Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Trumny fortepianów i sarkofagi magla często stanowiły część dekoracji. Na scenie, nie tylko w starych dekoracjach, umierali artyści, rozsnuwając powidoki tego, co uwięzione w ich głowach, niewypowiedzianej poezji uciekającej przed porządkiem codziennych znaczeń. Nawet jeśli śmialiśmy się do łez, śmierć zawsze przychodziła po swoje. Taki był jeden z odcieni teatru Jerzego Grzegorzewskiego, zamkniętego przez śmierć artysty 9 kwietnia.
Teatr w Polsce to tylko kilka osób. Tych, które naprawdę teatr czynią, a nie w teatrze pracują. Grzegorzewski był jedną z nich. Od zawsze osobny, kształtujący własny, niepowtarzalny język, poszukujący nowych przestrzeni (sam projektował rozwiązania scenograficzne), chroniący artystyczną niezależność, nie szukający uczniów, kontynuatorów, spadkobierców.
Był przekonany, że artysta musi być sam i nawet jeśli tworzy pozory poetycko ograniczonej odpowiedzialności, powinien stale brać odpowiedzialność za sprawy społeczne, które często, o czym nie pamiętamy, są sprawami ducha, nie ciała. Ci najważniejsi dla teatru w Polsce stale nakłuwają coraz bardziej zrogowaciałą skórę polskiej inteligencji. Grzegorzewski badał jej kondycję dotkliwie i systematycznie, brzydząc się prostackimi publicystycznymi rozstrzygnięciami. Swoje diagnozy zapisywał językiem poetyckim. Głupi mówili: to jest niedobre, bo ja tego nie rozumiem. A kim są, by odważyć się miarą własnych ograniczeń rozstrzygać o wartości rzeczy?
“Dziady" Grzegorzewski wystawił dwukrotnie. Pierwsze w Teatrze Studio, którego dyrekcję objął w 1982 roku, drugie w Starym Teatrze. Pierwsze były “Dziadami" stanu wojennego, drugie stworzonym w połowie lat 90. traktatem o roli inteligencji w nowej Polsce. To one otworzyły Teatr Narodowy odbudowany po pożarze i zapoczątkowały dyrekcję Grzegorzewskiego na tej scenie. Diagnoza Grzegorzewskiego była pesymistyczna. Jerzy Radziwiłowicz grający Konrada wygłaszał Wielką Improwizację pod prąd bohaterskiego, buntowniczego modelu mówienia tego tekstu. Pogrążony w odrętwieniu, z wielkim trudem wydobywał zgasłe słowa.
Grzegorzewski sprawę publiczną traktował jako sprawę narodowego ducha i w kolejnych przedstawieniach, wśród których najwięcej było dzieł Wyspiańskiego, analizował kondycję Polaków z perspektywy własnej, artysty-outsidera, szczególnie uwrażliwionego na duchową zapaść i degenerację. Bronią inscenizatora była melancholia, ale to broń obosieczna, która nie pozwala artyście na bezkarność. Melancholia stopniowo wpędzała twórcę w chorobę na rozpacz. Ratunkiem ostatnim było błyskotliwe poczucie humoru, ale beztroski śmiech, który czasami pojawiał się w przedstawieniach, zwłaszcza tych naznaczonych boską głupotą ukochanej przez Grzegorzewskiego operetki, zniknął bez śladu. Pojawił się za to ton szalenie osobisty, wplątany w zmagania ze śmiercią.
Reżyser mówił o kolejnych przedstawieniach, że to jego pożegnanie z teatrem. W rezultacie pożegnanie nastąpiło w momencie niezaplanowanym. On-Odys w przedstawieniu “On. Drugi Powrót Odysa" to kolejny zapis losu artysty, tyle że najbardziej osobisty. Spektakl oparty na tekście córki reżysera pozwalał właściwie na utożsamienie podmiotu dramatu z samym twórcą. “Być może dzisiaj nadszedł właśnie dzień, w którym wyeliminowałem wszystkie - poza piciem i wyobraźnią - elementy życia". To było jeszcze tak niedawno. Wtedy nie było jeszcze wiadomo, że to jest spektakl ostatni.
Wizyta w teatrze Grzegorzewskiego, który oglądałem przez ostatnie dwadzieścia lat, była zawsze przeżyciem elektryzującym. Oczekiwanym, niewiadomym, nieprzewidywalnym. Wiadomo było tylko jedno, że kontakt z jego dziełem będzie poetycką przygodą intelektualną.
