Geografia przemocy

McCarthy mówi, że prymitywna siła nie skrywa żadnej tajemnicy, nie ma metafizycznych czy mistycznych źródeł. I wije się przed nami w uwodliwym tańcu

20.07.2010

Czyta się kilka minut

Cormac McCarthy / fot. Gilles Peres / Magnum / EK Pictures /
Cormac McCarthy / fot. Gilles Peres / Magnum / EK Pictures /

Cormac McCarthy unika mediów, nie uczestniczy w imprezach literackich, bardzo rzadko udziela wywiadów, niechętnie spotyka się z czytelnikami. Jedni mówią, że podobnie jak Thomas Pynchon ma obsesję na punkcie swej prywatności. Inni - że jest jednym z ostatnich pisarzy, dla których sama literatura jest ważniejsza niż ci, którzy ją tworzą, dlatego dokłada wszelkich starań, by nic (w szczególności życie prywatne pisarza) nie zagłuszało przekazu jego powieści.

Pisarz nieobecny

Przez długi czas pisarstwo McCarthy’ego było znane tylko niewielkiej grupie czytelników, doceniających podejmowaną przezeń krytykę mitów narodowych USA i oryginalny sposób prowadzenia fabuły, która przypomina kalejdoskop detalicznie opisywanych zdarzeń. Reszta odnosiła się do jego dzieł z nieukrywaną niechęcią.

Uchodził za pisarza niszczącego fundamenty amerykańskiej tożsamości. Nazywano go nihilistą, wytykano mu etyczną obojętność i oskarżano o pornografizację przemocy. W rzeczywistości żadne z tych określeń do niego nie pasuje. Nigdy nie był nihilistą, choć nigdy też nie pielęgnował złudzeń na temat postępu cywilizacyjnego, piętnując wszystkie katastrofy, jakie przyniosła ze sobą nowoczesność. Jest pisarzem na wskroś etycznym, lecz jak ognia unika prostych ocen moralnych. Pojawiające się na kartach jego książek akty przemocy mają nas wybudzić z emocjonalnego letargu, który sprawia, że bez większych trudności potrafimy ignorować doniesienia o masakrach ludzi i zwierząt w różnych - oddalonych od nas - zakątkach globu. Zaś krytykę amerykańskiej tożsamości i mitów założycielskich (których obecność w dzisiejszym życiu społecznym Ameryki jest widoczna bardziej niż kiedykolwiek) uważa za podstawowy obowiązek każdego tamtejszego pisarza.

Sławę McCarthy zdobył dopiero na początku lat 90., gdy ukazała się pierwsza część jego "trylogii pogranicza" pt. "Rącze konie" (otrzymał za nią prestiżową National Book Award). Powieść stała się bestsellerem, krytycy pisali o udanym eksperymencie z klasycznym gatunkiem westernu, nakręcono na jej podstawie film. Słowem - McCarthy wyszedł z getta, w którym przebywał od lat 60., kiedy napisał swą debiutancką powieść pt. "Strażnik ogrodu". Uznanie czytelników było spóźnione o bez mała dekadę. W połowie lat 80. McCarthy opublikował bowiem swoje największe arcydzieło, czyli "Krwawy południk", w którym przedstawił "prawdziwą" historię Dzikiego Zachodu. Daję cudzysłów, ponieważ powieść nie jest dokumentalnym zapisem zdarzeń, które rozegrały się w XIX wieku na rubieżach południowej i zachodniej Ameryki. To fikcja, która zbliża się do rzeczywistości, by nasycić ją innymi barwami, by wypełnić "białe plamy" w pamięci Amerykanów.

Dobrze się stało, że obydwa utwory - "Strażnik ogrodu" i "Krwawy południk" - ukazują się w Polsce w odstępie zaledwie kilku miesięcy ("Południk" właśnie się ukazał, "Strażnik..." szykowany jest na jesień). Czytając je razem, można prześledzić rozwój pewnego sposobu pisania, który amerykańscy krytycy nazywają "geografią przemocy".

