Ósmy krzyżyk

Czy to przypadek, że dwóch wybitnych prozaików amerykańskich na progu ósmej dekady życia uznało za właściwe sięgnąć do tego samego wiersza i wyjętym z niego cytatem zatytułować swoje powieści?

16.09.2013

Czyta się kilka minut

Od lewej: Philip Roth, Cormac McCarthy / Fot. Adam Nadel / POLARIS / EAST NEWS; Derek Shapton / WRITER PICTURE / FORUM
Od lewej: Philip Roth, Cormac McCarthy / Fot. Adam Nadel / POLARIS / EAST NEWS; Derek Shapton / WRITER PICTURE / FORUM

Wiersz, który posłużył za źródło ich tytułów, to dzieło kanoniczne, które znalazło sobie miejsce we wszystkich antologiach XX-wiecznej poezji anglojęzycznej. Chodzi o „Odjazd do Bizancjum” irlandzkiego noblisty, W. B. Yeatsa, a dwie wspomniane powieści to „Konające zwierzę” Philipa Rotha i „To nie jest kraj dla starych ludzi” Cormaca McCarthy’ego. Obaj prozaicy urodzili się w tym samym roku – 80 lat temu. Nie tylko napisali swoje powieści w nowym tysiącleciu (Roth w 2001, a McCarthy w 2005 r.), ale też nimi to tysiąclecie dla swojej twórczości otworzyli. Obie powieści są więc dziełami starych mistrzów, sięgających po tytuły do mistrza równie starego, który swojej starości poświęcił najcenniejsze wiersze, w tym wspomniany „Odjazd...”, opublikowany w tomie „Wieża” w 1928 r.

Łachman na kiju

Wiersz Yeatsa to pożegnanie starego poety ze światem zmysłowości, w którym czuje się on coraz bardziej nie na miejscu. Starzejące się ciało, przestające służyć rozkoszy, i świadomość coraz bliższego kresu wykluczają go powoli z „wrzawy bałwochwalczej / poczęć, narodzin, zgonów” (przekład Stanisława Barańczaka). Ten cykliczny świat coraz to nowych pokoleń, splecionych miłośnie ciał i „hipnotycznej muzyki zmysłów” nie jest – jak uświadamia to sobie aż nazbyt dobitnie wiekowy poeta – „krajem dla starych ludzi”. Yeats, którego twórczość przenikały rozmaite pasje i porywy, wie aż za dobrze, że namiętności z wiekiem bynajmniej nie giną, ale ciało coraz gorzej im służy. Prowadzi go to do gorzkiej konstatacji, że – jak przełożył jego słowa Czesław Miłosz, inny stary mistrz pióra – „nędzną rzeczą jest człowiek na starość, nie więcej / niż łachmanem wiszącym na kiju”. Wyjściem jest poszukiwanie innej niż zmysłowa muzyki, zwrócenie się ku dziełom intelektu, które wolne byłyby od dyktatury czasu i przemijania. Zwrot ten stanie się możliwy, jeśli jakiś potężny ogień wypali z ducha wszelkie ślady pożądania i uwolni serce od konającego zwierzęcia, z którym jest spętane: od cielesności. Jeśli kraina zmysłów jest krainą młodych, to starzy – pociesza się stary Yeats – znajdą ojczyznę w mitycznym Bizancjum, w krainie wiecznej sztuki i pomników intelektu. Yeats, oczywiście, mimo swojego uzależnienia od mistycyzmu i patetycznych gestów był na tyle trzeźwy, by dostrzec, że podróż do Bizancjum może być co najwyżej ucieczką w sztuczność, a wizja wiecznego bytowania w świecie sztuki – iluzją, albo gorzej – zapowiedzią przemiany żywego człowieka w pozłacany, misterny mechanizm.

