Pan Marek od zabawek

O rzeczach myślimy, że nie mogą mieć woli i że to my po nie sięgamy. A co, jeśli bywa odwrotnie? Pewien porzucony pluszowy miś machał przecież łapką do Marka Sosenki.

01.02.2021

Czyta się kilka minut

Marek Sosenko w swoim antykwariacie, Kraków, styczeń 2021 r. / JACEK TARAN
Marek Sosenko w swoim antykwariacie, Kraków, styczeń 2021 r. / JACEK TARAN

Nie jest łatwo się z nim umówić. Zajęty, rzeczy wciąż wołają – trzeba coś obejrzeć, poświęcić czas praktykantce z historii sztuki, coś komuś pokazać. Opracować, poszukać źródeł. Gdy spotykamy się w antykwariacie, zanim przejdziemy przez labirynt przedmiotów do głębiej położonego pomieszczenia, by tam porozmawiać, jego żona, pani Bożena (kolekcjonerka m.in. filiżanek i nietypowych sztućców), woła: – Proszę chwilę poczekać, bo on jeszcze nie jadł śniadania!

Jest już dawno po południu. Pani Bożena dopytuje, jak długo potrwa spotkanie. Słyszy: – Trochę potrwa. Pani chce usłyszeć o zabawce, a o zabawce nie da się krótko.

Ofiara kolekcjonerstwa

Zaczęło się w 1977 r. Marek Sosenko, antykwariusz i kolekcjoner, znawca m.in. pocztówek, postanowił wtedy zaadoptować jeszcze jedną kolekcję. – Pracowałem na planie filmowym jako konsultant od przedmiotów. Poznałem panią, która wyprowadzała się z Polski i likwidowała olbrzymie mieszkanie rodzinne. Było tam wszystko, począwszy od tkanin, srebra, zabawek… Zaproponowała je młodemu wówczas muzeum zabawek w Kielcach, ale tam wybrano tylko jedną główkę od lalki. Powiedziała więc: „Nie. Marek, albo ty to weźmiesz, albo to wszystko przepadnie”.

Pan Marek się śmieje: – No i zostałem w pewien sposób ofiarą kolekcjonerstwa, ale bardzo świadomego, bo wiedziałem, że to jest niszowa dziedzina, którą przez wiele, wiele lat naprawdę zaniedbywano.

W latach 70. nikt w Polsce zabawek nie kolekcjonował, nie dostrzegał ich potencjału ani potrzeby opisywania. Czasem nawet wyjątkowe egzemplarze przetrwały kilka pokoleń, aż trafiały w tak „odkrywcze” dziecięce dłonie, że ulegały całkowitej demolce. Czasem trzymało się je z sentymentu, ale gdy w domu robiło się ciasno, lądowały na śmietniku. Aż pojawił się ktoś, kto postanowił zabawki ratować: – Po pierwszej wystawie naszych zabawek w 1983 roku w Klubie Kolekcjonera w Krakowie nagle wszystkich oświeciło, że jest taki ktoś, kto podjął trudny i skomplikowany temat, często bardzo niewdzięczny, bo wiele zabawek trudno przechowywać.

Wtedy też nowe obiekty same zaczęły do niego przychodzić. Powiadomieni pocztą pantoflową krakowianie, zamiast wyrzucić pamiątki z dzieciństwa, woleli przekazać je panu Sosence. Kolekcja zaczęła rosnąć: – Po tamtej wystawie zobaczyłem też jej luki, słabość niektórych dziedzin. Mieliśmy na przykład tylko kilka nieciekawych lalek. Zacząłem więc ją wzmacniać, szukać rzeczy, które decydowałyby o klasie zbioru.

– Czy rzecz chce zostać odnaleziona? – pytam.

– To jest coś wręcz metafizycznego – zamyśla się pan Marek. – Proszę sobie wyobrazić, że jakiś przedmiot, powiedzmy wazon, leży niezauważony wśród wielu innych. I przez siedem, dziesięć lat nikt go nie dotyka, nie ogląda. Aż któregoś dnia ktoś przechadza się po antykwariacie i dochodzi właśnie do tego wazonu. Ogląda go, odkłada, nie kupuje. Ale potem następna osoba idzie już jakby świetlnym szlakiem i trafia dokładnie na ten przedmiot.

– Zabawka wzywająca pomocy? – pytam dalej.

