Typowy polski film: co wiemy o naszym kinie na początku 2024 roku

Kino gatunków nie istnieje? W polskim kinie nic nie słychać? Czy „Quo vadis” to wciąż najdroższa produkcja w historii polskiego kina? Zagrajmy w „Prawdę czy fałsz”.

02.01.2024

Czyta się kilka minut

Leszek Lichota jako Antoni Kosiba w filmie "Znachor", Netflix, 2023 // fot. Bartosz Mrozowski / materiały prasowe
Leszek Lichota jako Antoni Kosiba w filmie „Znachor”, Netflix, 2023 // fot. Bartosz Mrozowski / materiały prasowe

Najlepszy polski film w historii, „Śrut nocnej ciszy”, to opowieść o Śląsku, którego nigdy nie było, i o Warszawie, której nigdy nie będzie. Oglądamy inspirowaną „Kandydem” i hip-hopowym albumem „Masakracja” historię Józka, który wraca ze stolicy w rodzinne strony, by odkupić od sołtysa zabytkową strzelbę – symbol wzgardzonej chłopskiej tożsamości. Dziadek chłopaka był w AK, babcia w SB, matka na UW, a tata grał w Legii. Józek miota się pomiędzy obowiązkiem a chęcią ucieczki, pomiędzy miastem i prowincją, życiem powyżej minimum socjalnego i życiem poniżej maksimum socjalnego.

„Polska Paryżem Europy!” – pisali krytycy po premierze. Reżyser, siedemdziesięcioletni debiutant, zasłynął z fantastycznych krótkich metraży. Nakręcone jeszcze w szkole filmowej „Mocarz” i „Stan rozbudowy” zwiastowały olbrzymi talent, lecz dopiero w nowym filmie autor wzniósł się na najwyższe partie. Wystąpił u niego aktor, który metodę Stanisławskiego wyssał z mlekiem matki. Na potrzeby produkcji przeszedł imponującą transformację – swój ulubiony sweter w paski zamienił na koszulę w prążki.

Jeszcze dwie dekady temu taki film byłby sumą naszych wyobrażeń o polskim kinie, o jego gatunkowych i tematycznych fascynacjach. Mimo że jego reżyser nigdy nie istniał, a sam film wcale nie powstał, to i tak wsączył się pod nasze powieki. Wszystko za sprawą krytyczno-filmowych kalumnii, wygodnych stereotypów i przekazywanych z ust do ust opowieści o fatalnym dźwięku, turpistycznych fiksacjach i historiozoficznych obsesjach. Ile z tych obiegowych opinii na temat polskiego kina przetrwało do dziś? Czy jest w nich ziarnko prawdy? Sprawdźmy! Choćby po to, by w nowy rok wejść ze świadomością absolutnej wyjątkowości rodzimej kinematografii. Cokolwiek to w jej przypadku znaczy.

Kino gatunków nie istnieje

Prawda, choć z wyjątkami potwierdzającymi regułę. Anatomia europejskiego kina uczy, że zdrowy organizm składa się z mocnego szkieletu w postaci rozrywki z komercyjnym potencjałem i mięśni, które można prężyć na międzynarodowych festiwalach. Pomijając przedwojenną wariację na temat klasycznego hollywoodzkiego portfolio oraz sporadyczne umizgi do kryminału, komedii i melodramatu w drugiej połowie XX wieku, z układem kostnym mamy problemy do dziś.

Nie jest to do końca wina filmowców, zrzućmy ją na historyczne rozdanie. Na przeszkodzie kinu gatunków, czyli rytuałowi, z całą jego powtarzalnością, przewidywalnością, symbolizmem i nostalgicznością, zawsze stało coś większego. Najpierw polska szkoła filmowa, później kino moralnego niepokoju. Do tego wielka tradycja filmu autorskiego, a nawet posttransformacyjny boom na zachodnie kino popularne, którego struktury narracyjne jakoś nie chciały się wpasować w naszą rzeczywistość. Nic dziwnego, że gatunek – w zgodzie z tą optyką – jest powodem do wstydu; czymś, co trzeba uszlachetnić, przenicować, ewentualnie zasygnalizować fascynację nim, a następnie bezceremonialnie go porzucić. Nie mogę przeboleć, że tak dobre filmy jak „Demon” Marcina Wrony, „Wilkołak” Adriana Panka czy „Hiacynt” Piotra Domalewskiego wykonywały ten dziwaczny piwot, w ostatniej chwili odwracając się od horroru czy kryminału.

