Ostatnia walka Álvara

Jej krytycy wierzą, że to ostatnie lata corridy: że zabijanie byka na arenie, choć uznane za dziedzictwo kulturowe Hiszpanii, nie przetrwa, a epidemia przyspieszy koniec. Jednym z tych krytyków jest dawny matador.
z Barcelony

07.09.2020

Czyta się kilka minut

Álvaro Múnera jako młody torero, sierpień 1984 r. / ARCHIWUM PRYWATNE
Álvaro Múnera jako młody torero, sierpień 1984 r. / ARCHIWUM PRYWATNE

O byku najpierw powiedział mamie. Razem podjęli decyzję, że nic się nie stanie, jeśli z nagłaśnianiem sprawy poczekają kilka miesięcy. Dokładnie po pół roku przekazali wieść głowie rodziny. Aby lepiej wyobrazić sobie, jak zareagował na nią ojciec-architekt, trzeba wiedzieć jedno: w domu Álvara nie rozmawiało się o polityce czy sporcie – jedynym obowiązującym tematem była tu corrida.

Chłopiec zrelacjonował ojcu wszystko. Opowiedział o szkolnej wycieczce do Meksyku oraz o cielaku, który należał do właściciela restauracji, w której się zatrzymali. O tym, że w sumie przypadkiem znalazł się pośrodku placu. Wyznał ojcu, jak naturalnie i łatwo przyszło mu prowadzenie byka to w jedną, to w drugą stronę. I pod jakim wrażeniem byli koledzy, którzy w drodze powrotnej szeptali: „Dlaczego nie spróbujesz?”.

No właśnie, myślał wtedy Álvaro, dlaczego nie?

To ojciec pierwszy marzył o walce z bykami, kiedyś. Teraz był gotów, jak to bywa z rodzicami, aby swoje niespełnione ambicje przelać na syna.

„Zostanę torero” – podjął decyzję 12-letni Kolumbijczyk, Álvaro Múnera. Nie spodziewał się, że już kilka lat później będzie walczył z bykami na najsłynniejszych arenach Hiszpanii. Nie wiedział też, jak bardzo przyjdzie mu tego żałować.

Chłopiec z walizką

Gdy rogi są już bardzo blisko ramienia, w ostatniej chwili robi unik. Za płynnym ruchem ręki podąża mała muleta – czerwona tkanina, lekko powiewająca na wietrze. Rogi mijają go o kilka centymetrów.

Chłopiec nie boi się, bo naprzeciw siebie nie ma jeszcze byka, lecz niewielki ćwiczebny wózek, prowadzony przez pomocnego kolegę. Walczący z wózkiem chłopiec ma dziesięć, może jedenaście lat, ale jest poważny, jego ruchy eleganckie. Przyszli toreros szybko dojrzewają.

Kiedyś nazywano ich maletillas – od walizeczek, do których pakują czerwoną tkaninę i kilka najpotrzebniejszych rzeczy na cały dzień ćwiczeń. Taki tytuł nosi też dokument Victorii Clay Mendozy z 2003 r., w którym reżyserka, zainspirowana historią swego ojca, który zapragnął zostać torero w wieku 38 lat, szuka odpowiedzi na pytanie: skąd potrzeba zabijania byków? Gdy dociera do Hiszpanii, jeden z chłopców mówi jej: „To coś, co noszę w sobie od zawsze. Byłem tak mały, że nie pamiętam nawet tego pierwszego momentu”.

Ktoś ćwiczył z ręcznikiem kuchennym zamiast mulety już jako czterolatek. Ktoś inny składał i rozkładał zestaw Lego Bull- ring. Wszyscy wpatrywali się zahipnotyzowani w telewizyjne transmisje walk. Marzyli o byku, arenie i kurzu wpadającym do oczu.

„Najpierw skupiasz się na sławie, ale później widzisz, że to dużo trudniejsze. Ale tak, chciałem być kimś” – odpowiadał 14-letni Ivan na pytanie, dlaczego zdecydował się zostać torero.

Podobne wspomnienia miał Espartaco, w latach 80. XX w. gwiazda hiszpańskich aren, a teraz apoderado, sponsor młodych talentów. Gdy jako dziecko wracał autobusem po obejrzanej corridzie, jeszcze długo słyszał muzykę z placu i wyobrażał sobie, że to on walczy przed krzyczącym tłumem. Zawsze miał nadzieję, że zdąży zabić byka, zanim autobus dojedzie pod dom.