Uśmiecha się na myśl o niej: – Przy ulicy Konopnickiej, koło Mangghi, stoi kamienica, kiedyś należąca do przedwojennego przedstawiciela Opla i Fiata w Polsce. Gdy likwidowano z niej dobytek, chodziłem tam i ciągle pytałem, czy nie ma jakichś zabawek, ale mówiono mi, że nie, niemożliwe, to było bezdzietne małżeństwo. I gdy zrezygnowany już wychodziłem, na jednym z balkonów, gdzie wystawiano worki z posegregowanymi szkłami, tkaninami, metalami, makulaturą, zobaczyłem wystającą łapkę. Jak u tonącego. Okazało się, że był to jeden z najstarszych misiów firmy Margarete Steiff, od której zaczęła się wielka światowa kariera tego pluszaka.

– Zabawka odnaleziona w najciekawszych okolicznościach?

– To była bardzo rzadka kolejka. Fabrycznie składała się z trzech elementów, a my mieliśmy dwa. Brakowało tego głównego, silnikowego. Kiedyś, po długiej przerwie, pojechaliśmy do Bytomia, na dodatek dość późno, gdy wszystkie ciekawe rzeczy na targu w zasadzie powinny być już wyprzedane. I patrzę – na stoisku stoi brakująca część kolejki, dokładnie od naszego egzemplarza, a dwie pozostałe nabyliśmy w Krakowie. Więc coś nas przyciągnęło, że akurat wtedy pojechaliśmy i tę kolejkę zdobyliśmy. To było wspaniałe i niezwykłe, że po wielu, wielu latach udało się ją skompletować.

Śledztwo bez końca

Ile lalek zmieściłoby się na dużym stole? Ktoś powie, że może ze sto, ale czy weźmie pod uwagę, że jedne są wielkości palca, a inne sięgają wzrostu podrośniętego dziecka?

Naprawdę trudno wyobrazić sobie ogrom tej kolekcji, liczącej obecnie ok. 50 tys. zabawek, i ogrom miejsca, jakie zajmuje.

– To jest zbiór przekraczający wszelkie wyobrażenie swoją wielkością. Do tego stopnia, że są takie jego fragmenty, których dogłębnie nie poznaliśmy – wzdycha pan Marek.

Kolekcjonując zabawki, Sosenkowie zbierają też wszelką wiedzę o nich, związaną z nimi ikonografię, dokumentację. Zbiór uzupełniają niezwykle ważne dla pana Marka najstarsze polskie czasopisma i książeczki dla dzieci. W tym egzemplarze pierwszej powstałej z myślą o dzieciach XVII-wiecznej „Orbis pictus” Komeniusza.

– Są tak zaczytane, wyoglądane, wyświechtane, wyplamione, często podarte, bez stronic. Widać, jak były ważne! – tłumaczy pan Marek.

To wielki powód do dumy kolekcjonera, ale i niekończące się zadanie do wykonania: – Brakuje czasu na pracę naukową, a trzeba wszystko opisać, sfotografować, zmierzyć, znaleźć odniesienie w literaturze nowoczesnej i tej, którą uważamy za najważniejszą, czyli w katalogach producenckich i handlowych.

Te ostatnie są prawdziwą kopalnią wiedzy, bo pozwalają wyśledzić informację, gdzie i kiedy dany przedmiot się narodził. A śledzić można właściwie bez końca. Pomaga w tym specjalistyczna biblioteka, również wciąż się rozrastająca. – Nasza biblioteka zabawkowa składa się z różnych typów publikacji – mówi pana Marek. – Mamy wtórne opracowania o zabawkach, np. monografie poświęcone wyłącznie ozdobom choinkowym albo blaszanym samochodzikom; zwykle to literatura obca. Dalej: wydawnictwa katalogowe z opisami zbiorów i zasobów muzealnych, wszelka korespondencja mówiąca o zabawkach, literatura pamiętnikarska, gdzie opisywane są zabawy, zabawki, a także cały wystrój pokoju dziecięcego, i oczywiście katalogi producenckie od najstarszych do współczesnych.

Jaką przyszłość Marek Sosenko wymarzył sobie dla nich?

– Koniecznie powinno powstać muzeum, dlatego że to jedna z największych i najpoważniejszych, najwszechstronniejszych kolekcji zabawek na świecie. Niewykorzystanie jej w sensie ekspozycyjnym, dokumentalnym, naukowym byłoby grzechem.