Sugestywne frazy starego Yeatsa przemówiły do twórców tak różnych jak Roth i McCarthy, gdy obaj przekraczali Rubikon starości. Czy zmiany, o jakich pisał Yeats, związane z przemijaniem, naznaczają również prozę tych siedemdziesięciolatków? Ich powieści, obie według mnie znakomite, traktują o starości, choć różni je poza tym wszystko. Mieczysław Wallis próbował przed laty wyłowić z twórczości starych mistrzów cechy charakterystyczne dla „stylu późnego”. W studium „Późna twórczość wielkich artystów” opisywał dokonania starych mistrzów malarstwa, muzyki i literatury, szukając dla nich wspólnego mianownika. Dziesięć szkiców poświęconych konkretnym przypadkom, od Michała Anioła po Leopolda Staffa, brzmi wiarogodnie, dużo gorzej z próbą uogólnienia. Choć Wallis stawia konkretne tezy, żadna z wymienionych przez niego cech nie występuje w sposób konieczny u wszystkich wielkich mistrzów. Gdy niektórzy na starość zaczynają eksperymentować, inni okopują się w wypracowanych i sprawdzonych stylistykach. Gdy jedni zwracają się w głąb siebie, inni wychodzą na świat. U jednych słychać rezygnację, gdy inni, przeciwnie, afirmują życie. Powieści Rotha i McCarthy’ego mogą być przykładami takiej odmienności dzieł powstałych w późnym wieku ich autorów.

Groteska, transgresja, tragedia

O późnej prozie Rotha, nieprzewidywalnej i zróżnicowanej, można powiedzieć z pewnością jedno: jest literaturą wyrastającą z osobistego doświadczania starości. Choć Roth z ósmym krzyżykiem na karku pręży się i szarpie, by nazbyt oczywiste związki między bohaterami jego prozy a nim samym skomplikować, to jednak cały czas zaprasza czytelnika do takich porównań. Jest pisarzem, któremu z młodych lat pozostało upodobanie do gry w kotka i myszkę: zbliża więc fikcję do autobiografii, czasem wręcz nakładając jedną na drugą, a kiedy czytelnik daje się przekonać, że ma do czynienia z literackim ekshibicjonizmem, z jakąś paradą autorskiego bezwstydu, Roth sięga po wypracowane przez postmodernistów sztuczki metaliterackie, burząc iluzję paralelizmu życia i literatury. Tymczasem trudno uciec od poczucia, że bohaterowie późnych powieści Rotha wykazują zadziwiające, rodzinne niemal powinowactwo z powieściopisarzem. Jego bohaterowie starzeją się wraz z autorem, a autor wiedzę o tym, czym jest ten ostatni etap życia, czerpie w sposób dla wszystkich czytelny z własnych przeżyć.

Z tego też powodu wszystkie powieści Rotha napisane w tym stuleciu, a więc przez siedemdziesięciolatka, dotykają tematu „konającego zwierzęcia”. Z obsesyjną konsekwencją pisze Roth o niedomagającym ciele, o tym „łachmanie wiszącym na kiju”. Z każdą kolejną powieścią wydaje się, jakby rozziew między duchem, ciągle młodym i nienasyconym, poszukującym nowych wrażeń, a cielesnością, zmęczoną i mniej sprawną, stawał się coraz większy. Coś, co w młodości stanowiło zharmonizowaną całość, zaczyna się u późnego Rotha dramatycznie rozwarstwiać. Ciało odkleja się od psychiki, prowadząc do sytuacji, raz: groteskowych (jak to zwykle u Rotha), dwa: transgresyjnych (znów cały Roth), i trzy (po raz pierwszy tak u niego wyraźnie): tragicznych. Przykładem samobójstwo bohatera „Upokorzenia” czy kalectwo w „Nemezis”.

To odklejanie się ciała od ducha przybiera rozmaite postaci. Może pojawić się w autobiograficznym kostiumie, na przykład w powieści „Duch wychodzi”, gdzie siedemdziesięcioletni pisarz poddaje się namiętności do młodej mężatki, choć jest (jak sam Roth) po operacji prostaty, a ta w jego przypadku wyklucza nie tylko sprawność seksualną, ale też skazuje go na uciążliwe, a często upokarzające zabiegi spowodowane przypadłością tak prozaiczną jak nietrzymanie moczu. Rozejście się ciała i ducha może przybrać formę ponadosobową, jak w „Nemezis”, w przejmującej historii o epidemii polio, która w 1944 r. dotknęła młodych ludzi w Newark i okolicy. Tu historia pierwszej miłości – tak niewinnej i tak czystej, że aż trudno uwierzyć, by wyszła spod pióra Rotha – przerwana zostaje chorobą, nad którą człowiek nie ma władzy. Rotha zainteresowała historia złowrogiej epidemii, która dotyka dzieci i młodych, nie tylko dlatego, że wyrosła z jego osobistych wspomnień, ale też i z tego powodu, że pozwoliła mu opisać, jak ciało bierze rozbrat z psychiką nawet we wczesnym okresie życia. Wreszcie, bunt ciała może uderzyć w kogoś innego niż starzejący się bohater: tak właśnie jest w „Konającym zwierzęciu”, gdzie groźną chorobą, wykluczającą z pełni życia, dotknięty zostaje nie stary kochanek, ale młoda kobieta. Pod pewnym względem powieści Rotha z ostatnich lat można czytać jak kontynuację „Dziedzictwa”, autobiograficznej prozy, której tematem była opowiedziana bez upiększających czy cenzurujących cokolwiek zabiegów starość. Starość ojca pisarza i jej towarzysze: choroba, po czym śmierć.