I najważniejsze: dostać owacje, najlepiej na stojąco.

Álvaro się wymyka

W szkole drzwi są zwykle otwarte, więc Álvaro wymyka się na każdej przerwie. Arena jest blisko, zdąży obejrzeć trenujących zawodowców i wrócić na czas na lekcje.

Pilnie obserwuje każdy ich ruch, żeby później móc go dokładnie powtórzyć. Uczy się szybko – na tyle, że jego kariera już kilka lat później pozwala mu na podróż do Hiszpanii.

Można się tylko domyślać, jak dumny jest ojciec.

Gdy kończy 18 lat, jego życie nabiera tempa. W tym życiu Álvaro lubi podróże, popularność i duże pieniądze. I to uczucie, kiedy staje przed bykiem i czuje rosnącą adrenalinę.

Matador

Gdy maletillas dorosną, część z nich stanie się w końcu prawdziwymi matadores. Jak Francisco Romero, od którego w pewnym sensie wszystko się zaczęło.

Wzmianki o walkach z bykami sięgają neolitu, były częścią celtyckich rytuałów; mówi się o nich także w kontekście rzymskich cyrków. Symbolikę współczesnej corridy łączy się też z hiszpańskim folklorem, np. z toro nupcial: zwyczajem, według którego przed ślubem pan młody miał walczyć z bykiem pod oknem wybranki, używając do tego udekorowanych przez nią wcześniej włóczni i kawałka materiału. Bo byk to symbol płodności, a tej w związku nigdy za wiele.

Szczególna rola Francisca Romero i innych toreros z początku XVIII w. polegała jednak na tym, że niebezpieczną zabawę z bykiem, która w różnych formach istniała w Hiszpanii już wcześniej, zamienili w lukratywny zawód. Moment był nieprzypadkowy: w 1704 r. król Filip V zakazał corridy i arystokraci – bo to oni dotąd konno walczyli z bykiem – musieli zrezygnować ze swego hobby. Nie wycofali się jednak ci, którzy do tej pory w walce jedynie pomagali jeźdźcowi: chłopi, nienależący do elity i konfrontujący się z bykiem na ziemi, a nie z bezpiecznej wysokości końskiego grzbietu. Romero był jednym z pierwszych współczesnych pieszych toreros, który używał mulety, a zabijaniem byków zarabiał na życie.

Później przyszli kolejni.

Kiedy pytam Monicę, 20-letnią studentkę i miłośniczkę corridy, o najważniejszego dla niej torero, trochę się oburza: – Prawdziwy wielbiciel nie potrafi odpowiedzieć na takie pytanie, bo do głowy od razu przychodzi zbyt wiele nazwisk.

Gdyby jednak spróbować, wielu pewnie wymieniłoby legendarnego Juana Belmonte, który jako pierwszy pozwalał bykowi zbliżyć się na odległość kilku centymetrów. Inni przywołaliby jego przyjaciela i rywala, sławnego El Gallo. Zajmował się on też promowaniem corridy jako rozrywki masowej i niedrogiej. Ktoś wspomniałby pewnie Manolete, jednego z powojennych gwiazdorów. W kilka lat zarobił 4 mln dolarów i był tak cenny dla okołocorridowego biznesu, że jego bykom specjalnie tępiono rogi (ostatecznie zginął na arenie).

Matadorzy, pogromcy byków. Podobno jedyni artyści, którzy dla dokończenia swojego dzieła ryzykują życiem. Bohaterowie lokalnych społeczności, przy wyjątkowym talencie mogli wznieść się do prawdziwej sławy i dużych pieniędzy.

„Torero to znacznie więcej niż dostarczanie rozrywki ludziom, to styl życia, powołanie” – mówił dwa lata temu w hiszpańskim talk-show torero El Juli. Jego popularność można mierzyć liczbą obserwujących na Instagramie: jest ich prawie 150 tys. To jednak nic w porównaniu ze złotą erą corridy. Niektóre starsze gwiazdy widzą to jak na dłoni: kto 20 lat temu gwizdałby na ryzykującego życiem matadora? Kto występowałby przed niemal pustymi trybunami?