Barbarzyńcy w ogrodzie

Debiutancka powieść McCarthy’ego ukazała się w czasach, gdy Stany Zjednoczone wciąż walczyły z demonami wojny domowej i segregacji rasowej. Z dzisiejszej perspektywy niektóre kwestie poruszane w "Strażniku ogrodu" wydają się całkowicie anachroniczne i lokalne - związane z konserwatywnym południem Ameryki, gdzie w pierwszej połowie XX wieku próbowano zahamować rozwój cywilizacyjny.

Według McCarthy’ego obraz konfliktu został uproszczony, a następnie politycznie zdeformowany. Stawką w grze była swobodna ekspansja kapitalizmu. Autor "Drogi" nie broni konserwatystów, ale odrzuca także tę wersję historii Południa, w której konflikt przedstawiany jest jednostronnie jako starcie społecznej ciemnoty z dobroczynną machiną cywilizacyjną. Ta rozpędzona machina dokonała ogromnych zniszczeń zarówno w sferze kulturalnej, jak i - co dla McCarthy’ego ważniejsze - w środowisku naturalnym, które przez długi czas było pozbawione jakiejkolwiek ochrony, stało się poligonem doświadczalnym dla wszelkich projektów społecznych, które ostatecznie doprowadziły je do ruiny. I właśnie ten wątek - rozwijany przez McCarthy’ego również w kolejnych powieściach - wydaje się wciąż aktualny.

Akcja "Strażnika..." rozgrywa się w fikcyjnej wiosce Red Branch na południe od Knoxville w stanie Tennessee. To miejsce, z którego wyruszają w drogę bohaterowie większości powieści McCarthy’ego, coś w rodzaju punktu orientacyjnego na jego prywatnej mapie świata, której centrum wyznaczają amerykańskie Appalachy. Poznajemy historię trzech mężczyzn, których losy są ze sobą ściśle splecione, choć żaden z nich nie podejrzewa, jak skomplikowany jest to węzeł. W centrum opowieści znajduje się John Wesley Rattner, młody chłopak, który mieszka z matką w niewielkim domu i marzy o karierze trapera. Dzieciak przyjaźni się z Marionem Sylderem, przemytnikiem, który w obronie własnej zamordował jego ojca, oraz z Arthurem Ownbym, pustelnikiem, w którego ogrodzie pogrzebane zostało ciało zabitego. Sylder i Ownby pełnią wobec chłopca rolę przewodników i wychowawców.

Nie znając rzeczywistych powodów straty, jakiej doznał John, z całą mocą angażują się w opiekę nad nim.

Ownby tłumaczy mu rolę, jaką w życiu wszystkich mieszkańców odgrywa środowisko naturalne, kształtuje jego wrażliwość, poszerza jego wiedzę na temat relacji między człowiekiem a naturą. Sylder uczy go rzeczy praktycznych, pokazuje mu, jak walczyć o swą pozycję w świecie, którym rządzi cywilizacyjny obłęd.

Powieść posiada wiele cech bildungsroman - czytelnik śledzi rozwój bohatera, jego dojrzewanie do roli świadomego obywatela, który sprzeciwia się społecznym zmianom i nie daje się przemielić cywilizacyjnej machinie. Ale jak to zwykle u McCarthy’ego bywa, granice gatunku zostają rozciągnięte, a miejscami nawet przerwane, by nie krępowały zanadto ruchliwego ostrza krytyki.

Po stronie umarłych

Głównym jej przedmiotem jest wielki mit patriarchalny, który wciąż organizuje sposób myślenia ludzi z Południa. Ojciec Johna pojawia się tylko na chwilę, ale jest to chwila wystarczająco długa, by czytelnik mógł się zorientować, że ma do czynienia z krętaczem, nałogowym kłamcą, którego nieprzemyślane działania zdeterminują życie chłopca i jego matki. McCarthy daje nam do zrozumienia, że stary Rattner nigdy nie potrafiłby wcielić się w rolę dobrego ojca.

