Odpluwanie światem

24 lutego 2011 roku Austriackie Forum Kultury w Warszawie obchodziło osiemdziesiąte urodziny Thomasa Bernharda. Jubilat nie zjawił się na imprezie, zmarł bowiem w roku 1989.

10.05.2011

Czyta się kilka minut

Z tych samych względów nie mógł też niestety napisać stosownego przemówienia, które ktoś odczytałby podczas uroczystości. Takie przemówienie wydawało się jednak nieodzowne, gdy bowiem Republika Austriacka fetuje człowieka, którego dość zgodnie uważa się za najwybitniejszego spośród jej powojennych pisarzy, lecz który serdecznie jej nie znosił i zastrzegł w testamencie, by nie publikować w Austrii jego dzieł ani nie wystawiać jego sztuk, trudno nie udzielić głosu zmarłemu, nawet jeśli uczciwość każe w tym przypadku dopuścić się fałszerstwa.

Rozmowy z Duchem

Na szczęście Bernhard pozostawił całkiem solidne wskazówki co do tego, jak mogłaby wyglądać taka mowa: mamy wszak niekończące się monologi narratora "Wymazywania", wymierzone przeciw "narodowosocjalistycznej i katolickiej" Austrii; mamy dziwaczne przemówienia, które pisarz wygłaszał odbierając rozmaite nagrody literackie - te krótkie, obliczone na wywołanie skandalu utwory dołączono do książki "Moje nagrody"; mamy wreszcie zapisy jego mizan-

tropijnej gadaniny w tomie wywiadów zatytułowanym "Spotkanie". Tekst przemówienia dało się więc jakoś sprokurować, tak by można go było odczytać na otwarcie imprezy.

Sam Bernhard pojawił się mimo wszystko na przyjęciu, a to za pośrednictwem fragmentów jednego z filmowych wywiadów, przeprowadzonych z nim przez dziennikarkę Kristę Fleischmann. Nawet dla tych z nas, których przekonaniem o geniuszu pisarza nic nie jest w stanie zachwiać, którzy mają pełną świadomość, że geniusz łączy się chętnie z przykrym charakterem, i którzy wiedzą, że w przypadku Bernharda, mizantropa, kutwy i kabotyna, tak było w istocie - nawet dla nich zatem oglądanie filmów Fleischmann i lektura książki "Spotkanie", w której pomieszczono pełny zapis trzech z tych wywiadów, stanowi ciężką próbę. Bernhard błaznuje tutaj w sposób dość przewidywalny, ględzi o marności Austrii i świata, epatuje Fleischmann niekończącym się mizogińskim monologiem godnym najdurniejszego piwosza, często zaś po prostu bredzi. Na filmie wypada jeszcze gorzej: rozparty w krześle pisarz przegląda nerwowo "El Pais" (wywiad przeprowadzono w Madrycie), twarz wykrzywia mu paskudna mina, wyraz wzgardy pokrywający może onieśmielenie, swoje uwagi wygłasza Bernhard ostentacyjnie chyba niechlujną austriacczyzną. Oczywiście "Spotkanie" potrafi być zabawne, zwłaszcza wówczas, gdy Bernhard bawi się konwencją wywiadu z Bardzo Wielkim Pisarzem - ironicznie podchwytuje banał o jedności sztuki i życia, by zaraz doprowadzić go do absurdu, snuje bajduły o najdroższym na świecie, "porcelanowym papierze", na którym rzekomo pisze swoje dzieła ("I wtedy na każdej stronie tylko jedno zdanie"). Albo weźmy passus o Janie Pawle II: "To taki chłopski papież, takie nic, taka zakuta pała. Jest dla mnie zbyt katolicki. Jest nikim, bo to super bigot, jak na karpackich wsiach tępi chłopi małorolni, oni tak myślą". Zasadniczo, jako całość, książka jest nieznośna.

