Ostatni tacy pasterze

Nie ma już w Polsce pastuszków. Zestarzeli się, a nowych brak. Średnia wieku pasterzy owiec w Beskidach to dzisiaj siedemdziesiąt lat.

06.01.2002

Czyta się kilka minut

„Przychodzę rano, wypuszczam owce z zagrody, potem je zaganiam, idę na obiad i pozałatwiać swoje sprawy. Potem wracam i, jak się robi ciemno, znów je zaganiam i idę do domu” - tak o swojej pracy opowiada Franciszek Worek, pasterz ze Szczyrku w Beskidzie Śląskim.

A co robi przez cały dzień, kiedy jest z owcami? ,JNo, pilnuję ich. Siedzę sobie... i myślę” - stary góral śmieje się. Ostatnio myśli o tym, że trzymanie owiec nie ma już sensu. Chyba że ktoś to lubi. I o tym, że pasterze, jak dinozaury, są na wymarciu. Stają się atrakcją turystyczną. Choć, z drugiej strony, turyści mogą czuć się rozczarowani. Bo cóż to za pastuszek: stary chłop i w dodatku nie w stroju góralskim. Czasem Franciszek Worek myśli też o wilkach, które są pod ochroną, bo są na wymarciu, a które, bywa, zjadają jego owce.

Myśli również o tym, że dawniej inaczej bywało.

OSTATNIA NA ŻYWIECCZYŹNIE
Bladym, grudniowym świtem, roku 1939, w domu Kociołków w Bystrej koło Żywca rozległo się pukanie. Najpierw ciche, potem głośniejsze. Czas był niespokojny. Wojna, bieda. Jasiek obudził ojca. Ten ubrał się powoli. Otworzył. Przed drzwiami stał mężczyzna, widać było, że coś go gnębi, nieszczęście miał w oczach.

,,Guni nie chcecie?” - spytał mężczyzna.

„Nie za wcześnie na handel?'” - odparł gospodarz, oglądając uważnie przybysza.

Zapadła cisza. ,,Dodam kapelusz i spodnie” - powiedział w końcu mężczyzna.

,,A z daleka idziecie?”” - spytał stary Kociołek.

,,Z daleka”.

,,Dlaczego do mnie?”.

,,U wszystkich już byłem”.

Weszli do izby. Ojciec Jaśka obejrzał gunię, obejrzał kapelusz i spodnie. ,,To ile za to?”” - spytał. ,,Sto pięćdziesiąt złotych” - odpowiedział gość. Wyraźnie i stanowczo.

Gospodarz pokręcił głową, zacisnął usta: ,,Dużo. Czasy są ciężkie”.

„Wiem” - gość się uśmiechnął.

150 złotych - tyle warta była dobra, młoda, dorodna krowa.

Gunia - ręcznie robiona, z owczej wełny, ze zdobieniami, wiązana na kokardkę. Ale spodnie gorsze, z filcu, spod maszyny, nie od tkacza. Gospodarz próbował się targować, ale gość nie chciał opuścić ani o złotówkę. ,,Sto pięćdziesiąt złotych” - powtarzał, patrząc przed siebie.

Ojciec Jaśka zamilkł i tamten też zamilkł. Pomilczeli we dwójkę. Gunia leżała między nimi. Gospodarz odwrócił się, podszedł do szafki, otworzył, pogrzebał w niej chwilę.

,,I wypłacił sto pięćdziesiąt srebrnych, po dziesiątce” - opowie dzisiaj Jan Kociołek. I pokaże wyciągniętą z szafy gunię, kupioną 62 lata temu przez swojego ojca. Możliwe, że to dziś jedyna taka na Żywiecczyźnie. Spodnie tata zdarł, gunia została: ciemnobrązowa, wyszywana, mocna. Gunię nakładało się na skórzany kożuch, żeby się nie niszczył. Kożuchy farbowano. Chodziło o to, żeby się nie wycierały, żeby te malunki jak najdłużej zachować.