El Juli łapie się na tym, że do telewizji coraz częściej zapraszają go po to, żeby swojego zawodu bronił przed miażdżącą krytyką. Zwykle mówi wtedy to samo, co 20-letnia Monica: „Oni tego po prostu nie rozumieją”.

Álvaro nie widzi znaków

Arena, na której ma odbyć się walka, nosi jego imię. Dziwny zbieg okoliczności. Do tego losowanie jest jakieś pechowe: dostaje nie tego byka, który był mu początkowo przypisany. Tego dnia wszystko jest symboliczne, ale Álvaro zauważy to dużo później.

O samym wypadku nie chce mówić zbyt wiele. Oficjalnie wiemy tyle: jest rok 1984, gdy byk o imieniu Terciopelo wbija rogi w Álvara Múnerę i sprawia, że torero umiera.

Po to, aby kilka miesięcy później narodzić się na nowo.

Byk

Torero do walki przygotowuje się w samotności. Zakłada kostium, zerka na szpadę. Zdarzają się tacy, którzy aż do wyjścia na arenę leżą w łóżku i trzęsą się z nerwów. Na kilka godzin przed walką nie muszą udowadniać publice, że pojedynek nie wzbudza w nich strachu.

Już na placu matador zaczyna obserwować swojego byka. Musi wiedzieć, jak się porusza, jaki ma charakter. Wielu toreros twierdzi, że w zwierzęciu nie widzi wtedy wroga, lecz przyjaciela. W końcu wyruszają wspólnie w niezwykłą podróż.

Byk jest dla spektaklu równie ważny, jeśli nie ważniejszy od człowieka. „Jest jak lustro, w którym możemy się przejrzeć – mówi magazynowi „Hoy” María Teresa Cobaleda, filozofka i posłanka konserwatywnej Partii Ludowej. – To zwierzę, które reprezentuje wieś, to, co naturalne, pierwotne, i przybywa do miasta, gdzie zagubiliśmy to wszystko w sztucznej cywilizacji. Żyjemy nie tylko w kryzysie ekonomicznym, ale i w kryzysie wartości”.

Sama walka – według wielbicieli corridy, w tym peruwiańskiego pisarza Mario Vargasa Llosy – leży w naturze toro bravo. Ta rasa do tego została przecież stworzona. Jej cechy są na bieżąco analizowane przez hodowców, na arenę trafiają najlepsze okazy: odważne, ale dające się poprowadzić matadorowi.

– Nie bez powodu byk nie ucieka, ale konfrontuje się z kolejnymi przeciwnościami. On chce walczyć! – tłumaczy mi Monica.

W 2007 r. opublikowane zostają wyniki badań, z których wynika: hormony wydzielane przez byka sprawiają, że w trakcie corridy nie czuje bólu. Publikację zauważa weterynarz José Enrique Zal- dívar Laguía. Wkrótce zakłada organizację AVATMA, walczącą o zdelegalizowanie corridy. – To zawsze był kontrowersyjny temat, szczególnie w naszej profesji – przyznaje dziś w rozmowie. – Ale te wyniki wydały mi się na tyle podejrzane, że zacząłem własne dochodzenie. Odkryłem, że nie mają żadnych podstaw naukowych.

Bo jak wygląda corrida z perspektywy byka? Początkowo to głównie samotność.

Laguía: – Na kilka miesięcy przed spektaklem zostaje odseparowany od stada. Tuczy się go, żeby dobił do ok. 500 kilogramów, wagi idealnej do walki. Kilka dni przed nią zostaje przewieziony na arenę, zwykle w warunkach niespełniających norm. To zwierzę stadne, taka sytuacja je stresuje. W trasie może stracić nawet 30 kilogramów.

Kilka godzin przed corridą byk trafia do małego ciemnego pomieszczenia. W teorii ma go to uspokoić. W praktyce staje się coraz bardziej nerwowy. Przed wyjściem na plac w szyję wbity ma już 9-centymetrowy harpun.

– Już jest calentito, bardzo zdenerwowany – tłumaczy mi Laguía. – I wtedy wybiega na plac wypełniony tłumem hałaśliwych ludzi.

Corrida składa się z trzech części. W pierwszym akcie jeździec, picador, wbija w kark byka lancę. Ostrzem rozszarpuje mu mięśnie i nerwy, powodując krwotok. Później banderilleros w to samo miejsce wtykają krótkie kolorowe włócznie. Wszystko po to, żeby byk opuścił głowę, co nie tylko ma ułatwić manewrowanie nim, ale wpływa też na walory artystyczne ostatniego aktu.

