Państwo błądzące

Przyjrzyjmy się w tej perspektywie naszemu państwu po 1989 r. Mamy konstytucję, mamy podział władzy, mamy samorządy, mamy prawa konstytucyjne i środki ich ochrony: sądy, rzecznika praw obywatelskich i skargę konstytucyjną. I co? I nic. Konstytucja i te instytucje wydają się niewystarczające.

28.11.2004

Czyta się kilka minut

To oczywiście nieprawda, bo naprawdę mamy wolność, nie ma rażących naruszeń praw, państwo nie wydaje się opresywne lub okrutne. Ale wydaje się ono obce, coraz odleglejsze od obywateli i ich potrzeb, coraz bardziej pasożytnicze. Stopniowo zaczęło ono rezygnować ze swoich podstawowych funkcji, koncentrując się na zadaniach, które do państwa wcale koniecznie nie należą. Państwo wykupuje długi, i to nie tylko szpitali, ale i przedsiębiorstw, utrzymuje wielkie zakłady, tworzy spółki z udziałem skarbu państwa, a następnie walczy, przeważnie bezskutecznie, by nie stawały się one łupem wielkiego kapitału prywatnego. Państwo zarządza gospodarką, interweniuje w prywatną sferę, wydaje setki zbędnych zezwoleń. Państwo jest nazbyt obecne na rynku, w gospodarce oraz w mediach, zwłaszcza w publicznej telewizji. Z drugiej strony, państwo wydaje się słabe lub po prostu nieskuteczne w tych dziedzinach, które należą do jego podstawowych zadań. Ochrona porządku publicznego, sądownictwo i egzekucja prawa z jednej strony oraz ochrona zdrowia i przeciwdziałanie bezrobociu z drugiej - oto dziedziny, w których nasze państwo nie spełnia swych elementarnych obowiązków.

Naturalnym odruchem jest szukanie winnych tych błędów i zaniedbań. Nie sądzę, by zaprowadziło nas to daleko. Nawet jeśli znaleźlibyśmy winnych, to nie wyprowadzi nas to z kryzysu, nie przywróci poczucia bezpieczeństwa ani nie poprawi nastrojów na dłużej. Poza tym znaczna część naszych frustracji i zagubienia to skutki wielkich przemian, których wszystkich konsekwencji nikt naprawdę nie mógł przewidzieć. Wchodząc w nieznany las, trudno się dziwić, jeśli się zbłądzi. Od przywódców możemy oczekiwać lepszej znajomości rzeczy i przede wszystkim umiejętności wycofania się z błędnych decyzji, a także szybszego uczenia się na błędach. Można nawet powiedzieć, że jednym z podstawowych obowiązków państwa wobec obywateli jest zdolność uczenia się na błędach. Jeśli państwo zaniedba tego obowiązku, możemy je winić za powtórnie popełniane lub trwałe błędy. Te ostatnie nie wynikają najczęściej z niewiedzy, lecz z interesu. Otóż państwu, jego urzędnikom lub jakiejś faworyzowanej grupie może opłacać się błędna polityka, mogą bowiem prywatnie odnosić korzyść z tego, co reszcie społeczeństwa szkodzi albo przynajmniej wiele je kosztuje.

Państwo jako łup

Najpoważniejszym z błędów zawinionych była zapewne arogancja władzy. Władza demokratyczna jest podatna na tę chorobę; wszak ma przekonanie, że działa w imieniu ludu. Jedną z form arogancji jest przemawianie do ludzi z góry, z poczuciem wyższości. Paradoks polega na tym, że przywódcy rzeczywiście powinni lepiej wiedzieć, co dla społeczeństwa jest dobre. Powinni jednak przekonać do tego społeczeństwo, ryzykując, że wyborcy nie zaakceptują wysuwanych argumentów, a nawet odrzucą przywódców w następnych wyborach.

Zawinionym błędem był rozpowszechniony wśród polskich polityków brak szacunku wobec reguł. Sejm łamał reguły w wielu ustawach, uchylanych później przez Trybunał Konstytucyjny. Minister spraw wewnętrznych złamał prawo przy wykonaniu uchwały lustracyjnej. Prezydent bez podstawy prawnej odwoływał członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Nawet Komisja Konstytucyjna złamała reguły gry, poszerzając grono osób, biorących udział w jej pracach. Najsmutniejsze, że niemal zawsze osoby łamiące reguły nie były świadome niestosowności swego postępowania, nawet gdy miały świadomość łamania reguł.