Ponieważ w sfingowanym przemówieniu i autentycznych wywiadach pozwolono jubilatowi powyżywać się na państwie autriackim, trzeba mu też było sprawić odrobinę przykrości. Zajął się tym inny austriacki pisarz, znany dramaturg Peter Turrini, który w wyświetlonym podczas przyjęcia wywiadzie potraktował Bernharda dość bezwzględnie. Zapewniając, że ceni go jako pisarza, mówił bez ogródek, że Bernhard był całkowicie niezdolny do miłości i ranił ludzi, którym sporo zawdzięczał. Dla Turriniego najistotniejszym i najbardziej bolesnym przykładem tej praktyki był sposób, w jaki Bernhard obszedł się z kompozytorem Gerhardem Lampersbergiem. W latach 50. i 60. w karynckiej posiadłości Tonhof Lampersberg stworzył wraz z żoną coś w rodzaju prywatnego domu pracy twórczej, gdzie młodzi austriaccy pisarze mogli liczyć na schronienie i przestrzeń wymiany myśli. Podobnie jak Turrini, Bernhard korzystał z gościnności Lampersbergów, co nie przeszkodziło mu w roku 1984 opublikować powieści z kluczem zatytułowanej "Holzfällen" ("Ścinka drewna"), gdzie bezwzględnie obsmarował gospodarza Tonhofu. Kompozytor wytoczył mu proces, co doprowadziło do tymczasowej konfiskaty nakładu, następnie jednak oskarżenie zostało wycofane - Lampersberg czuł się wszakże głęboko dotknięty. Zapewne, kończy Turrini, można paskudne zachowania Bernharda wyjaśnić psychologicznie, "ale ja nie mam na to ochoty". Jeśli zaś po wyświetleniu tego filmu duch Bernharda zachował jeszcze odrobinę dobrego samopoczucia, to stracił je chyba ze szczętem, gdy na koniec spotkania zaserwowano gościom wielki tort urodzinowy w barwach flagi austriackiej i pięknie wypisanym nazwiskiem pisarza. Godna odpowiedź na wszystkie obelgi Bernharda.

Oczyszczenie

Drugą - obok "Spotkania" - książką Bernharda, której poświęcono dyskusję podczas imprezy urodzinowej, były wznowione właśnie "Autobiografie". W odróżnieniu od tomu wywiadów jest to książka olśniewająca i ma chyba rację Sława Lisiecka, tłumaczka wielu z najważniejszych dzieł Bernharda, która jako największe jego dokonania wskazała właśnie "Autobiografie" i wczesne, mistrzowskie "Zaburzenie", podczas gdy zamierzone na summę, monumentalne "Wymazywanie" uznała za nieco wtórne wobec dzieł wcześniejszych. "Autobiografie" składają się z pięciu niewielkich, pierwotnie publikowanych osobno książeczek, poświęconych kolejnym odsłonom dzieciństwa i młodości Bernharda, od okresu najwcześniejszego (o którym wyjątkowo traktuje ostatnia cząstka, zatytułowana "Dziecko") do początków dojrzałego życia po śmierci matki (zmarłej w roku 1950, gdy Bernhard miał lat 19). Prócz nieco chyba słabszego "Dziecka", każda z części oferuje czytelnikowi wrażenia wspaniałe i nader różnorodne.

W otwierającej tom "Przyczynie. Przypomnieniu" uwagę przykuwają przede wszystkim poruszające, arcyprecyzyjne opisy strachu, beznadziei i zniszczeń spowodowanych alianckimi nalotami podczas wojny; ataki na zaściankowość i zakłamanie rodzinnego Salzburga, fryzującego się na wielce artystyczne "miasto Mozarta"; wreszcie zaś nazbyt może oczywiste, lecz przecież sugestywne paralele między narodowo-socjalistycznym internatem, w którym Bernhard mieszkał podczas wojny, a utworzonym po wojnie w tym samym budynku internatem katolickim: "Pochłaniane teraz i połykane każdego dnia, a więc w przybliżeniu około trzystu razy w roku, ciało Chrystusa przypominało jota w jotę codzienne tak zwane oddawanie hołdu Adolfowi Hitlerowi, w każdym razie, pomijając fakt, że chodzi tu o dwie zupełnie różne wielkości, miałem wrażenie, że ceremonia ta ma ten sam cel i skutek".

