Olga Drenda: Deinfluencerzy albo zniechęcacze

Oglądanie deinfluencerów uruchamia przyjemne poczucie satysfakcji: oho, Polacy byli już tu wcześniej.

27.02.2023

Czyta się kilka minut

Serek uhonorowany w Radomiu (pomnik jest wielkości serka) / OLGA DRENDA
Serek uhonorowany w Radomiu (pomnik jest wielkości serka) / OLGA DRENDA

Dobrze, że wycofali ten serek waniliowy. I tak go nie kupowałem” – gdybym miała wybrać mój ulubiony typ wypowiedzi w internecie, stawiałabym właśnie na ten. „Dobrze, że zamknęli ten supermarket, bo tam nie chodziłam”, „Dobrze, że już nie wydają tego miesięcznika, nawet nie wiedziałam, że dalej wychodził”, „I tak tam nie kupowałem. Można wyburzać” (o targowisku). Jest to oczywiście typ ulubiony, lecz z dużym przekąsem, bo też takiego sposobu myślenia nie podzielam, choć uważam, że mówi o wypowiadającym coś ważnego. Zdarza mi się przytaczać takie wypatrzone wcześniej słowa i za każdym razem wpadam w śmiech. Trudno powiedzieć, co mnie tak bawi, zdumiewa, a jednocześnie co uważam za najbardziej trafione: poczucie nieomylności, zdradzenie się z całkowitym brakiem skrupułów w czuciu się pępkiem świata, a może jakaś słabo skrywana przyjemność destrukcji, rozjeżdżania walcem. To coś, co przez wypsnięcie ujawnia jakąś brzydką prawdę.

O tym rozjeżdżaniu walcem serków waniliowych pomyślałam odruchowo, gdy dowiedziałam się o istnieniu ­deinfluencerów. Po polsku moglibyśmy nazwać ich zniechęcaczami. To użytkownicy TikToka, którzy odradzają kosztowne zakupy, kiedy można zastąpić je czymś równie dobrym, a tańszym, albo informują, jakim produktom towarzyszy niezasłużona renoma. Kultowe produkty do stylizacji włosów, makijażu, pielęgnacji (bo TikTok kocha modę i urodę) są poddawane weryfikacji bez ogródek – deinfluencerzy pokazują, na co ich zdaniem nie ma potrzeby wydawać pieniędzy, choć podobno „tysiące użytkowników nie mogą się mylić”.

Samo w sobie zjawisko to ma wiele pożytecznych stron, przede wszystkim – odwołuje się do rozsądku potencjalnych klientów. Oglądanie deinfluencerów uruchamia przy okazji przyjemne poczucie satysfakcji: oho, Polacy byli już tu wcześniej. Trochę przemawia przeze mnie doświadczenie pokolenia, bo „mniej więcej to samo, lecz za mniejsze pieniądze” pamiętam jako podstawową strategię radzenia sobie w świecie. Nie chodzi bowiem o to, żeby szczycić się życiem w ascezie, lecz o oszczędny luksus i o to, by korzystać z przyjemności, tylko bez przepłacania. Zwłaszcza w dziedzinie mody i urody – tu TikTok nie różni się tak bardzo od tego, co dawno temu zalecała Barbara Hoff, a 10-15 lat temu chyba cała prasa kolorowa świadoma możliwości nabywczych Polek (przy jednoczesnym uszanowaniu wcale nie błahej potrzeby bycia modną).

Zdaję sobie jednak sprawę, że trudno zatrzymać się na samej budującej zaradności. Mamy bowiem inną popularną (choć chyba ostatnimi czasy na szczęście mniej spotykaną) cechę, mianowicie skłonność do malkontenctwa i braku umiaru w marudzeniu. Bywa ona irytująca, bo nie wiadomo, czy rozmówczyni utyskująca np. na „beznadziejny” film naprawdę tak uważa, czy film był po prostu taki sobie, a ona lubi sobie nieco udramatyzować życie. Wysłuchawszy jednak w życiu wystarczajaco wielu tego rodzaju słów, oczami wyobraźni szybko ujrzałam całe potencjalne uniwersum deinfluencerów po polsku: nie tylko ludzi, którzy coś łagodnie odradzają i sugerują, że lepiej zainwestować w coś innego. To za mało! Gdyby ten internetowy format stworzył fuzję z żywiołem malkontenctwa, mielibyśmy treści o tym, że produkt X jest naprawdę BEZNADZIEJNY, a ten, kto wierzył w jego działanie, musi być FRAJEREM. Arcymistrzami takiej wyrafinowanej kalumni byliby ci zniechęcający do produktów, których sami nie wypróbowali, ale już dobrze wiedzą, że są one do bani i należy je wycofać.

Zamiast wchodzić w daremną polemikę z takimi wypowiedziami, wolę spojrzeć na nie jak na gatunek literatury potocznej. Etnolog Piotr Kędziorek dawno temu opublikował pracę „Chłopskie zrzędzenie”, gdzie stawiał tezę, że narzekanie czy choćby krzyczenie do telewizora to utarta formuła wypowiedzi – przejaw światopoglądu, w którym człowiek ma nikły wpływ na własne życie, a to nieuchronnie dąży ku gorszemu. Jakim gatunkiem byłyby więc malkontenckie zaklęcia, negatywne epistoły, wyrazy wrednej satysfakcji z wycofania i tak niekupowanego serka, małe fantazje o charakterze dyktatorskim („ten program jest głupi, powinni go zabronić”)? Nie sympatyzując z nimi w najmniejszym stopniu (ten, kto szkaluje serek, nie będzie mi przyjacielem), myślę o nich jako o rodzaju magicznej formuły, dającej mały, paskudny, szkodliwy, ale jednak wpływ na świat. Coś jak w dawnych baśniach krasnoludki sikające do mleka.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Badaczka i pisarka, od września 2022 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Autorka książek „Duchologia polska. ­Rzeczy i ludzie w latach transformacji”, „Wyroby. Pomysłowość wokół nas” (Nagroda Literacka Gdynia) oraz rozmów „Czyje jest nasze życie” ­(… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Walcem po serku