W świecie małego Johna (a jest to świat Ameryki lat 30. i 40., kiedy formowały się nowe ideały społeczno-polityczne) tradycyjna funkcja ojcowska jest pojęciem pozbawionym znaczenia, choć wciąż mającym ogromny wpływ na kształt relacji międzyludzkich. W domu chłopca znajduje się fotografia przedstawiająca starego Rattnera w mundurze wojskowym. Pod jej wpływem chłopiec fantazjuje o odwadze i szlachetności ojca. Ten fikcyjny obraz, dzieło jego wyobraźni podsycanej przez opowieści matki, trzyma go w klinczu. Dopiero z czasem bohater uwolni się z uchwytu fałszywej pamięci, identyfikując jej ślady w gestach i słowach ludzi, którym zależy na utrzymaniu zhierarchizowanej struktury społecznej.

Ale "Strażnik ogrodu" to nie tylko krytyka południowego systemu patriarchalnego. McCarthy przedkłada czytelnikowi opowieść o inwazji nowego świata - świata korporacji, nastawionych na wyzysk miejscowej ludności, i świata władzy, która nie dba ani o środowisko naturalne, ani o mieszkańców Red Branch. Sylder i Ownby, którzy przeciwstawiają się zmianom, ponoszą klęskę - stają się więźniami rządowych instytucji (starzec trafia do zakładu psychiatrycznego, a szmugler do więzienia).

Tę klęskę zapowiada pierwsza scena powieści. We fragmencie wydrukowanym kursywą McCarthy opisuje grupę czarnoskórych pracowników cmentarza, którzy próbują wyciąć drzewo. Okazuje się, że żelazne ogrodzenie wbiło się w konar. Nie jest to w żadnym wypadku symbol natury wzmocnionej ("uzbrojonej") dzięki rozwojowi cywilizacyjnemu. Połączenie żelaza i drewna to figura kapitulacji dzikiej przyrody w konfrontacji z człowiekiem.

Powieść McCarthy’ego ukazała się rok po podpisaniu przez prezydenta Lyndona Johnsona "Ustawy o Dzikich Terenach", która brała w obronę dziewicze terytoria Ameryki, uniemożliwiając korporacjom ich zajmowanie i niszczenie. Dla niektórych miejsc było już jednak za późno. Gdy John odwiedza w zakładzie psychiatrycznym Ownby’ego, starzec powtarza zdanie, że w okolicy nie pozostał już nikt, stary świat (który - co jeszcze raz chciałbym podkreślić - nie ma u McCarthy’ego nic wspólnego z przyczółkiem konserwatyzmu) odchodzi w przeszłość.

Nie wiadomo do końca, jaką rolę wobec tego świata odgrywa John Wesley. Czy jest kolejnym strażnikiem ogrodu? Czy ostatnim jego mieszkańcem, któremu udaje się jednak odnaleźć w nowej rzeczywistości? Pod koniec powieści bohater przyjeżdża do Red Branch na grób swej matki. W pewnym momencie widzi przejeżdżający nieopodal samochód. Macha do ludzi, którzy siedzą w środku, ale oni nie reagują na jego gest, zdają się go nie dostrzegać, jakby był częścią cmentarza, jakby przeszedł na stronę umarłych.

Świat bez właściwości

Na 70. stronie polskiego wydania "Krwawego południka" znajdujemy zdanie, które doskonale nadaje się na epigraf "Strażnika ogrodu": "Kapitał stał z kciukami zatkniętymi za pas". To rzecz jasna błąd korektorski (w oryginale mamy "kapitana"), ale błąd niezwykle szczęśliwy, ponieważ historia Johna Rattnera, Mariona Syldera i Arthura Ownby’ego kończy się w chwili, w której na horyzoncie Red Branch pojawia się ów władczy kapitał. Zmienia się wszystko: stosunek do ziemi, formy komunikacji, wrażliwość ludzi i relacje między nimi.