No i cieplej było w guni. A jak się jechało sankami po drzewo do lasu przy dwudziestu stopniach mrozu, miało to znaczenie. Byle kto w guni nie chodził, bo to kosztowało. Taniej było zejść z sanek, popędzić konia i biec za nim. „Nie było mowy, żeby się nie zagrzać” - śmieje się Jan Kociołek. Ale jak ktoś miał gunię, znaczyło, że nie byle jaki gospodarz. W Bystrej było, razem z ojcem Jana Kociołka, sześciu takich gospodarzy. Wszyscy dorabiali przy zwózce drzewa.

,,Tata, jak jechał do lasu po drzewo, zakładał gunię - wspomina Kociołek-syn. -Woził drzewo do Węgierskiej Górki, do składnicy, siedem kilometrów. Miał też spodnie wełniane, wałaszkę i kierpce-kopy-ta; nie mylić z kopytkami. Kopytko jest ręcznie plecione, a kopyta były z takiego materiału, jak spodnie. A w każdym kierpcu na dole była słoma. Gunię wiązał na kokardkę, żeby wiatr nie zerwał. No i jak siadł na sanki, to nie zszedł, aż do domu. Było mu ciepło. I do kościoła, obowiązkowo, chodziło się w guni. Potem w domu rozkładało się wszystko przy piecu, suszyło”.

A pastuszkowie paśli owieczki na stroje dla gospodarzy. Żeby było ciepło. Żeby były czapki baranie i ciepłe, wyszywane spodnie i kożuchy obszywane „barankiem” i gunie. „Każdy gospodarz miał swoje owce - mówi Jan Kociołek. - Strzygło się je, a przez zimę się przędło. Kobiety przeważnie przędły”.

Wełna na dobry materiał musi być ze starych owiec, nie pierwszy raz strzyżonych. Z młodych się nie nadaje, bo robią się czubki.

,Rano, kiedy kobiety poodbywały, porobiły, pozamiatane było wszystko, to wyciągało się z kąta prządkę i nagręplowaną wełnę, bo wełna musiała być taka rozproszona. Kiedy wełna była już równa, to się brało kołtun wełny, zwijało się na kądziel i zapinało na przysiodkę - przypomina sobie Jan Kociołek. - Ręcznie się podciągało, podciągało, w rękach się miało miarę na grubość nitki. Prządkę się popędzało nogą.

I gdy się naprzędło, gdy już pełno było na wałku, brało się to na motowidło. Nitek musiało być dziesięć, a pasmów sześćdziesiąt. Każde dziesięć nitek musiało być związane, żeby się nie rozleciało, jak się zdjęło z motowidła. Potem się to zakręcało, powstawała taka buła i to się nazywało kocur. Te kocury się niosło do tkacza. Tkacz utkał, gotował. Potem szło się do belkarza, który to wszystko ubijał. Jak tkacz ręcznie bił na krośnie, to było gorzej, to mówili, że to jest zgrzebne sukno. W Lipowej był belkarz, który ubijał to na materiał, który się nazywał sukno wałaskie. Ipotem się szło do krawca. No i zdobienia się naszywało, lampasy na spodniach”.

„TURKUS” ZAMIAST LAMPASÓW
Pierwszy telewizor pojawił się na dole, na tartaku. Jan Kociołek nie pamięta dokładnie, ale było to w latach 60. Poruszenie się zrobiło we wsi. Ot, ciekawostka. Dzieci biegały zaaferowane. Po południu, kiedy dawali program, cała rodzina Kociołków zeszła z góry na drugi, niżej położony koniec wsi, żeby też zobaczyć. Po drodze spotkali sąsiadów. Żartowali, śmiali się, ale ciekawość była duża. Kiedy doszli na miejsce, okazało się, że ścisk jest straszny. Chyba cała wieś przyszła, a i z okolicznych wiosek też trochę ludzi się zeszło. Jak ktoś raz się usadowił, to już potem nie mógł nogą ruszyć do końca programu.