Najpoważniejszą wadą państwa było jednak to, że w nadmiernym stopniu zajęło się ono sobą. Interes partyjny niemal natychmiast wziął górę nad interesem państwowym i obywatelskim. Partie zdobywały wpływy głównie poprzez poszerzanie klienteli swoich przywódców. Sojusznicy i zausznicy otrzymywali obietnice stanowisk w aparacie państwowym albo przyrzeczenie lukratywnych synekur w zarządach i radach nadzorczych spółek z udziałem skarbu państwa. Niekiedy z tych spółek po cichu wypływały pieniądze na konta partyjne. Chęć utrzymania tych stanowisk była jedną z przyczyn spowolnienia prywatyzacji i utrzymywania ogromnej roli państwa w gospodarce. Podobnie wzrastała liczba urzędników, ich zarobków i pieniędzy wydawanych na administrację. Ministrowie zatrudniali wielu doradców politycznych, oferując lukratywne posady lojalnym kolegom. Poprzez upartyjnienie wyborów samorządowych, a następnie utworzenie powiatów, partie budowały sobie zaplecze na szczeblu lokalnym; to z kolei odbywało się kosztem prawdziwej samorządności. Stale wzrastała liczba urzędów, instytucji i agencji państwowych, a w każdym razie zwiększały się związane z nimi wydatki. Państwo stawało się bytem samym w sobie. I dla siebie. Musiało się to odbyć kosztem reszty społeczeństwa.

Tym bardziej, że od początku transformacji nie było jasnych kryteriów konfliktu interesów. Konflikt interesów nie jest tym samym, co korupcja. Ta druga oznacza wykorzystywanie stanowiska publicznego do odnoszenia prywatnych korzyści. Konflikt interesu urzędnika z interesem publicznym ma miejsce wtedy, gdy osoba publiczna może wykorzystać urząd w swoim interesie, nawet bez odnoszenia bezpośrednich korzyści materialnych. Na przykład decyduje o przetargu, który wygrywa jego klient lub faworyt, nie biorąc za to łapówki. Toteż bez wyraźnego rozgraniczenia ról prywatnych - w tym także społecznych - od publicznych władza i publiczne pieniądze mogą służyć prywatnym i półprywatnym celom urzędników i ich otoczenia. Urzędy i agencje państwowe zamieniały się w półprywatne folwarki.

Państwo klientelistyczne

W efekcie powstaje państwo klientelistyczne, czyli takie, w którym lojalność i serwilizm są ważniejsze od kompetencji, a sieć nieformalnych powiązań zastępuje demokratyczne metody wyłaniania przywódców - w państwie, a także w poszczególnych partiach. Zachowywanie demokracji wewnątrzpartyjnej jest - a raczej powinno być - warunkiem udziału w wyborach. Wiele na przykład mówi się o Stowarzyszeniu Ordynacka jako nieformalnej grupie wzajemnego wspierania się w dążeniu do władzy, zazwyczaj jednak bez żadnych ocen. Tymczasem działanie tego stowarzyszenia jest po prostu sprzeczne z samą istotą demokracji, doskonale natomiast wpisuje się w wizję państwa klientelistycznego, opartego na sitwach i kumplowskich układach. W takim państwie może istnieć agencja zatrudniania kumpli nie tylko w sektorze państwowym, ale również w zależnym od państwa sektorze prywatnym. W takim państwie społeczeństwo dzieli się na tych, którzy mają dojście do władzy, i na resztę. Zaś każdy spośród tej reszty kombinuje, jakby znaleźć jakieś dojście, stać się wiernym sługą dobrze ustawionego patrona, by móc korzystać z państwa, jego władzy i nieformalnych układów. W ten sposób rośnie liczba klientów. Podziałowi łupów sprzyjają rządy koalicyjne, przy których wzrasta liczba udziałowców. Jedni biorą kasy chorych, inni ważne dla nich ministerstwa, jak choćby Ministerstwo Skarbu czy Łączności, czy - jak się okazało - niebywale lukratywne Ministerstwo Zdrowia, jeszcze inni straż pożarną, różnego rodzaju agencje i spółki z udziałem skarbu państwa i tak dalej.

