Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Miałam na myśli zbliżający się właśnie (teraz już przeżyty) wieczór przyjaciół świętujących w Krakowie osiemdziesięciolecie urodzin Krzysztofa Kozłowskiego, przez pół wieku redaktora "Tygodnika Powszechnego", od przeszło dwudziestu lat czynnego także w polityce, w budowaniu Polski po przełomie 1989 r. Opuszczaliśmy "Mangghę" z upominkiem w postaci książki "Obywatel K.K. Krzysztofa Kozłowskiego zamyślenia nad Polską", wydanej przez fundację "Świat ma sens". Ale było jeszcze coś ważnego: dziesięciominutowe słowo jubilata na koniec naszych mów i programów artystycznych. Dla mnie i na pewno dla wielu najważniejsze. Bo Krzysztof był i pozostaje Krzysztofem Milczącym. To jego klucz do wszystkiego, co robił. Nigdy nie "gadał", a tak wiele słuchał. Zabierał głos dopiero u końca dyskusji i wtedy nie było wątpliwości, co ma na myśli.
W sobotę, na własnej uroczystości, opowiedział nam o swojej rozmowie z księdzem Tischnerem, w której zadał mu pytanie o katalog "wartości chrześcijańskich", o termin tak namiętnie przywoływany przez wielu polityków. "Jest to Kazanie na Górze i Osiem Błogosławieństw" - powiedział wtedy ksiądz Józek. I Jubilat stwierdził wtedy: jeśli tak, to relacje człowieka do Boga wyznacza błogosławieństwo dla czyniących pokój. Wizja, która - to już sobie każdy ze słuchających mógł dopowiedzieć - jak może żadna inna mało obecna jest w naszym życiu publicznym, pono tak nasyconym ideowością i słowami z katalogu najwznioślejszych.
Dla mnie to właśnie była ta "jubileuszowa pociecha", na którą liczyłam. Dziś myślę o niej w jednym przede wszystkim kontekście. Z nadzieją, aby wszystkie nasze dobre myśli płynęły w najbliższym czasie w stronę Druskiennik, gdzie rozpoczęły się rozmowy o problemach mniejszości polskiej na Litwie. O problemach tych zdążyliśmy już wyprodukować wiele słów niebacznych i destrukcyjnych, nierokujących żadnej nadziei na dobre. A nabrzmiały konflikt nie jest sprawą lokalną, choć na mapie Europy unijnej zdaje się zajmować skromne terytorium. Jestem głęboko przekonana, że to jeden z testów na tę Europę wspólnych korzeni i wspólnej kultury przeszłości, które decydować będą o jej przyszłości, teraz stanowiącej raczej wezwanie niż powód do chlubienia się rezultatami. Dlatego to dobra wola, mądrość i najgłębiej chrześcijański nakaz "czynienia pokoju" winien być obecny w małych Druskiennikach. Ciągle nie wierzę w pesymizm rysowany przez najbardziej zatroskanych (jak np. Maja Narbutt w sobotniej "Rzeczpospolitej"). Ciągle mam nadzieję. Oby.