Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jest rzeczą naturalną, że zwykli ludzie, nie mający poczucia bezpośredniego zagrożenia, nie chcą wojny, nawet z irackim dyktatorem - bo przecież nie z narodem irackim. I jest ich prawem wychodzić na ulice miast Europy, w demonstracjach, których skala przerasta pamiętne protesty sprzed 35 lat przeciw zaangażowaniu USA w Wietnamie. Nie dziwi więc specjalnie tych kilka milionów, demonstrujących w minioną niedzielę „przeciw wojnie” - po milionie w Londynie i Rzymie, pół miliona w Berlinie, po 200 tys. w Atenach i Paryżu (na marginesie: gdy w ONZ szef francuskiego MSZ ganił Amerykanów, spadochroniarze z Legii Cudzoziemskiej z bronią w ręku pilnowali interesów Paryża na afrykańskim Wybrzeżu Kości Słoniowej), 100 tys. w Nowym Jorku, po 40-50 tys. w Kopenhadze, Oslo, Bejrucie, Sewilli, Sztokholmie i kilka tysięcy w Polsce (wśród nich obok siebie: słuchacze Radia Maryja oraz anarchiści i antyglobaliści). Niewątpliwie wszystkim tym ludziom dalekie są odczucia, będące udziałem tureckich muzułmanów (dopraszających się wsparcia od NATO), Izraelczyków (zastanawiających się, kiedy na głowy spadną im samoloty bezzałogowe z wirusem ospy, której zapasy - jak ujawnia w ten weekend tygodnik „Frankfurter Allgemeine Sonntagszeitung”, powołując się na tajny dokument niemieckiego ministerstwa zdrowia - ma nadal Husajn), albo tych Amerykanów, który nie wyszli na ulice „przeciw Bushowi”, bo w tym czasie kupowali na gwałt zapasy żywności i taśmy klejącej do uszczelniania okiem przed ewentualnym atakiem chemicznym.
Czy historia się powtarza? Podobne nastroje, jak dziś na ulicach Europy, panowały w USA na początku 1941 r., już po tym, jak III Rzesza unicestwiła Czechosłowację, Polskę i Francję, a Cesarstwo Japońskie zajęło część Chin i półwyspy Koreański i Indochiński, prowadząc zbrodniczą wojnę - w obu przypadkach omamiając najpierw własnych obywateli. Zaledwie kilka procent Amerykanów opowiadało się wtedy za wyjściem USA z izolacji, większość była przeciw lub nie miała zdania. Musiał nastąpić szok Pearl Harbor i musiało tam zginąć kilka tysięcy Amerykanów, by to się zmieniło.
Dziś, po masowym mordzie w WTC, Amerykanie nie chcą czekać na kolejne. Czy musi dojść do podobnej masakry w Paryżu czy Berlinie, by „starzy” Europejczycy Chirac i Schroder - nie mówiąc o tych dzisiejszych pacyfistach, którzy nie palili flag rosyjskich, gdy w Czeczenii ginęły tysiące cywilów, ale teraz protestują w obronie dyktatora z Bagdadu, paląc flagę USA i kukły Busha - pojęli, iż obowiązkiem polityków, ponoszących odpowiedzialność za swe kraje, jest odpowiedzieć na proste pytanie: co zrobi Husajn, jeśli teraz nie zostanie rozbrojony? Jak długo czekać z interwencją? Aż będzie mieć znowu broń atomową (kiedyś prawie ją miał)? Aż znów zagazuje swoich obywateli, jak uczynił z tysiącami kurdyjskich kobiet i dzieci kilka lat temu? Aż uderzy na sąsiadów, jak w 1980 r. na Iran, 1990 na Kuwejt i 1991 na Izrael? Aż jeszcze bardziej uciemięży Irakijczyków, cierpiących nie tylko na brak żywności, ale także wolności, terroryzowanych przez tajną policję Husajna i jego syna-następcy Udaja (ten wprawia się w rządzeniu, gdy jako szef państwowego komitetu sportowego osobiście uczestniczy w karaniu tych irackich sportowców, którym nie udało się wygrać... torturując ich).
Kiedy nie można już inaczej, lepsza jest okrutna wojna, niż okrucieństwo bez końca.