Narodowych gatunków dzisiaj mamy kilka: baśnie tysiąca i jednej nocy autorstwa Blanki Lipińskiej, dramat obyczajowy z elementami załamki nad zlewem, kino eksploatacji imienia Patryka Vegi, komedię romantyczną o tytule, którego nie sposób zapamiętać, a także film z Andrzejem Grabowskim. I choć w ostatnich latach doczekaliśmy się niezłej komedii inicjacyjnej („Czarna owca” Alka Pietrzaka), dobrego horroru („Ostatnia Wieczerza” Bartosza M. Kowalskiego), a nawet kina akcji z prawdziwego zdarzenia („Dzień Matki” Mateusza Rakowicza), to miernikiem sukcesu na tym polu powinna być zarówno jakość, jak i ilość. Przydałoby się wreszcie strącić ze szczytu najbardziej kasowych polskich filmów wszech czasów „Katyń”, „Lejdis” i dwa filmy Vegi. Bo o detronizacji „Listów do M” czy „Kleru” nie ma raczej co marzyć.

Pokoleniowa zmiana sugeruje, że idzie nowe. Ostatnie lata przyniosły i bezwstydny film o zombie („Apokawixa” Xawerego Żuławskiego), i biografię w stylu Guya Ritchiego („Najmro” Mateusza Rakowicza), a nawet film o Kościuszce, w którym pod rękę idą western, łotrzykowskie kino przygodowe, czarna komedia i tarantinowska farsa. Bartosz M. Kowalski stał się jednoosobową fabryką kina grozy.

Atomy zderzają się też w komedii romantycznej. „Planeta singli” Mitji Okorna to raczej triumf modelu biznesowego niż kina, ale i samo kino wstydu nie przynosi. Z kolei „Podatek od miłości” Bartłomieja Ignaciuka jest dowodem na to, że nawet komedię romantyczną można w Polsce nakręcić z poszanowaniem inteligencji widza. Zmarła w 2015 r. Weronika Migoń była najbliżej złotego środka. W swoim „Facecie (nie)potrzebnym od zaraz” (darujmy tytuł) zaadaptowała na polski grunt niezwykle wymagającą konwencję amerykańskiego kina mumblecore i z gracją ominęła wszystkie wilcze doły. Zamiast mnożyć czerstwe dowcipasy, swoje bohaterki posadziła na schodach w Domu Kereta i kazała im prowadzić długie rozmowy o niebie i chlebie. Pretensjonalne? Być może, ale od czegoś przecież trzeba zacząć.

W polskim kinie nic nie słychać

Prawda jest w uchu słyszącego. Nie od dziś wiadomo, że dźwięk w polskim kinie zrównuje szepty i krzyki, sprawy istotne i błahe; że trudno zrozumieć policjantów z drogówki, górników z kopalni, Kalinę Jędrusik i Zenka Martyniuka. Przed laty Michał Chaciński śmiał się, że w polskim kinie dialogi brzmią, jakby dobiegały z wanny nakrytej kołdrą. I coś w tym dalej jest, skoro niemal każdą rodzimą produkcję na platformie streamingowej warto oglądać z napisami. Dźwiękowcy są zgodni: sprawa jest skomplikowana. W wywiadach podkreślają, że narrację o ślamazarnej profesjonalizacji branży filmowej oraz technologicznych dysproporcjach między Polską a resztą świata można włożyć między bajki. Istnieje natomiast szereg innych problemów: język oparty na spółgłoskach frykatywnych, problemy z dykcją u niektórych aktorów, brak klasycznego teatralnego wykształcenia u większości, rejestrowanie dźwięku bezpośrednio na planie, niechęć twórców do postsynchronów, a także nadmierne zróżnicowanie formatów dźwięku. 

Ponadto – jak przekonuje w rozmowie ze SpidersWebem operator dźwięku Michał Fojcik – w niemal każdym medium, od kina, przez DVD, po streaming, oglądamy w zasadzie inny film. „Dla filmów kinowych przygotowuje się kilka wersji zgrania dźwięku, aby pasowały do danych ścieżek dystrybucyjnych. W takim wypadku za jakość dźwięku po części odpowiada również widz. Dźwiękowcy nie są w stanie przewidzieć wszystkich warunków odsłuchowych. W zależności od głośnika i pomieszczenia dialogi będą brzmieć inaczej”.

