albumu - “The Magic of Horowitz" - jakim DEUTSCHE GRAMMOPHON uczciła stulecie urodzin pianisty. Kiedy Horowitz anonsuje dyrygentowi, z miną zdziadziałego dyzia, że zmienia “brzydko brzmiący" takt w arcydziele Mozarta, na twarzy Giuliniego maluje się niedowierzanie i ów rodzaj dezaprobaty wyrażającej bezsilność wszelkich moralnych pryncypiów wobec kaprysów genialnego błazna.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2003