Wszystko to może się odbywać pod warunkiem, że rośnie samo państwo, a społeczeństwo pozostaje uśpione i bierne. Dlatego właśnie nowo powstającej klasie klientów bardziej zależy na podtrzymywaniu transformacji niż na jej ukończeniu. Duże, aktywne i bogate państwo oferuje większe łupy dla partii, koalicjantów i popleczników. Toteż nasze państwo w ostatnich latach spowalniało prywatyzację, krępowało inicjatywę, przywracało licencje, koncesje oraz zwiększało liczbę elementów ryzyka gospodarczego. Na szczęście wyzwolonej na samym początku reform energii gospodarczej nie udało się całkowicie zatrzymać. Istnieją jednak obawy, że samo państwo i jego urzędnicy stają się klientami największych prywatnych potęg finansowych w Polsce. Wrażenie takie umacnia wiele decyzji prywatyzacyjnych czy nawet ustaw, jak choćby zniesienie zakazu reklam piwa w telewizji. Służyło ono przede wszystkim interesom właścicieli browarów, wśród których znajdują się najbogatsi ludzie w Polsce. Międzynarodowe organizacje monitorujące korupcję stwierdziły, że w Polsce można kupić ustawę za 10 milionów dolarów. Jak wykazała afera Rywina ustawa o radiofonii i telewizji miała być nieco droższa, za to ustawa o automatach do gry - o połowę tańsza.

W państwie klientelistycznym, w którym na dodatek brak jasnych kryteriów konfliktu interesów, łatwo o korupcję. Jedną jej formą jest pozyskiwanie funduszy publicznych na cele partii. Wiele wskazuje na to, że afery z tak zwanymi “pieniędzmi moskiewskimi" oraz FOZZ wiązały się z uzyskiwaniem funduszów założycielskich dla partii politycznych. W żadnej z tych spraw nie zapadły jednak wyroki, więc zapewne nigdy nie dowiemy się prawdy. Istnieją podejrzenia, że korupcja w Ministerstwie Zdrowia także wiązała się z przeciekami pieniędzy na konta partyjne.

Nielegalne przecieki pieniędzy na jakikolwiek cel zachęcają do skubnięcia dla siebie części łupu przez ludzi biorących w tym udział. Zachęca do tego brak księgowości i podatków w szarej strefie. Ale i bez tego korupcja osobista kwitnie. Media oraz organizacje pozarządowe, podają jej przykłady od dawna. Dopiero od niedawna aktywniej zaczęły z nią walczyć organa państwa. Nigdy jednak nie mamy pewności, czy pod pozorem walki z korupcją jakaś grupa nie rozprawia się z konkurencją, a zależność polityczna prokuratury tylko powiększa te obawy. Uwikłanie służb specjalnych w afery oraz w walkę z aferzystami także nie zawsze nas uspokaja, jak choćby w przypadku zatrzymania szefa Orlenu.

Podejrzenia o korupcję pojawiają się często przy decyzjach prywatyzacyjnych, budowie dróg, mostów i tuneli. A także przy zamówieniach na usługi publiczne, dostawę urządzeń dla firm państwowych, wydawaniu zezwoleń i wszelkich innych uznaniowych decyzji urzędników.

W państwie klientelistycznym zanika granica między interesem publicznym a interesem prywatnym, grupowym i partyjnym. Przestajemy wiedzieć, co jest normą, a co odstępstwem od niej. I przede wszystkim zaczynamy wątpić, czy normy w równym stopniu obowiązują wszystkich i czy są na równi egzekwowane wobec wszystkich. Powoli tracimy szacunek do wszelkich norm i sami ulegamy demoralizacji.

Korupcja budzi również obawy, że skądinąd możliwe do zrozumienia błędy popełnione podczas transformacji, wcale nie były błędami. Że zaniedbanie ważnych funkcji państwa było rezultatem koncentracji energii i środków na tym, co państwo może dać rządzącym. Że zaniedbania oświaty, służby zdrowia i bezpieczeństwa są rezultatem tego, że ograniczone środki szły dla silniejszych i bardziej radykalnych grup społecznych oraz dla samego państwa i jego klientów.

Na takim gruncie odrodziła się i pogłębiła przepaść między nowymi elitami politycznymi i gospodarczymi a resztą społeczeństwa. Raziły w oczy dramatyczne różnice zarobków między menadżerami a pracownikami, zwłaszcza gdy funkcje menedżerskie często były polityczną synekurą. Tego, że prezes zarządu PKN Orlen miesięcznie zarabiał tyle, ile jego pracownik w ciągu dwudziestu lat, nie można było uzasadnić na gruncie szczególnych kwalifikacji ani pogodzić z dominującą wśród mas tradycją równości.