Zrozumiałem z tego tyle: w polskim kinie czasem słychać, a czasem nie słychać. Na pocieszenie dodam jednak, że po pierwsze problem występuje pod każdą szerokością geograficzną (w USA podniesiono raban, że nie słychać „Gry o tron” i „Peaky Blinders”). A po drugie: to, co najważniejsze, czyli wulgaryzmy, słychać zawsze.

„Quo vadis” to najdroższa produkcja w historii polskiego kina

Niezmiennie – prawda. Uwzględniając inflację, „Quo vadis” kosztowało 76 i pół miliona złotych, czyli tyle co „Zimna wojna”, „Pan Tadeusz”, „Chłopi” i „Miasto 44” razem wzięte. Nigdy wcześniej ani nigdy później złotówka nie stała tak nisko.

Małgorzata Gorol (jako Anna) i Dawid Ogrodnik (jako Alojz) w filmie „Jedna dusza”, 2023 // Kino Świat / materiały prasowe

Śląsk wiecznie żywy!

Fałsz. Współczesny zwrot w stronę kultury ludowej, który sprawia, że „Chłopi”, „Znachor” i „Kos” mogą być przedmiotem tej samej dyskusji o powinnościach inteligencji oraz granicach cepelii, to bodaj jedyne zjawisko, które pod względem skali przypomina niegdysiejsze upojenie Śląskiem. Na przełomie wieków mitologiczny Wałbrzych był początkiem i końcem polskiego kina, domem psychodramy i realizmu magicznego, miejscem niezliczonych „ludzkich dramatów” oraz krynicą nieskończonych mądrości na temat „prawdziwego życia”.

Z perspektywy czasu trudno jednak dostrzec w tej tradycji coś szlachetnego. „Śląsk” jest w niej bowiem nie tyle miejscem, ile stanem umysłu, konwencją słodko-gorzkich opowieści o biedzie, znoju, gnoju i braku perspektyw. To z tego powodu w mocy był efekt Mandeli – równie „śląskie” były ponure filmy Michała Rosy, Macieja Pieprzycy i Sławomira Fabickiego, co warszawska „Cześć, Tereska” Roberta Glińskiego. Współczesnym Ultymatywnym Śląskim Filmem jest w moim przekonaniu „Cicha noc” Piotra Domalewskiego. Jest w niej wszystko, czym przez długie lata oddychała rodzima kinematografia: wiwisekcja patologicznej familii, dylematy bohatera, który wyjechał, ale tak naprawdę został, wielka popijawa przy rodzinnym stole. Zrobiona jest natomiast tak dobrze i z takim wyczuciem dramaturgicznej materii, że ogląda się ją jak kolekcjonerski album z największymi przebojami polskiego kina.

Mentalnie wyprowadziliśmy się ze Śląska. I nic nie świadczy o tym dobitniej niż konkurs na sarkastyczne poczucie humoru wśród krytyków filmowych przy okazji premiery „Jednej duszy” Łukasza Karwowskiego. Mógłbym streścić tu fabułę, ale przepraszam – nie zrobię tego lepiej niż dystrybutor. „Jest rok 1990, kiedy na świat przychodzi Alojz. Początkowo matka zamierza porzucić chłopca, jednak ostatecznie powraca po płaczącego synka. Mijają lata. Dorosły już mężczyzna jest twardym górnikiem, mającym charyzmę i posłuch kolegów. Jednak skłonność do alkoholu sprawia, że każdego dnia cierpią jego najbliżsi – żona Anna i mali synowie. Kiedy doprowadzona do ostateczności kobieta postanawia porzucić męża, dochodzi do niespodziewanego. Podczas katastrofy w kopalni Alojz bez wahania ratuje życie kolegi, którego dotychczas bezlitośnie szykanował. Wypadek stanie się dla całej rodziny przełomem, który odmieni jej życie bezpowrotnie. Paradoksalnie jednak, mimo tragicznych konsekwencji, przyniesie też iskrę nadziei”.

Śruba dokręcona po sam gwint. Miłego seansu!

Polski aktor nie ma luzu

Prawda. Kilka stereotypów na temat polskiego kina stało się w ostatniej dekadzie pieśnią przeszłości. Np. ten, że nie da się zadebiutować za kamerą przed czterdziestką. Albo ten, że w zgodzie z nowofalowym przykazaniem reżyser przez wielkie R sam musi realizować własne scenariusze. A nawet ten, że nasza kinematografia jest pariasem na salonach – na Oscarach jesteśmy rekordzistami w kategorii filmów obcojęzycznych. Tym większa szkoda, że obiegowa opinia o aktorach, którzy grają wyłącznie „po warunkach”, a ekranową transformację sprowadzają do przycięcia wąsa, wciąż ma się świetnie.