Debiutancka powieść McCarthy’ego spotkała się z nikłym zainteresowaniem czytelników i nieprzylnością ze strony krytyków, którzy zarzucali autorowi manieryczność stylu. Został zaklasyfikowany jako kontynuator Faulknera, w czym była odrobina prawdy, ale krytycznoliteracka wartość tego rozpoznania była niewielka. Najwięcej kłopotów krytycy mieli ze sposobem, w jaki pisarz przedstawił relację między człowiekiem i światem. Obecność dzikiej natury, długie opisy przyrody, poślednia rola człowieka - wszystko to wyglądało na powtórkę z dobrze znanej historii o utraconej harmonii świata. Ale "harmonia" jest ostatnim słowem, za pomocą którego można opisać świat przedstawiony przez McCarthy’ego w kolejnych powieściach.

"Krwawy południk" ukazał się dokładnie dwadzieścia lat po książkowym debiucie pisarza i był przełomem w jego twórczości. Przede wszystkim zmianie uległa geografia. Główny bohater, którego narrator nazywa po prostu Dzieciakiem, wyjeżdża z Tennessee i udaje się na zachód w poszukiwaniu innego życia. Piszę ostrożnie "innego", ponieważ w żadnym fragmencie powieści nie znajdujemy śladu tęsknoty za "lepszym" życiem. Akcja rozgrywa się na Dzikim Zachodzie, pograniczu amerykańsko-meksykańskim i w samym Meksyku.

Pod względem gatunkowym "Krwawy południk" nawiązuje do gatunku westernu, choć nie znajdziemy tutaj prostych opozycji moralnych i charakterologicznych, za pomocą których definiuje się tę formę literacką.

McCarthy wykorzystuje formę westernu tylko po to, by ustanowić na jej fundamentach swe własne prawa powieściowe. Zamiast heroicznego bohatera, który walczy o nowe ziemie na zachodnich krańcach Stanów Zjednoczonych, mamy grupę postaci całkowicie pozbawionych moralnych motywacji, a nawet jeśli takowe motywacje posiadają, to ani narrator, ani czytelnik nie potrafią ich rozpoznać. Opisując ich przejazd na tle skał, narrator mówi o cieniach, które zerwały przymierze z żywymi i podjęły samodzielną wędrówkę po amerykańskim pustkowiu, z dala od słońca, Boga i człowieka. Światło (symbolizujące ideę postępu, która towarzyszyła ekspansji zachodniej), Bóg (którego wyznawcy mieli szerzyć wiarę wśród dzikich plemion indiańskich) oraz człowiek (koniecznie biały, wykształcony i oświecony - centralne pojęcie wszystkich teorii kolonizatorskich) - wszystko to znika w pełnym przemocy i śmierci krajobrazie "Krwawego południka".

Po wyjeździe z rodzinnych stron Dzieciak włóczy się bez celu, od czasu do czasu wdając się w bójki z napotkanymi oprychami. Przyłącza się do bandy łowców skalpów, którą dowodzi kapitan Glanton. Podróżuje z nimi, zabija, znów podróżuje, i znów zabija. Na końcu zostaje zamordowany przez sędziego Holdena, członka bandy, jedną z najbardziej intrygujących postaci w powieści.

U McCarthy’ego zbawienie jeśli w ogóle jest możliwe, to z całą pewnością nie dla bohaterów powieści. Gdy układają się do snu, narrator pisze, że śpią "z sercem bijącym na obcej ziemi jak pielgrzymi umęczeni na powierzchni planety Anareta, uczepieni bezimienności wirującej wśród nocy". Anareta to figura nieszczęścia, niepowodzenia, przeklętego losu, którego nie da się odwrócić. I właśnie taki los staje się udziałem wszystkich postaci - wszystkich cieni - które wprowadza na scenę swej powieści McCarthy. Rzeczywiście bohaterowie czepiają się bezimienności - większość z nich pozbawiona jest imion i tożsamości. Narrator określa ich powierzchowność za pomocą kilku zdań, a potem przechodzi do innych składników świata, dając nam jasny sygnał, że człowiek i rzecz są tutaj równoważne.

