Opętany kinem

Kawalerowicz był tyranem, ale jego tyrania miała zawsze tylko jeden cel: dążenie do perfekcji we wszystkich szczegółach.

18.02.2008

Czyta się kilka minut

To znamienne, że Jerzy Kawalerowicz zmarł pod koniec tego samego roku, w którym odeszli Bergman i Antonioni. Był od nich młodszy, należał jednak do tej samej grupy opętanych kinem wizjonerów, którzy w latach 50. tworzyli nowy kształt sztuki filmowej. W książce "Więcej niż kino" zwierzał się z głodu realizacji filmu, w którym opowiedziałby o niezwykłym świecie, w jakim dorastał. "Ten świat, który już dawno przeszedł poza smugę cienia, wydaje się nierealny, osobliwy ze swoją obyczajowością, sposobem myślenia, stylem życia". Zazdrościł Bergmanowi, że zdołał go pokazać w "Fanny i Aleksander".

Bizancjum i Rzym

Należał do odchodzącego grona artystów ukształtowanych w świecie polskich Kresów Wschodnich. Miasteczko Gwoździec nieopodal Kołomyi, w którym urodził się i wychował i do którego nigdy po wojnie nie wrócił, gdzie jego ojciec był naczelnikiem poczty, leżało - jak sam to określał - "na pograniczu Bizancjum i Rzymu". Zamieszkujące je trzy narodowości - będący w większości Żydzi oraz Ukraińcy i Polacy - żyły tam w zgodzie i wzajemnym poszanowaniu. Rytuały tego świata stały się matrycą jego późniejszego myślenia o rzeczywistości: przedstawienia w gwoździeckim Domu "Sokoła", do których inscenizator - stryjeczny dziadek reżysera - angażował "całą miejscową inteligencję", wieczerze wigilijne, podczas których zasiadało razem do stołu 30 osób, a potem saniami jechało się na pasterkę, letnie kąpiele w Prucie, "najczystszej rzece świata"... Kawalerowicz przenosił do filmów nie tylko zapamiętane fragmenty tej rzeczywistości - najbardziej może do "Austerii", także do "Matki Joanny od Aniołów", gdzie odtworzył klasztor ojców Bernardynów w Gwoźdźcu. Przenosił do powojennej kinematografii także reguły ustanowione przez ten świat, pogłębione przez świadomość, że bezpowrotnie się on skończył: tolerancję i poszanowanie dla inności, solenność i rozmach, szlachetną naiwność, temperowaną przez brak złudzeń.

Był wśród twórców Szkoły Polskiej jedynym bodaj - obok Konwickiego - artystą, który już we wczesnej młodości stał się maniakiem kina. Bakcyla połknął w Stanisławowie, gdzie chodził do gimnazjum i gdzie ojciec jego kolegi był właścicielem kina "Ton", jednego z najpiękniejszych w międzywojennej Polsce. W ciągu trzech ostatnich przedwojennych sezonów Kawalerowicz nie opuścił tam żadnego filmu i do końca życia uważał ten okres za apogeum światowej sztuki filmowej. Wcześniej, niemą wersję "Quo vadis?", którą był oczarowany, zdążył zobaczyć w kinie "Mars" w Kołomyi. Potem już nie potrzebował długich studiów. Ograniczył się do rocznego Kursu Przeszkolenia Filmowego, odbytego w Krakowie w roku akademickim 1945/46, wspólnie m.in. z Wojciechem Hasem i Natanem Grossem, a potem już uczył się na planie, asystując przedwojennym fachowcom, Buczkowskiemu, Zarzyckiemu, wreszcie Wandzie Jakubowskiej przy "Ostatnim etapie".

Wśród wielu zasług, jakie położył dla rozwoju polskiego kina, jedne są natury organizatorsko-producencko-mentorskiej. Był pierwszym przedstawicielem pokolenia powojennych debiutantów, który odniósł sukces jako reżyser. Jego "Celuloza" (1953), zrealizowana jeszcze w epoce stalinowskiej i spełniająca zadania propagandowe, jakie partia nakładała na kinematografię, dorównywała zarazem osiągnięciom ówczesnego kina europejskiego. Cieszył się więc zaufaniem władzy, ale też zdobył autorytet we własnym środowisku, którego stał się liderem w epoce Października. To wtedy - zostawszy szefem artystycznym Zespołu "Kadr" - skupił wokół siebie grono najzdolniejszych twórców przyszłej Szkoły Polskiej, z Konwickim, Munkiem i Wajdą. To w "Kadrze" powstały "Kanał" i "Popiół i diament", "Człowiek na torze" i "Eroica", "Ostatni dzień lata" i "Krzyż Walecznych".