Druga w kolejności, bodaj najlepsza w całym tomie "Suterena. Wyzwolenie", rozpoczyna się od słów, od których trudno się uwolnić: "Innych ludzi spotkałem udając się w przeciwnym kierunku, kiedy to nie poszedłem do znienawidzonego gimnazjum, lecz na praktykę, będącą dla mnie ocaleniem". Porzuciwszy gimnazjum, Bernhard podjął mianowicie pracę w "suterenie", czyli w sklepie spożywczym w slumsowym osiedlu Scherzhauserfeld, w "Akademii outsiderów i biedaków", "dzielnicy absolutnej grozy". Ocalenie czy, zgodnie z podtytułem tej części, wyzwolenie, jakie stało się udziałem Bernharda w wyniku tego radykalnego zwrotu, tego szczególnego "nawrócenia" na drodze do gimnazjum, ma oczywiście posmak gorzko-ironiczny. Bernhard zrywa z "mieszczaństwem i drobnomieszczaństwem" dzielnic, w których ulokowane jest gimnazjum, uwalnia się, ale ów nawrót prowadzi go ku katastrofalnej dzielnicy wykolejeńców, pijaków i przestępców: nie ku jakiemuś solidnemu życiu prostego człowieka, lecz ku życiu nieprzesłaniającemu już swojej absolutnej grozy. Radykalne nawrócenie nie nadaje więc wyrazistego kierunku człowiekowi, który wcześniej trzymał się tropów fałszywych lub zgoła dryfował bez celu, lecz konfrontuje go z bezcelowością świata, gdzie - zgodnie z mottem zaczerpniętym z Montaigne’a - "wszystko jest nieregularnym i ciągłym ruchem, bez przewodnictwa i bez celu". Działa jednak oczyszczająco. Ciekawe zresztą, że ten zwrotny moment książki jest ponoć wynikiem konfabulacji autora: wedle jego przyrodniego brata, Bernhard po prostu musiał przerwać naukę w gimnazjum i podjąć pracę ze względu na sytuację finansową rodziny. Nie osłabia to jednak mocy tego fragmentu, nasyca go tylko dodatkową ironią.

Demoniczna wspólnota

Drugi przełomowy moment tej autobiograficznej opowieści pojawia się w kolejnej cząstce, zatytułowanej "Oddech". Bernhard opisuje tutaj swój pobyt w szpitalu, do którego trafił, gdy podczas pracy w sklepie nabawił się choroby płuc: nigdy już zresztą nie odzyskał w pełni zdrowia i z problemami płucnymi borykał się do końca życia. "Oddech" to niebywale intensywne studium życia na granicy śmierci, fizjologii przeżywania i umierania, granicznej egzystencji pacjentów, którzy w opisach Bernharda raz po raz przywodzą na myśl więźniów obozu koncentracyjnego. Szpitalna cząstka nosi podtytuł "Decyzja" i tę decyzję - decyzję o życiu w niedorzecznym świecie - podejmuje Bernhard w kluczowej scenie, gdy jest już tak osłabiony, że - jak mu się zdaje - jego dalsza egzystencja zależy wyłącznie od jego wyboru. Leży na szpitalnym łóżku w łazience, która pełni funkcję umieralni, obok niego umiera inny pacjent. Wtedy właśnie Bernhard podejmuje decyzję: "Nagle, myślę, ustał oddech mężczyzny przede mną. Nie chcę umrzeć, myślę. Nie teraz. (...) Chciałem żyć, reszta była bez znaczenia. Żyć, i to moim życiem, tak długo i w sposób, w jaki zechcę". Nawet jeśli to życie jest tylko nieregularnym ruchem, bez przewodnictwa i bez celu.