Grzegorzewski nie narzucał widzom żadnej interpretacji. Co więcej: z diabelskim uśmiechem zakopywał jak najgłębiej klucze do swoich przedstawień, zacierał ślady i mylił ścieżki. Pozostawiał swoje dzieła otwartymi, budzącymi mnóstwo skojarzeń. I tylko tryb skojarzeniowy zawierzony inteligencji widza, jego chęci współpracy i współtworzenia, był dla Grzegorzewskiego interesujący. Często mówiło się, że jego spektakle są jak partytury muzyczne, w których łowca prostych znaczeń, poszukujący łatwych odniesień do rzeczywistości, nie znajdzie nic dla siebie. Sensy w tym świecie wyłaniały się w trybie poetyckim, pięknie, niejednoznacznie i nienachalnie.
***
Jerzy Grzegorzewski był pełnym wdzięku i skrzącego się humoru dżentelmenem. Pewnie więcej mogą o tym powiedzieć ci, którzy znali go osobiście. Zdarzyło mi się przeżyć z nim jedną z dziwniejszych przygód. Kilka lat temu bardzo chciałem przeprowadzić wywiad z Grzegorzewskim dla “TP". Miał być obszerny i znaczący, poszukujący sposobów dotarcia do dzieła artysty. Grzegorzewski zdawał się tym pomysłem zachwycony. Zacząłem dzwonić, właściwie co tydzień, pytając, kiedy znajdzie czas na rozmowę. Zawsze dowcipnie i grzecznie odwlekał termin spotkania.
Po kilku miesiącach wysłałem listę pytań mailem. Pomogło. Zostałem zaproszony do dyrektorskiego gabinetu w Narodowym. Kiedy wyjąłem magnetofon, usłyszałem, że przecież obaj jesteśmy dżentelmenami i nie będziemy tak od razu niczego nagrywać. Najpierw spokojnie porozmawiamy. Pracował wtedy nad “Halką Spinozą". Pokazywał projekty scenografii, opowiadał o tym, jak w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych miał na zaliczenie wykonać latawiec i zamiast niego zabrał ze sobą fotel na biegunach, który w ogóle nie zdziwił profesora. Zaliczenie było blisko, jedynym warunkiem, jaki musiał zostać spełniony, było to, że fotel poleci. Dostałem widok tatrzański zrobiony z kawałka wykresu EKG Grzegorzewskiego i miałem dzwonić w sprawie następnej rozmowy, tym razem już na pewno wywiadu.
Czy muszę dodawać, że do wywiadu nigdy nie doszło? Po dwóch latach dzwonienia zamówiłem tort z lukrową dwójką i posłałem artyście do teatru, by uczcić dziwny jubileusz. Podobno aktorzy poczęstowani tortem po próbie dopytywali się, co oznacza dwójka na torcie, a Grzegorzewski odpowiadał, że nie ma pojęcia. Wieczorem zadzwonił, szarmancko podziękował za dowód pamięci i dodał, że niestety teraz nie ma czasu na wywiad, bo zaległości ma tak potężne, że ludzie zaczynają obrzucać go tortami. Spotkany przypadkowo w Lublinie, kilka miesięcy później zaproponował, że to on zrobi wywiad ze mną. W tej sytuacji już nie mogłem dzwonić i nagabywać Jerzego Grzegorzewskiego o wywiad, który nigdy się nie zdarzył. Pozostał przygodą w sferze potencji, niedopowiedzianą i wolną jak jego przedstawienia.
***
To była wyspa w archipelagu polskiego teatru zupełnie odrębna, oblana wielkim morzem, które dzieliło ją od innych lądów. Panował na niej Król-Duch, poeta, niebywale arystokratyczny, oderwany od szybkiego rytmu zdarzeń, wsłuchany w rytm rzeczy istotnych i własne wizje, tworzący stale nowy świat z przedmiotów przeniesionych, wyjętych z ich codziennego kontekstu, czasem bardzo wzniosłego, które w teatrze jego wyobraźni nabierały nowej mocy, zaskakiwały poetycką siłą rażenia.
Wyspy już nie ma. Odys powrócił na Itakę jedyną możliwą drogą, przez śmierć. Bardzo ubyło teatru w Polsce.
---ramka 349792|strona|1---