Funkcję profesjonalnego lidera, będącego równocześnie - z racji partyjnego zaangażowania (nigdy jednak niemającego cech doktrynerstwa) - kimś w rodzaju parasola ochronnego rozpostartego nad środowiskiem, pełnił Kawalerowicz przez szereg lat. W jej ramach został w 1966 r. pierwszym prezesem Stowarzyszenia Filmowców Polskich, a potem dożywotnim prezesem honorowym, patronował też powstaniu Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych.

Miłość i polityka

Przede wszystkim jednak był pierwszym polskim filmowcem myślącym o tworzeniu filmów w kategoriach formy. Zmieniał konwencje fabularne i formuły gatunkowe, nie miał też żadnej "obsesji tematycznej", której starałby się dochować wierności. Choć warto przypomnieć, że Alicja Helman, autorka wnikliwych studiów analitycznych poświęconych jego filmom, zwróciła uwagę na prawidłowość: w filmach Kawalerowicza poświęconych związkom uczuciowym między kobietą i mężczyzną wyłania się stały schemat dwu par, z których jedna, pierwszoplanowa, przeżywa miłość w wymiarze ostatecznym, a druga, umieszczona w tle, stanowi trywialne odbicie tej pierwszej. Jest to najlepiej widoczne w dwu największych osiągnięciach artystycznych reżysera - "Pociągu" i "Matce Joannie od Aniołów". Później ulubionym tematem Kawalerowicza stała się polityka, mechanizmy walki o władzę, które analizował bądź w konwencji uniwersalnej przypowieści historycznej - jak w "Faraonie" - bądź w obrębie poetyki realistycznej rekonstrukcji dramatu początków II Rzeczypospolitej w "Śmierci prezydenta".

Uchodził za obsesjonata formy artystycznej, który wiedział wszystko o filmowym rzemiośle. Czytając tom wspomnień Janusza Majewskiego "Retrospektywka", zwróciłem uwagę na fragment, w którym przyszły twórca "Lekcji martwego języka" opowiada, jak wchodząc na przełomie lat 50. i 60. do zawodu, starał się unikać obowiązkowej wtedy asystentury. "Bałem się, że na zbyt długo wsiąknę na posadzie asystenta czy nawet drugiego reżysera i nadzieja na debiut oddali się na lata. Zresztą, szczerze mówiąc, poza Kawalerowiczem nie widziałem nikogo, od kogo mógłbym się czegoś nauczyć." I dalej, o obserwacji jego pracy podczas realizacji "Pociągu": "Był tyranem, jak Bohdziewicz, ale jego tyrania miała zawsze tylko jeden cel: dążenie do perfekcji we wszystkich szczegółach. Jeśli wymagał od współpracownika lepszego rezultatu pracy, to zawsze wiedział, co on musi zrobić, aby to osiągnąć. Widać było, że znał się doskonale na wszystkich rzemiosłach, które biorą udział w tworzeniu filmu. Taka wiedza budzi szacunek i gotowość zniesienia wszelkich wymagań, gdyż nie są one kaprysem, lecz uzasadnionym dążeniem do doskonałości".

Właśnie "Pociąg" jest tym spośród filmów Kawalerowicza, do którego wracam najczęściej. Zupełnie się nie zestarzał. Jest konstrukcją absolutnie precyzyjną, w której obrębie wszystkie składniki - od kołyszącego się pociągu stanowiącego miejsce akcji, przez role aktorów, po melodię nuconą przez Wandę Warską - są umieszczone dokładnie na swoim miejscu. A jednocześnie wydaje się wciąż dziełem otwartym, zapraszającym za każdym razem na nowo do wspólnego przeżycia odbiorczej przygody.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2008