Optyczna demokracja

To, co "Strażnik ogrodu" zapowiadał, znalazło w "Krwawym południku" pełną realizację. Chodzi o relację między bohaterami a światem zewnętrznym. U McCarthy’ego nie ma mowy o dominacji człowieka nad naturą. Pisarz nazywa to "optyczną demokracją" - każdy element świata, niezależnie od tego, skąd pochodzi, co reprezentuje i dokąd zmierza, ma taką samą wartość optyczną, a co za tym idzie fabularną. Niespodziewanie wyłania się z ciemności, majaczy na linii horyzontu, a następnie znika. Pomiędzy tymi punktami jest przemoc i zniszczenie.

Uderzająca jest atencja, z jaką narrator opisuje drobne części uzbrojenia i zwyczajne czynności wykonywane przez bohaterów. Śmierć może się przydarzyć w przeciągu jednego zdania. Siodłanie konia to cały akapit. Ta dysproporcja świadczy o tym, że nasze intelektualne narzędzia, cywilizacyjne zdobycze, nasze filozoficzne pojęcia i polityczne idee - nie tyle ponoszą tutaj klęskę, ile w ogóle nie wchodzą do gry. Zostały wyssane ze świata, po którym poruszają się postaci powieści. Dziki Zachód z "Krwawego południka" jest dziki nie tylko dlatego, że nikt go jeszcze nie zbadał, nie opisał i nie oswoił, lecz także dlatego, że ci, którzy przybywają skądinąd (z terytoriów cywilizowanych), noszą w sobie prymitywną energię przemocy i destrukcji.

"Przekaźnikiem" tej energii jest sędzia Holden. Przypomina nieco Kurtza z "Jądra ciemności" i kapitana Ahaba z "Moby Dicka", ale ulepiony jest z wielu różnych postaci historycznych i literackich. Holden istniał naprawdę, rzeczywiście podróżował z bandą Glantona (który również jest postacią historyczną). McCarthy wkłada w jego usta różne opowieści, każe mu wygłaszać rozmaite sądy, snuć filozoficzne, religijne i militarne rozważania. Niemal za każdym razem w jego wypowiedziach pojawia się jednak ledwie widoczne przesunięcie stylu, jakby Holden był brzuchomówcą, który naśladuje głosy innych. Sędzia jest pewnym wyobrażeniem okrutnej osobowości, która wprawia rzeczy i ludzi w ruch, popycha ich do działania, zmusza do czynienia zła. Może nam się wydawać fascynujący, ale to tylko pozór, retoryczny efekt, który powstaje na powierzchni języka. Pod spodem nie ma nic.

McCarthy zdaje się mówić, że prymitywna siła nie skrywa żadnej tajemnicy, nie ma metafizycznych czy mistycznych źródeł. Owszem, wije się przed nami w uwodliwym tańcu (na końcu powieści, po zamordowaniu Dzieciaka, nagi Holden zaczyna ekstatycznie tańczyć), ale więcej to mówi o naszej estetycznej fascynacji przemocą niż o niej samej.

McCarthy nie ekscytuje się jednak przemocą, zniszczeniem i śmiercią. Nagromadzenie tylu okrucieństw służy innemu celowi - ma nas wybudzić z letargu obojętności. Przywykliśmy bowiem do tego, że geografia przemocy jest zawsze gdzie indziej: oś identyfikowanego przez nas zła obejmuje terytoria, które zostały wykluczone z naszego cywilizowanego świata.

I nawet nie przyjdzie nam do głowy, że z pewnego punktu widzenia nasze pojawienie się na linii horyzontu nie znaczy nic, absolutnie nic.

Cormac McCarthy, "Krwawy południk, albo wieczorna łuna na zachodzie", tłum. Robert Sudół, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010.

Cormac McCarthy, "Strażnik ogrodu", tłum. Michał Kłobukowski, Wydawnictwo Literackie, premiera książki planowana jest na jesień 2010 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1978 r. Aktywista literacki, filozof literatury, eseista, redaktor, wydawca, krytyk i tłumacz. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada. Redaktor działu kultury „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programów literackich Fundacji Tygodnika Powszechnego.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2010