Jeszcze trudniej było pogodzić z wartościami uznawanymi w społeczeństwie otwarcie ogromnych możliwości dla klientów państwa i stopniowe zamykania kanałów ruchliwości społecznej dla pozostałych. Po pierwszych latach szturmu ludzi średniozamożnych na handel i wytwórczość, pojawiały się coraz większe trudności, a kończąca najlepsze uczelnie młodzież nie mogła znaleźć pracy. Gdy niegdyś w Stanach Zjednoczonych powstawały fortuny Morganów czy Kennedych (często wedle zasady “pierwszy milion trzeba ukraść") ogromna liczba Amerykanów mogła wejść na drogę prowadzącą “od pucybuta do milionera". W połowie lat 90. młody człowiek w Pruszkowie lub okolicy najłatwiej dla niego dostępny kanał ruchliwości społecznej znajdował w mafii, w której istniała droga “od zwykłego żołnierza do wielkiego gangstera". Ale większość ludzi, chcąc znaleźć jakieś ujście dla swoich aspiracji i energii, napotykała bariery podatkowe, ekonomiczne i przede wszystkim biurokratyczne, bo największym dramatem ostatnich piętnastu lat był rozrost biurokracji. Tej nie zależało na dokończeniu przejścia do gospodarki kapitalistycznej, lecz na utrzymaniu okresu przejściowego, w którym właśnie biurokracja odgrywa kluczową rolę.

Demoralizacja państwa i jego aparatu była stopniowa. Na początku przemian większość ludzi władzy miała jak najlepsze intencje. Nie sprostali jednak - bo nie mogli sprostać - wygórowanym oczekiwaniom, jakie społeczeństwo wiązało z transformacją. Konflikty w obozie solidarnościowym zapoczątkowały proces odchodzenia od wartości przez polityków; teraz ważniejsza stała się skuteczność polityczna. Jednocześnie przywódcy odchodzili od haseł “Solidarności" - równości, bezpieczeństwa, naprawy socjalizmu, bo wiedzieli, że te wartości hamują rozwój. Ludzie poczuli się zdradzeni. Odtąd przywódcy chyba już nie liczyli na uzyskanie trwałego poparcia społeczeństwa; wiedząc, że i tak będą musieli oddać władzę, starali się wykorzystać okres rządów, by umocnić swoje pozycje na przyszłość. Niektórzy traktowali to jak najbardziej osobiście, dbając przede wszystkim o siebie i swoich kolesiów. Pod koniec pierwszych rządów koalicji lewicowej społeczeństwo chciało czystych rąk i czystych rządów, zwracając się znów do “Solidarności". Ale i ta zawiodła oczekiwania, co po kolejnych wyborach otwarło lewicy drogę do arogancji i grabieży.

Wielkim błędem było to, że pierwszy parlament nie uchwalił natychmiast konstytucji, która ograniczyłaby możliwość nadużywania władzy. Aktu samoograniczenia należy dokonywać w sytuacjach wielkich przemian po to, by później polityków i urzędników nie zwiodły pokusy. W 1997 r., gdy już umocniła się pazerna klasa polityczna, gdy idealiści zostali wyparci przez cwaniaków, ludzi władzy i interesu, nowa Konstytucja RP ustaliła zasadę proporcjonalnych wyborów, zapewniając klasie politycznej względną niezależność od wyborców i możliwość stałego odnawiania się. Klasa ta zapewniła sobie bezkarność, uchwalając szeroki immunitet, który nie pozwala nawet zatrzymać posła, który spowodował wypadek, jadąc po pijanemu samochodem.

W rezultacie widzimy pogarszającą się jakość polityków. Widzimy coraz mniej ludzi, którzy dokonali czegoś istotnego poza polityką, coraz więcej ludzi prymitywnych, cwaniaków, a czasem osobników przejawiających cechy bądź zachowania psychopatyczne.

Co robić?

Czy nasze państwo da się jeszcze naprawić? Czy rozpad SLD, nowy rząd - mniej zależny od układów partyjnych, więcej rewelacji na temat korupcji to zapowiedź jakiejś zmiany, czy jedynie kosmetyka, mająca na celu pozyskanie zaufania wyborców? Jak sprawić, by następcy znów tego zaufania nie zawiedli i nie zajęli się wyłącznie sobą? Jak naprawić państwo? Co należałoby w tym celu zrobić? I przede wszystkim, gdzie znaleźć i jak zmobilizować siły potrzebne do tego, by takie zmiany przeprowadzić? I czy w ogóle warto?

