Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przykładem tego, co się dzieje, gdy naukowiec wkracza w sfery, które mu nie przynależą (może tam jednak działać dziennikarz czy, w inny oczywiście sposób, prawnik), jest, moim zdaniem, rozmowa z dr. Pawłem Machcewiczem (“Sekrety i kłamstwa", “TP" nr 24/05). Widać, że, z jednej strony, wiedza uzyskana z materiałów tajnych służb nie pozwala mu zachować cechy, która powinna charakteryzować badacza - dystansu, dopuszczającego do głosu intelekt, nie uczucia. Emocjonalny stosunek do opisywanej raczej niż badanej sprawy (bo nie chce się myśleć, że co innego) powoduje, że zamiast opisywania faktów przekazuje swoje opinie, więcej - oceny. Z drugiej strony, podchodzi do tematu tak, jakby nie miał żadnych wątpliwości, a przecież one są. Jak wiadomo, prawo nakazuje wszelkie wątpliwości rozstrzygać na korzyść oskarżonego. Choćby nieszczęsne prezenty, jakie miał otrzymywać TW o. Hejmo: czy np. butelki winiaku oficer prowadzący nie mógł kupić dla siebie? Pokwitowań prezentów, jak sądzę, w aktach nie ma? (Pisano o kwitowaniu pieniędzy).
Poza drobnymi przykładami, jest jeszcze sprawa fundamentalna: “przedmiot badań" historyka jest szczególny. To człowiek, żyjący uczestnik wydarzeń. Czy historyk nie powinien z nim rozmawiać, od niego uzyskiwać relację? Nie chodzi przy tym o stworzenie możliwości obrony dla tej osoby, ale o prawdę historyczną. Sięgając wyłącznie do papierów, i to tak szczególnych, nigdy nie dowiemy się, jak było. Poznamy tylko brudną stronę wydarzeń.
ALINA KWAPISZ-KULIŃSKA (Warszawa)
PS. W niedzielnej audycji porannych rozmów polityków w “Trójce" Bronisław Komorowski powiedział, że historyk (była mowa o sprawie Wojciecha Jaruzelskiego) musi zajmować stanowisko w opisywanej przez siebie sprawie. Czy rzeczywiście musi? Jaka szkoła każe historykowi być stroną badanej przez siebie historii?
***
Nie jestem prokuratorem, nie służę też “doraźnemu interesowi politycznemu", nie aspiruję do żadnego “przywództwa", nie jest też moim celem “ideologiczne podbudowywanie rewolucji" (jakiej?). Nie sądzę też, bym przyczyniał się do “otumaniania" i “demoralizowania" społeczeństwa oraz moich studentów.
Wręcz przeciwnie, mam poczucie, że z pozostałymi dwoma autorami raportu na temat kontaktów o. Konrada Hejmy OP ze Służbą Bezpieczeństwa, przyczyniłem się do rzetelnego wyjaśnienia niezwykle trudnej i smutnej sprawy. Przygotowaliśmy w naszym przekonaniu obiektywną i wyważoną analizę dostępnych w tej sprawie dokumentów, sygnalizując wszystkie wątpliwości i niejasności w tej sprawie, także te, które przemawiają na korzyść o. Hejmy. Opisywanie faktów musi się jednak odbywać przez ich porządkowanie i wyjaśnianie ich znaczenia, co oczywiście może być uznane za formułowanie ocen przez historyków. Jako autorzy raportu oczekujemy polemicznych interpretacji, ale takich, które będą oparte o całościową analizę dostępnej dokumentacji historycznej, a nie domniemania, zarzuty złych intencji, przeinaczanie naszego raportu i publicznych wypowiedzi.
Prawo rzeczywiście “nakazuje wszelkie wątpliwości rozstrzygać na korzyść oskarżonego", ale na szczęście analiza historyczna nie jest przewodem sądowym, historyk nie musi wydawać wyroku. Jego zadaniem jest rekonstrukcja najbardziej prawdopodobnego obrazu wydarzeń w oparciu o źródła, które poddaje krytycznej analizie. Takim źródłem są też oczywiście relacje o. Hejmy i innych uczestników opisywanych wydarzeń. Te ostatnie nie mają charakteru rozstrzygającego, muszą być konfrontowane z dostępnymi dokumentami. Ani wyjaśnienie o. Konrada, ani innych dominikanów, nie zmieniają naszych ustaleń, choć oczywiście dodają cenne szczegóły.
PAWEŁ MACHCEWICZ