Nie wiem, czy na potrzeby „Jednej duszy” Dawid Ogrodnik specjalnie zgolił włosy, czy łysina została mu jeszcze po roli księdza Kaczkowskiego. To jednak bez znaczenia, skoro w skali całego kraju pozostaje rodzynkiem. Jasne, dietetycy Piotra Głowackiego („Mistrz”) i Marii Dębskiej („Bo we mnie jest seks”) pomogli im wznieść świetne skądinąd role na jeszcze wyższy poziom. Podobał mi się również Mateusz Damięcki jako samobieżny biceps w „Furiozie”. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że w definicję aktorskiej transformacji jest wpisana gotowość do zmiany emploi. Z tym już bywa różnie.

Szufladkowanie polskich aktorów i aktorek podyktowane jest zapewne naturą samych tekstów – i tu znów kłania się kino gatunków. Dla przykładu ze świecą szukać u nas scenariuszy, które otwierałyby jakieś nowe rejony ekspresji przed świetnymi aktorkami dramatycznymi. To pewnie dlatego na twarzach wszystkich tych prujących z kałasznikowów „niebezpiecznych kobiet” Patryka Vegi widać autentyczną frajdę. I zapewne z tego samego powodu twarda jak stal Agnieszka Żulewska, która ostrzega władze przed powodzią stulecia w „Wielkiej wodzie”, jest kimś w rodzaju polskiego Jeffa Goldbluma z „Parku jurajskiego” i „Dnia niepodległości”. To role tym ciekawsze, im głębiej wchodzą klinem w monolityczne filmografie. Szkoda, że jest ich tak mało.

Historia, czyli realizm

Bogu dzięki – fałsz! Nie mam pojęcia, skąd w naszych głowach wzięło się przeświadczenie, że realizm jest jakiegoś rodzaju neutralną poetyką, idealną do poszukiwań „prawdy czasu” i rozliczania się z polską historią. Cieszy mnie jednak, że czasy szkolnych bryków, historycznych rekonstrukcji przebranych za kino, wszystkich tych „Czarnych czwartków” oraz „Generałów Nilów” mamy już za sobą.

OK, trochę przesadziłem. Na każdego „Kosa” wciąż przypada jeden „Pilecki”, ale idzie ku lepszemu. Jedną z powracających do łask tradycji w obrębie polskiego kina jest bowiem eklektyczna gatunkowo opowieść historiozoficzna. Wywieść należałoby ją pewnie od Hasa i „Rękopisu znalezionego w Saragossie” i poprowadzić aż do Adriana Panka („Daas”), Łukasza Barczyka (okropna, lecz istotna „Hiszpanka”) i Pawła Maślony („Kos”). Choć zazwyczaj sprzedaje się marnie, to przynajmniej pod względem artystycznym wszystko się zgadza. Na podobnym silniku pracują dzieła Pawła Pawlikowskiego („Ida”, „Zimna wojna”), w których dodatkowym filtrem jest kino, zwłaszcza tradycja polskiej szkoły filmowej oraz czarny kryminał. Nie wspominając nawet o barokowym odlocie w postaci „Miasta 44” Jana Komasy.

Idzie to wszystko w parze z coraz częstszymi narracjami o niedoskonałej pamięci, o historii zniekształconej, zrelatywizowanej, uwzględniającej najróżniejsze punkty widzenia, a przez to – bardziej wiarygodnej. Nurzania się w brudach PRL-u jest trochę za dużo jak na mój gust – zarówno w wydaniu thrillerowym („Żeby nie było śladów” Jana P. Matuszyńskiego), jak i nostalgicznym („Powrót do tamtych dni”). Niemniej jednak polska historia staje się czymś w rodzaju popkulturowego placu zabaw.

Doktor Wilczur jest tylko jeden

Fałsz. Jest dwóch. Tak jak dwóch Panów Kleksów i tyluż Panów Samochodzików. Nawet „Samych swoich” będzie niedługo dwa razy więcej. A skoro mamy tyle powodów, by wracać do przeszłości, w przyszłość też można patrzeć z optymizmem. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Typowy polski film