Ostatnie pytanie nie bardzo ma sens, bo bez państwa i bez polityki groziłyby nam chaos oraz wojna wszystkich przeciw wszystkim. Równie niebezpieczne byłoby dopuszczenie do upadku państwa, czyli dalsze jego osłabianie i traktowanie jako łupu. A zresztą nie ma powrotu do przeszłości. Jesteśmy w środku trudnej operacji, której nie można przerwać ani tym bardziej cofnąć. Do socjalizmu nie wrócimy, bo to po prostu niemożliwe. A nawet gdyby było możliwe, to chyba nikt nie chciałby powrotu do pustych półek, powszechnego marazmu, oczekiwania w napięciu na paszport i braku perspektyw. Być może rządzą nami cwaniacy i złodzieje, ale jednak nie zbrodniarze. Władza może nas wykiwać, ale nie boimy się więzienia, tortur czy rażących naruszeń naszych praw. Może władza nie mówi prawdy, ale są niezależne media, które mówią co innego niż władza. Dzięki temu ani polityka, ani gospodarka nie są już okryte tajemnicą jak dawniej. Rządzących można wymienić, nie zawsze na lepszych, ale i z tego raz na cztery lata można mieć jakąś satysfakcję. Społeczeństwo może więcej, jeśli tylko zechce. Można - nie pytając o zgodę - założyć stowarzyszenie lub fundację albo przedsiębiorstwo. Zmniejszyła się groźba natknięcia się na przymus państwa przy prowadzeniu własnej działalności - gospodarczej lub społecznej. A sama gospodarka działa bez porównania lepiej na rynku niż w czasach planowania. Rynek jest też bardziej demokratycznym środkiem rozdziału dóbr, awansu społecznego i prestiżu niż mechanizmy nakazowo-rozdzielcze. Bo przecież kiedyś arystokratą trzeba było się urodzić. Później trzeba było stać posłusznie w kolejce partyjnej albo w służbie publicznej, by dojść wyżej. Do pieniądza natomiast może prowadzić wiele dróg i więcej ludzi może własną drogę dla siebie obmyślić.

Właśnie w tej dziedzinie pozostaje dziś w Polsce dużo do zrobienia i do naprawienia. Trzeba pootwierać dawne i znaleźć nowe kanały ruchliwości społecznej, tak by polityka, korupcja, gang czy mafia nie były wzorem sukcesu. Trzeba aktywniej i nie tylko doraźnie przeciwdziałać wykluczeniu społecznemu, bo akurat w tej dziedzinie czasy PRL jawią się jako jedyny w całej historii Polski okres, gdy wykluczenie było świadomie minimalizowane. Jednym ze sposobów przeciwdziałania wykluczeniu - a w każdym razie sygnałem, że władze uważają je za poważny problem - mogłoby być powoływanie nadzwyczajnych komisji parlamentarnych do spraw bezrobocia, wykluczenia czy choćby warunków pracy w hipermarketach i innych zakładach, skąd dochodzą sygnały o systemowych nadużyciach. Sprawy te są równie ważne społecznie jak afery korupcyjne czy prywatyzacja Orlenu. To właśnie parlamentarne komisje śledcze, powoływane w XIX wieku w Anglii, uświadomiły społeczeństwu ogrom problemów przemysłowych i utorowały drogę ustawodawstwu socjalnemu.

Dobrze by było znaleźć inne niż sam pieniądz sposoby, dzięki którym ludzie mogliby zyskiwać szacunek i zwiększać własne poczucie wartości. Trzeba pootwierać kanały współuczestnictwa w życiu społecznym, szukać mechanizmów samopomocy i wzajemnego wsparcia. Trzeba jasno określić granice, poza którymi polityk lub urzędnik popada w konflikt interesów lub dopuszcza się nieprzyzwoitości, dyskwalifikującej go ze służby publicznej. Trzeba uchwalić i stosować proste procedury konfiskaty skradzionego przez urzędników lub nabytego dzięki korupcji majątku, i to w wielokrotnej wysokości, by odstraszyć ludzi od korupcji i oszustw.

Problem w tym, kto ma to wszystko zrobić. Odruchowo odpowiadamy, że państwo. Nasze poczucie zawodu bierze się z tego, że państwo zadania tego nie wypełnia. Tymczasem państwo musi najpierw naprawić samo siebie.