Hipnotyczna muzyka zmysłów

Ta starość kłania się nam w „Konającym zwierzęciu”, gdzie o wysłuchanie prosi dobiegający siedemdziesiątki mężczyzna, David Kepesh, oddany mimo swojego wieku nieskrępowanej i niezobowiązującej seksualności. Monogamia jest dla niego czymś niezrozumiałym, jedynym usprawiedliwieniem dla małżeństwa wydaje mu się to, że zapewnia zastrzyk adrenaliny przy skokach w bok. Kepesh jest dzieckiem lat 60., dla którego seks i emocjonalne zaangażowanie są sobie tak bliskie jak Rzym i Krym. Seks ma być źródłem rozkoszy, najczęściej chwilowej, która to chwilowość jest w tym przypadku zaletą, a nie przekleństwem. Hedonizm Kepesha umieszcza Roth na tle amerykańskiej historii, przypominając XVII-wieczną osadę Merrymount, której mieszkańcy kierowali się zasadą przyjemności i praktykowali seksualną wolność, żyjąc zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od purytańskich kolonii, gdzie „prawem była Biblia”. Dla Kepesha, a chyba też dla Rotha, Merrymount uosabia zapomniany nurt w dziejach Ameryki, stłumiony przez bogobojnych purytanów, dla których ciało było siedliskiem zła.

Mogłoby się wydawać, że Roth, ustami Kepesha, nawołuje do odrodzenia tamtej, dionizyjskiej tradycji, do powrotu do zapomnianego kraju „hipnotycznej muzyki zmysłów”. Taki powrót, choć krótki, miał w Ameryce miejsce – w dekadzie lat 60., a Kepesh z dobrodziejstw tego powrotu korzystał. Roth chce jednak, by za swój libertynizm Kepesh zapłacił. I Kepesh płaci: samotnością, strachem przed starością, utratą syna, z którym nie potrafi się porozumieć. Najważniejszą jednak niespodziankę szykuje Roth w końcówce powieści, gdy pożądanie zmienia skórę i przepoczwarza się w miłość. I to w miłość niezwiązaną z seksualnością, a opartą na odpowiedzialności i empatii. Roth i tutaj nie odmawia sobie gorzkiej ironii: ta miłość wyłania się jakby wbrew całej filozofii życiowej Kepesha. Niekoniecznie jest zwycięstwem: to także przegrana Kepesha. Niszczy dawnego mężczyznę, przekreśla wszystko, w co dotychczas wierzył i co swoim życiem poświadczał. To odrodzenie, można by powiedzieć. Tak, ale takie, które możliwe jest tylko poprzez śmierć tego, co było do tej pory. Kepesh chciał się rozerwać, a trudna łaska miłości spadła na niego nieproszona.