Upiorna fizjologia już nie tyle umierania, ile chorowania jest wreszcie tematem czwartej cząstki, zatytułowanej "Chłód. Izolacja", relacjonującej pobyt Bernharda w sanatorium przeciwgruźliczym. Groza, tak silnie obecna w części szpitalnej, przesycona jest tutaj nastrojem groteski, najczarniejszego humoru. Dotyczy to zwłaszcza brawurowego otwarcia tej cząstki, które wydaje się jednym z najwspanialszych fragmentów, jakie wyszły spod pióra Bernharda. Oto przed oczyma czytelnika suną w długim szeregu pacjenci sanatorium: "Korytarze wypełniał ten uroczysty pochód wielu tuzinów zżartych płuc i człapanie filcowych pantofli po linoleum nasączonym karbolem. Odbywała się tu procesja, która kończyła się w leżalni, w tak uroczystym nastroju, z jakim spotykałem się dotąd tylko na katolickich pogrzebach, każdy uczestnik tej procesji niósł przed sobą własną monstrancję: brązową butelkę do odpluwania". I wszyscy oddają się z zapałem liturgii odpluwania. Jeden tylko Bernhard, który nie zapadł jeszcze na gruźlicę, odpluć nie potrafi: "Również ode mnie lekarze oczekiwali wyłącznie tego, abym momentalnie zaangażował się w to współzawodnictwo, męczyłem się jednak daremnie, nie produkowałem plwociny, odpluwałem i odpluwałem, ale butelka pozostawała pusta. Całymi dniami podejmowałem próby odplucia do niej czegoś, bez powodzenia, całe gardło miałem już poranione od rozpaczliwych usiłowań odplucia czegokolwiek, niebawem zaczęło boleć jak na skutek strasznego przeziębienia, jednakże nie wyprodukowałem najmniejszej nawet ilości plwociny. Czyż jednak nie otrzymałem najwyższego rozkazu od lekarzy, abym wyprodukował plwocinę?".

Rzecz wydaje się błaha, ale błaha nie jest. Cały ten fragment to nieprawdopodobnie śmieszna, lecz zarazem śmiertelnie poważna medytacja nad przynależnością i nieprzynależnością: pacjenci sanatorium, "wypchnięci poza nawias społeczeństwa", tworzą demoniczną wspólnotę odpluwaczy, do której młody Bernhard próbuje dołączyć, bo tego się odeń oczekuje, choć przynależność oznacza tutaj przecież zapadnięcie na wykluczającą chorobę. A co, gdybyśmy owo upiornie dosłowne odpluwanie potrakowali jako figurę późniejszej działalności Bernharda: literatury, wyrzucania z siebie słów? Analogia ryzykowna, ale być może kusząca. Spora część książek Bernharda wypełniona jest niekończącymi się monologami wściekłych nienawistników, którzy pomstują na otaczający ich świat. Znakiem rozpoznawczym tych monologów są nieustanne, obsesyjne powtórzenia, fantastycznie śmieszne i przerażające zarazem. Czy wpadając w te repetycje narratorzy książek Bernharda próbują coś odpluć? Opluwają świat, ale może też ów świat odpluwają? Może odpluwają język, który puchnie im w ustach, przepełniony banałem język tego świata? Ale jeśli tak, to przynajmniej pod pewnym względem mielibyśmy tu chyba do czynienia raczej z przeciwieństwem niż paralelą między sanatoryjnym odpluwaniem a praktyką pisarską: o ile w sanatorium odplucie miałoby dać przepustkę do wspólnoty, narratorzy książek Bernharda próbują odpluć samą przynależność do świata, społeczeństwa, języka - i odpluć nie potrafią.