Laguía: – Wystarczy sobie wyobrazić, że mamy bolesną otwartą ranę, a ktoś właśnie wbija w nią kolejne ostrze.

Wtedy matador wychodzi na arenę i zaczyna muletą „oszukiwać” byka, pokazując jednocześnie swoją technikę i indywidualny styl. Obydwoje, człowiek i zwierzę, są oceniani, ale ich błędy mają dla nich nieproporcjonalne konsekwencje. Bykowi może zostać darowane życie tylko wtedy, jeśli zostanie uznany za wyjątkowo walecznego. Najczęściej jednak w ruch idzie szpada, a matador za dobrze wykonane zadanie może zostać nagrodzony jednym lub dwoma byczymi uszami.

Czasem nawet w tym momencie byk jeszcze oddycha.

– Mówią, że byk chce walczyć, bo przecież w trakcie corridy nie ucieka? – śmieje się José. – Niech spróbują otworzyć bramę areny.

Álvaro nie jest bohaterem

Rehabilitacja w Stanach Zjednoczonych trwa kilka lat. Álvaro zawiera kilka przyjaźni, które kończą się jednak nagle i niespodziewanie.

Nauczycielka angielskiego przestaje się do niego odzywać, bo ktoś wytłumaczył jej, jak to się stało, że Álvaro jeździ na wózku. Wcześniej był jej ulubionym uczniem.

„Cieszę się, że nigdy już z tego wózka nie wstaniesz” – mówi mu w oczy babcia koleżanki.

Álvaro po raz pierwszy jest w kraju, gdzie nie uważa się go za bohatera. Do tego ma wyjątkowo dużo czasu na rozmyślania.

Gdy wraca ze Stanów, zaskoczonej rodzinie oznajmia, że będzie teraz odpracowywał za całe zło, które wyrządził.

Publika

Corrida to święto egalitaryzmu, jest dla wszystkich. Tych niewykształconych i tych po szkołach. Dla miłośników i osób przypadkowych. Dla biednych i bogatych (choć ci pierwsi być może będą musieli się zadowolić miejscami w pełnym słońcu). Łączy ich wspólne przeżywanie bogatej w tradycję ceremonii i każde wykrzyczane w kierunku walczących: „Olé!”.

Jak to więc możliwe, pytają fani corridy, że choć na trybunach akceptujemy każdego, to w Hiszpanii coraz częściej nie toleruje się nas, miłośników tego, co prawdziwie hiszpańskie? Miłośników fiesta nacional?

Walki z bykiem krytykuje się nie od dziś. Oglądać jej nie chciała już XV-wieczna królowa Izabela Kastylijska, a za jej zdelegalizowaniem opowiadali się na przestrzeni wieków politycy i artyści. Według niektórych miała świadczyć o kulturowym zacofaniu, o niezrozumiałym zamiłowaniu Hiszpanów do przemocy.

Jednak corrida nadal trwa, a kolejni toreros robią kariery. Od 2013 r. jest też oficjalnie uznawana za niematerialne dziedzictwo kulturowe Hiszpanii.

Dlatego gdy w czerwcu tego roku toreros i przedstawiciele innych zawodów związanych z walkami byków uznają, że ministerstwo kultury ich ignoruje, wychodzą na ulice. Protestujący podkreślają, że kryzys epidemiczny to dla corridy katastrofa: stan wyjątkowy i ograniczenia pokryły się z sezonem spektakli, który zaczyna się w marcu i kończy w październiku. Na czele kilkutysięcznych demonstracji idą gwiazdy, sławni toreros, jak Cayetano Rivera, który twierdzi, że brak wsparcia dla branży ma przyczyny ideo- logiczne.

W lipcu występują przeciw Yolandzie Díaz: protestują, że kierowane przez nią ministerstwo pracy pomija ich w pakietach pomocowych skierowanych do artystów. „Też jesteśmy kulturą!” – skandują, żądając dymisji Díaz.