Mieczysław Wallis, charakteryzując późną twórczość wielkich artystów, wśród jej najważniejszych cech wymienia otwarcie się na perspektywę metafizyczną: „zaznacza się pociąg do symboliki i skłonność do nastrojów metafizyczno-mistycznych”. To być może prawda, jeśli chodzi o McCarthy’ego, u Rotha jednak nie niknie sensualizm, a seks nadal odgrywa pierwszoplanową rolę, choć i tu zdarzają się odstępstwa. Ostatniej swojej powieści, „Nemezis”, Roth nadał tytuł bezprecedensowo wzniosły, przywołujący wiarę w fatum i stawiający czytelnika wobec mistycznego wymiaru opowiedzianej historii. Znaczące, że wielu krytyków piszących o tej książce – którą Roth ogłosił swoją ostatnią – przywołuje skojarzenia z tragedią grecką. I rzeczywiście, tak bardzo jak w „Nemezis” Roth do tragedii nigdy wcześniej się nie zbliżył. Nutę tragiczną podcinały u niego zawsze groteska i ironia, wzloty ducha równoważyła fascynacja cielesnością, a emocjonalne fortissimo zderzało się z nie mniej głośnym sceptycyzmem. „Nemezis” pod tym względem jest opowiedziana w jednej, czystej, choć mrocznej tonacji, mimo że Roth po pierwszej części rozgrywającej się w Newark przenosi akcję w idylliczną scenerię. Czyni to jednak tylko dlatego, by tym jaskrawiej przedstawić grozę, jaką sieje niewidzialny przeciwnik, który i tam, do świata dziewiczych lasów i jezior, ze swoim śmiertelnym przesłaniem dociera.

Co więcej, bohater „Nemezis”, lubiany i dający się lubić, młody, skromny społecznik, nosi w sobie skazę nieobcą bohaterom tragedii greckich: pychę zwaną hybris. Jego skromność, paradoksalnie, jej nie wyklucza. Jako agnostyk, nie przyjmuje do wiadomości, by życiem mogło rządzić fatum. Jeśli pada ofiarą choroby, z którą walczył, i przenosi ją na tych, których powierzono jego opiece, to w jego historii daje się słyszeć chichot złośliwych bogów. Można też dostrzec w niej – perwersyjną, być może – karę za hybris. Może też za to, co sobą przedstawiał: za pewien wzór męskości, którą winno charakteryzować zwinne, sprawne i wysportowane ciało. Tymczasem polio, niszcząc ciała młodych chłopców, gra na nosie wyznawcom takiego modelu męskości. Bohater Rotha pada jego ofiarą, gdyż rażony polio, odsuwa się od kochanki, uznając, że jako mężczyzna sparaliżowany, który resztę życia spędzi na wózku, nie ma już do niej prawa. Gdyby męskość postrzegana była inaczej, nie tylko w kontekście sportowej rywalizacji i doskonałej sprawności ciała, gdyby otworzyła się na to, co kultura lekceważąco nazywa słabością, mógłby prowadzić normalne życie. Ostatnią powieść Rotha czytam jako bodaj najostrzejsze w jego twórczości rozliczenie z obowiązującym wzorcem męskości.

A potem ją zastrzelił

Wzorcami męskości przesycona jest też proza drugiego nestora amerykańskiej powieści, Cormaca McCarthy’ego. Yeatsowski kraj, który nie jest już dla starych ludzi, to w jego powieści współczesna Ameryka, zżerana przez wszechobecne zło. To rzeczywistość mafijnych porachunków, szerzącej się narkomanii, dewaluacji ludzkiego życia. Siedemdziesięcioletni McCarthy napisał moralitet pod postacią bestsellerowego thrillera. Na dwustu z górą stronach toczy się tu polowanie na człowieka, który przypadkiem znalazł się w posiadaniu torby z milionami dolarów, dalekiego wprawdzie od kryształowości, ale w gruncie rzeczy dobrego i wzbudzającego sympatię. Myśliwym jest patologiczny morderca, którego cechy pozwalają nam uznać go za wcielenie diabła, metodycznie wykonującego swoją robotę, trzymającego się zasad w świecie szczycącym się, że jest bez zasad. W polowaniu uczestniczy też trzeci mężczyzna, szeryf, a więc stróż prawa, dla którego tytułowa prawda staje się pierwszym artykułem wiary. „To nie jest kraj dla starych ludzi”, powtarza. Starzy ludzie żyli w innym, lepszym kraju, gdzie problemem w szkołach było żucie gumy, ściąganie i bieganie po korytarzach. Dziś są to gwałty, narkotyki, morderstwa i samobójstwa.

McCarthy prowadzi opowieść tak, by wypowiadanych przez szeryfa uwag o postępującej degeneracji świata nie można było zbyt szybko przypisać autorowi. To nie stary McCarthy użala się nad upadkiem obyczajów i rozpanoszeniem się zła, a stary, poczciwy szeryf, dla którego zło zaczyna się od braku dobrych manier. Aż kusi, by w powieści dosłuchiwać się krytyki amerykańskiej rzeczywistości. Można się zastanawiać, dlaczego McCarthy osadził akcję w 1980 r., i rok ten powiązać z buntem w więzieniu w stanie Nowy Meksyk, z zabójstwem Johna Lennona, z początkiem prezydentury Reagana. Można, ale bardziej chyba niż krytyka czasów interesuje McCarthy’ego psychika starego stróża prawa, któremu służba na rzecz utrzymania porządku zaczyna z biegiem lat ciążyć. Wraz z wiekiem przychodzi rozgoryczenie i poczucie nieuchronnej przegranej.