Języki nienawiści

Dyskusja podczas przyjęcia urodzinowego w Austriackim Forum Kultury - prowadzili ją Karolina Wigura i Kazimierz Rapacki - nosiła tytuł "Nienawiść i literatura". Paneliści - wspomniana już Sława Lisiecka, Agata Barełkowska oraz Marek Kędzierski, drugi obok Lisieckiej najważniejszy tłumacz jego prozy - nie byli tym tematem zachwyceni. Lisiecka starała się tę formułę ominąć, dopatrując się w niej najwyraźniej zbędnego psychologizowania. Barełkowska zaproponowała korektę: miłość, nienawiść i literatura. Kędzierski: pasja i literatura. A przysłuchujący się dyskusji Jacek Stanisław Buras, tłumacz dramatów Bernharda: rozpacz i literatura.

Psychologizujące podejście do literatury to oczywiście ślepa uliczka, być może jednak wolno mówić o emocjach i namiętnościach wpisanych w sam tekst literacki. Miłość i nienawiść? Rzeczywiście, w "Dawnych mistrzach" czytamy: "Nie ma pan pojęcia, jak ja kocham ten kraj, powiedział Reger, do głębi jednak nienawidzę obecnego państwa". Ale tej miłości trudno się dopatrzeć w tych wściekłych książkach, a wskazywanie jej jako rewersu nienawiści wydaje mi się nadmierną neutralizacją. Pasja? Z pewnością, jeśli tą pasją jest wściekłość i gniew. I jeśli pasja oznacza też cierpienie. Rozpacz? Bez wątpienia. Ale czy nienawiść, pasja, wściekłość, gniew nie mogą łączyć się z rozpaczą? Czy rozpacz nie musi ogarnąć człowieka, który nie może odpluć tym znienawidzonym światem? Autoironicznej, rozpaczliwej świadomości uwikłania w to, czego się nie znosi, Bernhard nigdy bowiem nie traci. Już choćby dzięki temu nienawistne, oszalałe tyrady wypełniające jego książki, choć ostentacyjnie monotonne, nigdy nie są nudne, płaskie czy mentorskie: przesycona rozpaczą autoironia nieustannie rozszczepia ten język nienawiści i każe mu tworzyć coraz to nowe formy. Każe mu być literaturą.

Jeśli mając na względzie wszystkie zastrzeżenia uczestników dyskusji, roboczo uznalibyśmy jednak nienawiść za podstawową emocję tej prozy, musielibyśmy zapytać, czego owa nienawiść dotyczy. Znalazłoby się paru kandydatów. Oczywiście, nienawidzi się tu Austrii, jej drobnomieszczaństwa, katolicyzmu, zakłamanego stosunku do nazistowskiej przeszłości. Nienawidzi się tu rozmaitych instytucji, takich jak internat, szkoła, szpital, sanatorium: teksty autobiograficzne układają się w coś w rodzaju mapy piekła, z kolejnymi instytucjami w roli kolejnych infernalnych kręgów. Ale nawet w tym wymiarze proza Bernharda nigdy nie redukuje się do społeczno-politycznej publicystyki. I nie jest to z pewnością jej wymiar jedyny. Obiektem nienawiści jest tu bowiem często nie tyle Austria po prostu, ile demoniczne dziedzictwo, które chcąc nie chcąc przejmuje udręczona jednostka, brzemię martwej i przesyconej fałszem kultury, martwego języka, którym chciałoby się odpluć. I nienawidzi się też spraw, rzeczy i postaci całkiem już szczególnych, ale w te idiosynkrazje wpisane mogą być znaczenia nader istotne.

Na przykład: nienawidzi się lekarzy. Narratorzy książek Bernharda z wielką satysfakcją odnotowują lekarską pychę, ignorancję i okrucieństwo. Poza niechęcią warunkowaną biograficznie jest tu z pewnością coś jeszcze. Lekarz-ignorant to ucieleśnienie ludzkiej pychy w obliczu potęgi umierania. W opisach Bernharda medycyna nie tylko nie potrafi spełnić swoich obietnic, lecz wręcz staje się mimowolną pomocnicą śmierci. Warto zarazem pamiętać, że studentem medycyny jest bohater pierwszej powieści Bernharda zatytułowanej "Mróz", wiejskim lekarzem - narrator okrutnej bajki "Wiktor Szajbus", a synem wiejskiego lekarza - narrator "Zaburzenia". Także i pod tym względem Bernhard nie odgradza się od całej żałości rodzaju ludzkiego, lecz czuje się w nią uwikłany, zaplątany w nasze śmieszne wysiłki rozprawienia się z tym, co najbardziej zasługuje na nienawiść: ze śmiercią.