W telewizji toreros i hodowcy konfrontują się z obrońcami praw zwierząt, po raz kolejny dyskutując o zasadności tradycji. W ruch idą przećwiczone argumenty. Oni chwalą się swoimi zyskami, które mają napędzać hiszpańską gospodarkę. Prozwierzęca partia PACMA przekonuje, że corrida jest sztucznie podtrzymywana przy życiu dzięki subwencjom przyznawanym przez lokalne władze.

Prędzej czy później dyskusja dociera do punktu najbardziej spornego: powolnej śmierci byka, na placu, przy wiwatującej publice.

– Chciałabym, żeby ci, którzy krytykują, zainteresowali się życiem takiego byka – Monicę męczy już sprowadzanie jej pasji do przemocy. – To cztery lata spędzone na ogromnych pastwiskach, w kompletnej swobodzie, zestawione z kilkunastoma minutami walki i godną bohaterską śmiercią. Tego nie można powiedzieć o jakimkolwiek zwierzęciu hodowlanym.

Wielu Hiszpanów to jednak nie przekonuje, nie usprawiedliwia publicznych tortur.

Nigdy wcześniej w historii stosunek miłośników do reszty (a więc również do tych, którym corrida jest najzwyczajniej w świecie obojętna) nie prezentował się tak jak teraz. Według danych rządowych z 2019 r. w takich imprezach uczestniczy tylko 8 proc. społeczeństwa.

Kilka lat temu obrońcy zwierząt odnoszą widowiskowy sukces, choć na skalę lokalną: corrida zostaje całkowicie zdelegalizowana w Katalonii.

Jednak dla tych, którzy chodzą oglądać walczące byki, corrida to często więcej niż spektakl. „Nauka radzenia sobie ze strachem”, „metafora ludzkiego życia”, „najbardziej rzeczywista ze wszystkich dziedzin sztuki, bo tak realnie bliska śmierci” – tak mówią o corridzie w spocie promującym Fundację Toro de Lidia związani z nią profesjonaliści. „Czy boimy się krwi i śmierci? Tak” – przyznają. „To normalne, ludzkie i pod względem intelektualnym uzasadnione. Czy powinniśmy je przez to odrzucać? Nie!”. Spektakl ma nas oswoić z własną śmiertelnością. Zwierzę, jak i jego śmierć, są dla corridy kluczowe.

Álvaro nie wie, co by było

Gdy Álvaro wraca do Kolumbii, ma już jasno wyznaczony cel. W lokalnym parlamencie zaczyna działać na rzecz zwierząt. Do walki angażuje się cała jego rodzina, wcześniej zgodnie zafascynowana corridą.

W ciągu kolejnych 30 lat Álvaro odnosi sukces: jego rodzinne Medellín staje się jednym z najbardziej przyjaznych zwierzętom miast w Kolumbii. Ale zyskuje też wielu wrogów. Głównie wśród starych przyjaciół z lat, gdy wychodził na arenę.

– Oni nie mogą mi powiedzieć, że nie wiem, o czym mówię. Byłem częścią tego świata i doskonale go rozumiem, widziałem to wszystko z bliska – mówi mi dzisiaj Álvaro.

Zarówno on, jak i weterynarz José rozumieją jednak pasję i zaangażowanie prawdziwych fanów corridy.

– Sam byłem kiedyś miłośnikiem wyścigów konnych, zanim zrozumiałem, ile za tym kryje się okrucieństwa. Wiem, co czują fani, gdy po widowiskowej walce mówią mi, że „teraz mogą już umrzeć” – przyznaje José. – To, co mnie dziwi, to fakt, że wielu z nich rozumie cierpienie byka, zgadzają się w tym ze mną. Ale chęć przeżycia tego jeszcze raz jest dla nich silniejsza.

José i Álvaro są przekonani, że to ostatnie lata corridy. Zmienia się społeczna wrażliwość. Młodych ludzi takich jak Monica jest zbyt mało, aby tradycja przetrwała kolejne pokolenia. Mają nadzieję, że kryzys epidemiczny przyspieszy ten proces.

Álvaro nie wie, co by było, gdyby nie doszło do wypadku. Ma nadzieję, że zareagowałby w końcu na inne znaki. Jak spektakle, po których trząsł się i wymiotował z żalu. Jak dzień, w którym jego najlepszy przyjaciel zginął na arenie.

– A może w ogóle bym się nie zmienił? – zastanawia się. – I dziś, sfrustrowany, broniłbym czegoś, co w dzisiejszych czasach jest już nie do obronienia. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2020