Która z zabawek jest najcenniejsza? Wizytówka kolekcji: szopka królowej Bony. – A dokładniej figurki woskowe z szopki, które po latach z dworu trafiały różnymi drogami do wielu osób. W XIX wieku trafiły do hrabiego Aleksandra Fredry i od niego, już znaną drogą, do artysty Aleksandra Haupta. Mimo że ustalił on dla nas bardzo umiarkowaną cenę, nabycie jej i tak stanowiło wyczyn. Uznaliśmy jednak, że niezrobienie tego byłoby błędem – opowiada pan Marek i dodaje: – Po Stanisławie Auguście Poniatowskim natomiast dostaliśmy niekompletną zabawkę: podstawę, z drewna rzeźbionego i złoconego, oraz metalową ramę od teatrzyku z ruchomymi figurkami i pozytywką, z Ciołkiem – herbem króla na froncie. Zachowujemy ją niekompletną, z nadzieją, że kiedyś będzie nas stać na jej zrekonstruowanie. Trzeba wyśledzić, jak dokładnie została zbudowana… to wymaga bardzo skomplikowanych mechanizmów.

Najstarsza wiekiem? Prekolumbijski kamienny króliczek przywieziony przez krakowskiego aktora, pisarza i podróżnika, Jerzego Krasickiego: – Pani, która podarowała nam tę zabawkę do kolekcji, przez trzy lata nie mogła się doprosić, żebym wreszcie do niej przyszedł, bo coś dla mnie ma. A ja ciągle nie miałem czasu i nie miałem czasu… aż w końcu na pół roku przed jej śmiercią znalazłem chwilę. Jeszcze trochę bym zwlekał i króliczek by przepadł.

Jakaś pozornie niepozorna? Zestaw klocków wykonany dla dzieci cesarza Wilhelma: – Szafa do ich przechowywania prawie się rozpadała; to 25 pełnych szuflad, około 300 kilogramów. Odkupiliśmy je od ludzi, którzy wyprowadzali się z budynku naprzeciwko kościoła św. Agnieszki. Przez parę dni siedziałem w piwnicy domu, gdzie trzymano te kamienne klocki, i kawałkiem szkła rozgrzebywałem miał węglowy, kurz i brud, żeby wydobyć ich jak najwięcej. Niezwykle ważna zabawka, choć gdy jest zmagazynowana – to tylko szafa. Natomiast gdy zbuduje się z nich ratusz, kościół, zamek, zaczynają pięknie wyglądać.

Pan Marek wzdycha: – Ale ta zabawa w budowanie, która dla dziecka jest czystą rozrywką, dla nas staje się przymusem.

Ułożenie zamku na wystawę w Muzeum Historycznym Miasta Krakowa zajęło kilka dni.

Definicja szczęśliwej zabawki

Pan Marek obraca w rękach nakręcanego pieska, sprawdza mechanizm – chodzi. Przez przetarty mechaty materiał prześwituje plastikowy szkielet zabawki. Ogon, już parę razy doszywany, ledwo się trzyma.

– Widać, że był kochany – stwierdza. – Pójdzie do „szpitala”.

Rynek antyków preferuje te zabawki, które mimo zaawansowanego wieku są w idealnym stanie. Tylko czy one zdążyły nabrać wartości emocjonalnej?

– Mamy z żoną taką teorię, że im bardziej kochane zabawki, tym bardziej zniszczone – mówi pan Marek. – Już sam ukułem sobie też taką teorię, że jeśli bardzo stara zabawka przetrwała niezniszczona przez wiele lat, wiązało się to zawsze z jakimś fatum. Bo albo drogą rzecz kupiono dziecku choremu, które nie mogło się nią bawić, potem umarło. Nieszczęście. Albo przedsiębiorstwa produkujące zabawki upadały i wtedy cały zapas zostawał nienaruszony. Znowu nieszczęście, tym razem dla właścicieli wytwórni.

Większość zabawek jednak trafia do kolekcji w stanie złym. Idą wtedy do owego „szpitala” na rekonwalescencję: – Gdy szukaliśmy kogoś do konserwacji, zgłosiło się parę osób. Ostatnia z nich, do której początkowo podchodziliśmy z rezerwą, okazała się tą właściwą. Rozpoczyna od rozpoznania obiektu, odnalezienia informacji, przygotowuje też karty katalogowe. Najwyższy stopień profesjonalizmu, a przy tym robi to z duszą. Cieszy się z każdego odszukania opisu przedmiotu, ze znalezienia surowców, z których może odtworzyć brakujące elementy.

Ale czy zawsze trzeba rekonstruować całość, czy fragment nie mówi więcej?