W centrum niemal każdej książki Bernharda prezyduje wstrząsany spazmami nienawiści, pogrążony w rozpaczy, wściekły, cierpiący umysł, który przypomina czasem oszalałego Boga.

Jest to też umysł samotny. Trudno w tej prozie o, by tak rzec, "ludzkie relacje międzyludzkie". Agata Barełkowska zauważyła kiedyś, że jednym z niewielu miejsc - a może jedynym takim miejscem - gdzie Bernhard w wiarygodny sposób kreśli taką relację, jest krótka, oszałamiająco piękna powieść "Bratanek Wittgensteina", której podtytuł brzmi "Przyjaźń". Marek Kędzierski, który książkę przełożył, opatrzył ją przedmową zatytułowaną "Egocentryk w poszukiwaniu bliźniego swego". I tutaj relacja międzyludzka musi zasadzać się na paradoksie. "Bratanek..." to opowieść o przyjaźni dwóch skrajnych mizantropów: narratora obdarzonego biografią Thomasa Bernharda i oszalałego melomana Pawła Wittgensteina, bratanka słynnego filozofa. Zasadnicza dla całej książki wydaje się scena, podczas której przyjaciele - jeden przebywający na oddziale płucnym wiedeńskiego szpitala na wzgórzu Baumgartner, drugi zaś w pobliskim zakładzie dla obłąkanych Am Steinhof - postanawiają spotkać się w połowie drogi.

Do rozmowy jednak nie dochodzi. "Co za groteska, groteska, powiedział Paweł, po czym zaczął płakać i już płakać nie przestał. Przez długi czas płacz wstrząsał całym jego ciałem. Odprowadziłem go do pawilonu Ludwig, w którego drzwiach czekało już nań dwóch strażników. (...) Po owym spotkaniu mogliśmy się spotykać znowu, lecz już się więcej nie spotkaliśmy, nie chcieliśmy bowiem obarczać się takim ciężarem, niemal nie do zniesienia, czuliśmy obaj, że to jedno spotkanie uniemożliwiło jakiekolwiek dalsze". Ta rozdzierająca scena zarówno "przypieczętuje" ich przyjaźń, jak i określi jej charakter - aż po spotkanie ostatnie, kiedy to narrator bez słowa opuści płaczącego znów Pawła i do śmierci przyjaciela będzie go unikał. Jedna rzecz jest bowiem naprawdę nie do zniesienia: patrzeć, jak całe to brzemię, które nas przygniata, zwala się także na drugiego człowieka.

Wówczas jedynym wyrazem współczucia jest ucieczka. "Dwustu ludzi będzie na moim pogrzebie, a ty masz wygłosić nad grobem mowę, powiedział mi Paweł". Na pogrzeb przyszła jednak garstka ludzi i nie było wśród nich narratora. "Do dziś dnia nie wybrałem się na jego grób". Tylko taka przyjaźń - tylko taka miłość - możliwa jest w świecie Thomasa Bernharda.

Adam Lipszyc (ur. 1975) jest filozofem, eseistą i tłumaczem. Pracuje w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Redaktor i tłumacz zbioru esejów Gershoma Scholema "Żydzi i Niemcy" (2006; nagroda Allianz Kulturstiftung). Autor książek: "Międzyludzie. Koncepcja podmiotowości w pismach Harolda Blooma" (2004), "Ślad judaizmu w filozofii XX wieku" (2008).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 5/2011