Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Aleksander Doba, jeden z najbardziej znanych polskich podróżników, nie wrócił ze swojej ostatniej wyprawy. Zmarł po wejściu na szczyt Uhuru, kulminację masywu Kilimandżaro (5895 m n.p.m.).
Był człowiekiem promieniującym niespożytą energią i radością życia. Zaczynał jako szybownik. W wieku 34 lat pierwszy raz wsiadł do kajaka. Jako pierwszy przepłynął całą Wisłę i Polskę rzekami po jej przekątnej. Opłynął Bałtyk i Bajkał. W 2010 r., już po sześćdziesiątce, jako pierwszy człowiek przepłynął kajakiem Atlantyk z kontynentu na kontynent – jedynie dzięki sile własnych mięśni w trakcie wyprawy dopłynął z Senegalu do Brazylii. Później powtórzył ten wyczyn jeszcze dwukrotnie, dopływając z Portugalii na Florydę oraz z Nowego Jorku do Francji.
„Zmarł śmiercią podróżnika” – napisała w komunikacie rodzina 74-letniego Doby. Rzeczywiście, trudno nie odczytywać tego końca podróży w duchu romantycznym, niczym odejścia indiańskiego wodza albo Mojżesza na górze Nebo. Choć trudno też nie mieć szeregu pytań do Klubu Soliści, formalnie nie biura turystycznego, ale organizatora wypraw partnerskich, który zaprosił Olka – tak się do niego zwracano – na ostatnią wyprawę. Najpoważniejsze dotyczą zbyt krótkiego czasu aklimatyzacji do wejścia na ten prawie sześciotysięcznik, bez poprawki na wiek Doby i na to, że wcześniej najwyżej był na Gerlachu, ponad trzy tysiące metrów niżej. A także tego, czy mimo obecności tanzańskich przewodników presja skuteczności i sukcesu nie przyćmiła dbałości o bezpieczeństwo i zdrowie niemłodego już uczestnika. ©
Czytaj także portret Aleksandra Doby