Janowi Kociołkowi strasznie telewizor się spodobał. A że w tych latach poszedł do pracy, za zarobione na poczcie pieniądze kupił telewizor - drugi we wsi. Nazywał się „Turkus”. Także do Kociołków zaczęli schodzić się ludzie. Potem kolejni gospodarze odliczali pieniądze na telewizory.

Na gunie, na spodnie wełniane z lampasami, szkoda już było ludziom pieniędzy. Kto miał to kupować, skoro młodzi wstydzili się już w tym chodzić. Kurtki się kupowało w sklepie - tanie, zwykłe. Strój góralski zaczął kojarzyć się z oficjalnymi, drę-
twymi imprezami - jak dożynki, powitania, uświetniania.

,,A babki i matki, które do tej pory przędły, powoli zaczynały oglądać telewizję. Telewizor zaczął zajmować czas” - opowiada Jan Kociołek. Również owce stawały się coraz mniej praktycznym elementem folkloru.

,,Z nowoczesnością stare umiera i nie ma się co dziwić - mówi pogodnie Jan Kociołek. - U nas swatowa jeszcze przędzie” -dodaje z uśmiechem.

JUŻ TYLKO DLA TURYSTÓW
Pasterza Franciszka Worka miejscowi każą szukać między Godziszką a Szczyrkiem. „Gdzieś tu w okolicy wypasa. To taki starszy człowiek. Czasem go widuję - mówi napotkany na ścieżce za Godziszką turysta. - Jak nie tu, może pod domem. On w Szczyrku mieszka”.

Do Szczyrku ładnych parę kilometrów, dużo przestrzeni, las, polany. To teraz kraina wilków. Przyszły kilka lat temu, po długiej nieobecności. Niewielka wataha, kilkanaście dorosłych sztuk. Sama ta świadomość stanowi atrakcję turystyczną, a cóż dopiero, gdy ktoś ma szczęście i rozpozna ślady.

W latach 60. i 70., kiedy myślistwo stało się hobby sekretarzy partyjnych i dyrektorów, wilki na tym terenie wybito. Traktowano je

jak szkodniki. A że za zabitego wilka można było dostać pieniądze, potworzyły się grupy, specjalizujące się w ich wybijaniu.

„Wilki są naturalną konkurencją dla myśliwych - mówi Sabina Nowak z Godzisz-ki ze „Stowarzyszenia dla Natury »Wilk«”. - Tymczasem wilki są częścią lasu. Jeśli w lesie brakuje jakiegoś elementu, las może zniknąć. Skutkiem braku wilków jest, na przykład, nadmierne rozmnożenie się kopytnych. Po 30-40 latach nieobecności wilków ludzie zapomnieli, jak się przed nimi zabezpieczać. A wilki wróciły. Ocalały te, które kryły się w lasach po obu stronach granicy. Bo na terenach przygranicznych myśliwi mieli ograniczone możliwości. W latach 90. wilki zaczęły wracać. Od roku 1998 są w Polsce pod ścisłą ochroną. I zastały łatwy łup: owieczki, bezbronne, pozostawiane na noc w górach w zagrodzie z palików, nie pilnowane przez psy pasterskie. Ostatnie owieczki w Beskidach”.

„Wilki normalnie nie atakują ludzi. Uciekają przed ludźmi. Pokutuje mit demonicznego wilka-ludojada. Czasem za wilki brano zdziczałe psy, które są znacznie groźniejsze” - twierdzi Sabina Nowak.

Ludzi nie atakują, ale owce tak. Franciszkowi Workowi zagryzły 36 owiec i trzy kozy.

,,Gdzie mieszka Franciszek Worek, hodowca owiec?” - pytam na ulicy w Szczyrku. ,,To jest właśnie Worek” - ludzie pokazują starszego mężczyznę na rowerze. Oto spadkobierca tych, których budzili aniołowie, tych, co śpiewali Bogu w stajence. Jeden z ostatnich.