– Często stoimy przed dylematem, czy bardzo zniszczone zabawki poddawać zdecydowanym ingerencjom konserwatorskim, żeby przywrócić im urodę. Kilka specjalnie zostawiliśmy w ich naturalnym stanie, nawet bez mycia, czyszczenia. Są tak zużyte, że widać, jak bardzo były kochane.

Najładniejsza i najbrzydsza? Błysk w oku: – Mamy bardzo piękne lalki Kestnera, zwane googlie, z pierwszej połowy XX wieku. Z figlarnym wyrazem twarzy, figlarnymi wyłupiastymi oczkami; zawsze się do nas uśmiechają. I mamy też lalkę, którą nieładnie nazwaliśmy „bladź”, bo wygląda jak panienka lekkich obyczajów: rozczochrane włosy, brudna, w obwisłej koszuli… Uszanowaliśmy stan, do jakiego doprowadziła ją historia, i zachowaliśmy ją w ten sposób. Po latach zadzwoniła do nas pani z RPA, która odwiedziła wystawę naszych zabawek w Bunkrze Sztuki. Okazało się, że to kolekcjonerka domów dla lalek, które są domami publicznymi. Taki oto niezwykły kierunek kolekcjonerstwa! Powiedziała, że nasza lalka była po prostu wymarzonym eksponatem do jednego z jej domów.

Najbardziej wstrząsająca historia? Zamyśla się. – Lalka, która dotarła ze Lwowa do Warszawy, tam przetrwała powstanie warszawskie, po czym przepadła. Po latach lwowianka, do której należała ta zabawka, natrafiła na nią zupełnie przypadkowo – pan Marek wzdycha. – To było coś niezwykłego: jak wielkie koło historia zatoczyła, by udało się znaleźć tę lalkę.

Powrót do patyczka

Jak wiele określeń może otrzymać pozornie błahe słowo „zabawka”. Pluszowa, plastikowa, gumowa. Porcelanowa, biskwitowa, z gałganków. Mechaniczna, papierowa, drewniana. Przemysłowa, rzemieślnicza, wykonana masowo lub jednorazowo. Ale też ta naturalna, czyli guzik na sznurku, kamyk lub patyczek, uruchamiające teatr wyobraźni. Bo przecież gdy dziecko bierze do ręki patyk i szmatkę i mówi, że to lalka – to jest lalka. Jeden rekwizyt, którym się bawimy, może spełniać różne role. – Teoria zabawy, gier jest bardzo ważna – mówi Marek Sosenko. – Dlatego jeżeli powstanie z naszych zbiorów muzeum, to będzie się nazywało muzeum zabawy – podkreśla – i zabawek.

Jak pisze Katarzyna Kabacińska: „zabawa może istnieć bez zabawki, ale zabawka bez zabawy jest tylko zwykłym przedmiotem”. Tyle że z czasem ten zwykły przedmiot stał się istotny dla handlu. Przełom XIX i XX wieku to moment, w którym pojawia się nowożytna zabawka, a dziecko zostaje dostrzeżone jako klient. – Jako klient bardzo dobry – dodaje pan Marek. – Najstarszy katalog handlowy z zabawkami pochodzi albo z końca lat dwudziestych, albo początku lat trzydziestych XIX wieku, czyli już wtedy istniały sklepy specjalizujące się w handlu nimi. Były oczywiście zabawki tanie, drogie i bardzo drogie.

I tu wkracza też teatr wyobraźni. – Dla wielu dzieci, których rodzice nie mieli środków na zakup, jedyną szansą na kontakt z drogą zabawką było stanie przed wystawą sklepową. Niektóre obiekty na niej były nakręcone, poruszały się, więc to stanowiło żywy obraz. Dzieci, które dostawały drogie zabawki, bawiły się nimi, ale potem nudziły, przekazywały biedniejszym i tak dalej – opowiada Marek Sosenko. – Z czasem już fragmenty tego cennego przedmiotu same stawały się ważnymi zabawkami.

Wystarczyła więc, jak sam wspomina z dzieciństwa, chociażby karoseria lokomotywy, by w zabawie można było wykreować kompletny pojazd. Element tworzenia jest przecież najistotniejszy, a jego brak stanowi główny zarzut wobec współczesnej zabawki. Dookreślona, dopowiedziana najdrobniejszymi elementami i szczegółami, nie zostawia przestrzeni na jej dopełnienie. – Często dziecko ucieka więc od luksusowej zabawki, która właściwie sama się bawi, i wraca do prostych rzeczy: kamyczków, patyczków. Z nich można zrobić, ułożyć wszystko.