Państwo musi dokończyć prywatyzacji tak, by interes państwowy nie mieszał się z prywatnym. Powinno nałożyć na polityków samoograniczenia, powypędzać ich z najróżniejszych kryjówek, choćby takich jak tajemnica państwowa, za którą może skrywać się niegospodarność, lewe układy lub korupcja. Musi otworzyć dostęp do informacji publicznych, zwłaszcza dotyczących wydatkowania publicznych pieniędzy. Powinno utrudnić nadużywanie ustawy o ochronie danych osobowych. Musi zliberalizować przepisy o ochronie urzędnika przed zniesławieniem lub pomówieniem, przyjmując zasadę, że osobom sprawującym urzędy - oprócz głowy państwa - przysługuje w tym zakresie słabsza ochrona niż innym ludziom. I wreszcie musi zabrać parlamentarzystom, sędziom i prokuratorom nadmiernie rozbudowane immunitety. Ma wprowadzić zasadę otwartych konkursów na wszelkie stanowiska publiczne, w tym także w samorządach. Musi zapewnić swobodę działania niezależnym mediom i otworzyć media publiczne tak, by również głos krytyków państwa był słyszany przez wszystkich.

W jaki sposób państwo ma to wszystko zrobić? Przecież mowa tu o tym, że państwo ma ograniczyć samo siebie i tych, którzy nim rządzą. Skąd weźmie na to siłę? Kto rządzących do tego przymusi? Czy groźba utraty władzy w kolejnych wyborach będzie wystarczająca? Czy nowo wybrani zechcą dokonać dzieła, które ograniczy ich władzę? Wszak w dzisiejszej demokracji znacznie wydłużył się dystans między wyborcą a tym, kogo wybrał. Wpływ wyborców na to, co później zrobią wybrani, jest bez porównania słabszy niż poczucie wspólnego interesu wszystkich - skądinąd konkurujących między sobą - partii i polityków. Stąd rosnące poczucie wyobcowania zwykłych ludzi wobec całego systemu politycznego i odmowa uczestniczenia w nim.

Mądrzy ludzie powiadają, że jest to jedną z głównych przyczyn kryzysu państwa. Uważają, że gdyby więcej młodych, zdolnych, uczciwych ludzi brało udział w wyborach i włączało się do polityki, byłoby lepiej. Być może, ale nie wiemy, czy na pewno. Bo przecież zdolni, mądrzy i uczciwi już u nas rządzili. I wypadli z gry albo przestali być mądrzy i uczciwi. Ale mimo to wszyscy co cztery lata poddajemy się masowemu złudzeniu, że może w kolejnych wyborach wybierzemy lepszych ludzi od poprzedników. Ale lepsi już byli. I wtedy też niewiele to dało.

Więc może niech przynajmniej część młodych, zdolnych i uczciwych wcale nie idzie do państwa i władzy, ale zostanie w społeczeństwie. Niech w tym społeczeństwie aktywnie działa, niechaj je organizuje, niechaj je zmienia i wzmacnia. Bo państwo i polityka zawsze będą łupem cwaniaków lub psychopatów, jeżeli nie będzie silnego społeczeństwa, które będzie umiało się temu przeciwstawić, nieustannie patrząc na ręce wybranym przedstawicielom ludu. Tylko silne społeczeństwo może obronić państwo przed jego własnymi organami i urzędnikami, kiedy zdarzy im się wykroczyć poza swe uprawnienia albo pomylić interes państwa z własnym.

Naszym najpoważniejszym - i jednocześnie najtrudniejszym - zadaniem jest stworzenie takiego właśnie silnego społeczeństwa. Z tym, że to nie może być zadanie państwa. To jest zadanie dla nas wszystkich. Zwłaszcza że społeczeństwo jest u nas jeszcze słabsze niż państwo.

Publikowany tekst jest fragmentem książki “Rzeczpospolita obywateli", która ukaże się wkrótce nakładem wydawnictwa “Rosner i wspólnicy" w serii “Szklane domy".

Prof. Wiktor Osiatyński jest specjalistą z zakresu prawa konstytucyjnego i praw człowieka, autorem wielu książek poświęconych m.in. historii amerykańskiej myśli społecznej, politycznej i prawnej (“Stany Zjednoczone: społeczeństwo i władza", 1975; “Ewolucja amerykańskiej myśli społecznej i politycznej", 1983) oraz konstytucjonalizmowi (“Twoja konstytucja", 1997). Ostatnio wydał “O zbrodniach i karach" - zbiór rozmów z naukowcami i praktykami z USA i Nowej Zelandii o zwalczaniu przestępczości i zapobieganiu przemocy, oraz powieść “Rehab".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2004