Rower skrzypi. Franciszek Worek mówi chętnie, ale niewiele. O czym tu mówić? Owce to już tylko hobby. Czasem ktoś weźmie na mięso, ale nie ma w Polsce zwyczaju jedzenia takiego mięsa. ,,Sera nie robię - zaznacza. - Ale jest w Szczyrku jeden, co robi” - ożywia się.

Mówi, że nawet nie strzyże owiec, bo po co? Wełnę tak trudno sprzedać.

Wracamy górami do Godziszki. Tu, kilkadziesiąt metrów od zabudowań, zostały owce, kiedy pasterz poszedł na przerwę obiadową. Kiedyś, gdy gospodarze mieli owce, pasterze paśli je wszystkie razem. A teraz zostało tych owiec malutko.

Sabina Nowak, która zna wszystkich tutejszych owczarzy, podkreśla, że średnia ich wieku to 70, w najlepszym wypadku 65 lat. Młodych nie ma. Pani Nowak pomaga pasterzom starać się o odszkodowanie za owce zagryzione przez wilki.

JWilk zabija szybko, przegryza gardło. Jak owca ma rozszarpany brzuch, to znaczy, że to był pies” - objaśnia Worek. Wilki wpadają w środek stada, stado rozpierzcha się, niszcząc w popłochu ogrodzenie i rozbiega się po le-sie. Pasterz chodzi potem po lesie i znajduje krwawe strzępy. Wilk zabija dużo i zostawia, aby przyjść znowu i dojeść następnym razem.

,Raz widziałem wilka. Nie widział mnie, stał sobie. Podszedłem blisko. Groźnie to on nie wyglądał. Wychudzony taki. Jak mnie zobaczył to zmykał, aż się kurzyło” - Franciszek Worek wolałby jednak, by te wilki żyły sobie szczęśliwie i daleko od jego 60 pozostałych owiec.

Na razie ma dostać owczarka podhalańskiego od Sabiny Nowak. Stowarzyszenie „Wilk” rozdaje owczarzom ostatnie psy pasterskie i fladry. Bo wilk boi się kolorowych szmat pociętych w paski i rozwieszonych na sznurku. To właśnie są fladry. „Skutkuje, skutkuje. Jak ogrodziłem owce fladrami, a trzy kozy zostały na zewnątrz, bo nie chcia-ły wejść, to rano kozy były martwe, a owcom nic” - mówi Franciszek Worek. Owce -śmieszne, przybrudzone - patrzą na niego bezmyślnie. Dzwonią przywiązanymi do szyj dzwoneczkami. Maleńkie stado na zboczu góry, w pobliżu domów, z których okien sterczą anteny satelitarne.

Jacyś turyści przyjechali, chyba Holendrzy. Patrzą z dołu na owce, śmieją się.

Franciszek Worek zbiera się na dół, do domu. Otacza stadko fladrami. Owieczki patrzą ściśnięte, przestraszone. Zostają w ciemności. Okna domów w pobliżu rozbłyskują migającym telewizyjnym światłem.

„Tak odświętnie się czuję, jak ubieram strój, który noszono tu od pokoleń - powie potem dumnie Jan Kociołek z Bystrej. - Nakładam go, kiedy są dożynki gminne albo jakaś ważna uroczystość. Biskupa w nim witałem”. Kociołek cały czas trzyma w rękach gunię. Rozkłada ją, przekłada, dotyka. „Tego wyglądu, tego kroju już tylko jedna jest tylko na Żywiecczyźnie” - powtarza.

I więcej nie będzie. 


Gwałtownie maleje eksport owiec z Polski - informuje Zdzisław Sztymon, dyrektor przedsiębiorstwa „Agrosped” w Zebrzydowicach, które zajmuje się spedycją zwierząt za granicę. Według danych „Agrospedu” w 1998 roku wyekspediowano tędy za granicę 146099 owiec. Z każdym rokiem było ich mniej. Po pierwszych 10 miesiącach 2001 roku liczba ta wyniosła 49348. „Kiedyś było ich mnóstwo, a teraz została garstka. To kwestia kilku lat i nie będziemy mieli owiec” - twierdzi Zdzisław Sztymon.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 1/2002