Chodzi przecież o doświadczenie, a kreatywność w dzieciach jest ogromna. Nie tylko zresztą w dzieciach, bo nie ma granicy czasowej, która by wskazywała, do kiedy można interesować się zabawką, a od jakiego momentu się starzejemy i już nam nie wypada. – Gdy robimy wystawy, obserwujemy też zwiedzających – dodaje pan Marek. – Jedni oglądają je jako niezwykły świat, w którym się znaleźli, inni jako wspomnienie dawnych przeżyć. A są jeszcze tacy, którzy inspirują się tym, co widzą, kombinują, co można jeszcze z czego zrobić, jak wykorzystać – ich myślenie staje się bardzo kreatywne.

Wytworna zabawka obserwacyjna? Pochodzi z XVII wieku. – Wygląda jak akwarium. Wewnątrz jest ogród z papierowymi roślinami, woskowymi zwierzątkami i ludzikami, szklanymi fontannami, strumyczkami itd. Tę zabawkę Luigi Pirandello kupił Zofii Jachimeckiej, tłumaczce jego dzieł na język polski. Zobaczyła ją na wystawie antykwariatu i tak się zachwyciła, że wszedł i dla niej kupił – dzięki Nagrodzie Nobla stał się bogatym człowiekiem… – przerywa na chwilę. – Dawniej dziecko taką zabawkę obserwowało i przeżywało to, że też może się znaleźć w ogrodzie; co w nim przeżyje, kogo spotka. Zupełnie inny sposób uruchomienia wyobraźni, niż daje współczesna zabawka obserwacyjna: przeskakujemy w komputerze z obrazu na obraz, pstryk, pstryk, idziemy dalej. Po pewnym czasie zostaje pusta pamięć.

Jego pierwsze zabawki? Kiwa głową, pamięta je dobrze: – Przede wszystkim misiek. Z zielonego sztruksu z kanapy, zrobiony przez moich rodziców, wypchany trocinami i gałgankami. Oczy miał z guzików, głowę nieruchomą, ale ręce i nogi już tak: były na drutach, a jako podkładek dystansowych użyto pięciogroszówek cynkowych z okupacji. One miały dziurki, więc przez nie przełożyło się drut i dzięki temu ręce i nogi miśka dobrze się poruszały. Jak szedłem spać, zawsze sprawdzałem, czy te pięciogroszówki jeszcze są na miejscu, to było ważne…

I druga: – Kiedy mieszkaliśmy jeszcze w centrum, co jakiś czas drogą przejeżdżały ciężarówki Star 20, o charakterystycznym łukowatym przedzie. Miałem wtedy niecałe cztery lata, poszedłem do sąsiada stolarza i zobaczyłem, że ma kawałki drewna właśnie tak wymodelowane. Uprosiłem, żeby mi dał jeden i wąską deskę. Dwa elementy: ćwierć koła i deseczka to było moje najważniejsze auto! Jak się przeprowadzaliśmy, powiedziałem, że nie ruszę się bez mojej zabawki. Protest był wielki, więc rodzice szukali, szukali, aż w końcu ciężarówka się znalazła.

W co się bawić

Trzeba zrobić przerwę, bo głos chrypnie od opowiadania, poza tym czeka już znajoma, która przyjechała z daleka. Jeszcze tylko pytanie: co zabawka mówi o nas?

– O mnie mówi bardzo wiele! – pan Marek się śmieje. – Przede wszystkim, że zmusiła mnie do dodatkowej ciężkiej pracy, do wydatkowania resztek wolnego czasu i energii na zajęcie się nią.

Po chwili dodaje: – Nie ma żadnych reguł, kto czym będzie się bawił. Chociaż dominuje przekonanie, że dziewczynki bawią się lalkami w gospodarstwo, a chłopcy samochodami, mechanizmami, to przecież wymieniają się nimi. Jeżeli więc przypisujemy pewne funkcje dzieciom, pamiętajmy, że nie dotyczy to stu procent społeczeństwa.

Wybór zabawek państwo Sosenkowie obserwowali też na przykładzie własnych dzieci: każde w dzieciństwie bawiło się czymś innym i w dorosłości znalazło sobie inne „zabawki” jako przedmiot zainteresowań. Cała trójka tworzy własne kolekcje: Katarzyna wybrała flakony po perfumach, Magdalena – pióra, Wojciech – aparaty fotograficzne. Chociaż… może to rzeczy same ich wybrały? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2021