Choć najlepiej narysowaną postacią jest tu beznamiętny morderca, to jednak starzejącemu się szeryfowi przypisał McCarthy rolę komentatora wydarzeń – to jego monologi, często naiwne i zgorzkniałe, rozpoczynają kolejne rozdziały powieści. Starość szeryfa nie ma wiele wspólnego z jego starzejącym się ciałem (jak u Yeatsa czy Rotha), to przepojona melancholią rezygnacja na widok coraz doskonalej funkcjonującego zła, przechodzącego (jak rewolwer w jednej z ostatnich scen powieści) z pokolenia na pokolenie. McCarthy wiedział, o czym pisze, złu poświęcił niemal całą swoją twórczość i zna je zbyt dobrze, by powtarzać za szeryfem, że kiedyś było lepiej – zaprzeczy temu choćby jego „Krwawy południk”. Osadzenie akcji w roku ‘80 ubiegłego wieku, a więc ćwierć wieku przed wydaniem powieści, potrzebne było pisarzowi do stworzenia koniecznego dystansu. Dzięki temu zabiegowi na kraj, który „nie jest krajem dla starych ludzi”, patrzymy z perspektywy następnego stulecia. Patrzymy z kraju, w którym mieszkają kolejne pokolenia starych ludzi, a następne szykują się do przeżycia w nim swojej starości.

Opowieść McCarthy’ego rozwija się w rytmie parataksy: dostajemy detaliczny opis jednej czynności, którą wykonuje bohater, potem drugiej, za nią trzeciej. Kryje się za tym jakaś celowość, ale jej nie widzimy. Zdania płyną jedno za drugim, obraz idzie za obrazem, w dużym zbliżeniu, koncentrującym się na jakimś atomowym fragmencie akcji lub scenerii. Ta narracyjna fragmentaryczność, relacja tak bardzo drobiazgowa, że czytelnik traci z pola widzenia szerszą perspektywę i nie wie, do jakiej całości należy opisywany fragment, powiązana jest tu – genialnie – z tematem etycznego chaosu. Gdy ofiarą morderstw padają kolejni ludzie, opowieść przechodzi nad tym do porządku dziennego. „A potem ją zastrzelił” – czytamy w jednej z najbardziej dramatycznych scen, która tym lakonicznym zdaniem się po prostu kończy. Etyczny wydźwięk zostaje zawieszony, bo związki przyczynowo-skutkowe ulegają zatarciu, a na nich musiałby się opierać jakikolwiek osąd: nie wiemy, co do czego służy, kto na kogo poluje i kto za co zostaje zamordowany. Tu nie tylko giną niewinni, ale też ci, co winę ponoszą, giną za coś, czego akurat nie popełnili. Poczuciu nieuchronności wydarzeń towarzyszy nie mniej intensywne wrażenie ich przypadkowości.

***

Roth coraz częściej opowiada o tej szczególnej odmianie walki postu z karnawałem, jaką jest walka starości ze zmysłowością. McCarthy’ego ciekawi starość w starciu z postępującym złem tego świata, nieusuwalnym i niezrozumiałym, starość dręczona myślą o rezygnacji bądź o imperatywie heroicznego trwania. Ani jeden, ani drugi nie zamierza odpływać do Bizancjum.


JERZY JARNIEWICZ (ur. 1958) jest poetą, krytykiem i tłumaczem, członkiem redakcji „Literatury na Świecie”, wykładowcą Uniwersytetów Warszawskiego i Łódzkiego. Ostatnio opublikował m.in. tom wierszy „Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną” oraz książkę „Gościnność słowa. Szkice o przekładzie literackim”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jerzy Jarniewicz - polski filolog angielski, profesor nauk humanistycznych (2015), poeta, krytyk literacki i tłumacz (głównie literatury anglojęzycznej, m.in. Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Craiga Raine’a).

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2013