Obecna sytuacja

O połowę. Tyle mniej będą się modlić niemieccy wierni, jeśli w trakcie negocjacji nad otwarciem kościołów pozostanie w mocy postawiony przez urzędników wymóg, by pod żadnym pozorem nie śpiewać.

04.05.2020

Czyta się kilka minut

 / PAWEŁ BRAVO
/ PAWEŁ BRAVO

Czynność ta bowiem jest kropelkowym pandemonium. W Niemczech, zwłaszcza we wspólnotach protestanckich, na serio biorą zasadę sformułowaną już przez św. Augustyna, że kto śpiewa, po dwakroć się modli. Kiedy w kąt pójdą śpiewniki, modlitwa wyszeptana ostrożnym głosem przebije się wprawdzie przez sklepienie, ale o połowę słabiej. W wyrywkowej kronice „obecnej sytuacji” (taki eufemizm widuję wypisany na drzwiach sklepów, żeby unikać słów kojarzących się z chorobą i strachem), jaką zapisuję, wytarłszy dłonie po ostatnim wieczornym zmywaniu, ta wiadomość jest na pewno najciekawsza z całego tygodnia.

No cóż, lepiej będzie słychać ptaki w przykościelnych parkach. One też nie przesadzają, jeśli chodzi o dźwięki, wszystko w przyrodzie wciąż przyczajone. Zimy, co prawda, nie było – z konsekwencjami dla stanu wód, o których czytamy i które obserwowaliśmy w strasznych relacjach znad Biebrzy – i rośliny obudziły się wcześnie, ale to nie znaczy, że wszystko przyspieszyło. Wiosna jest zimna, idzie w tempie adagio, powie wam to każdy ogrodnik. Nic nie chce porządnie rosnąć. Moi ulubieni plantatorzy szparagów z obrzeży Warszawy mają ich ledwo ledwo, ostrzegają na swojej stronie, że towaru starczy dla rannych ptaszków. A majowe święta spędzane w mieście zawsze kojarzyły mi się właśnie z ich gospodarstwem wśród zagonów na Żeraniu, gdzie łapczywie ładowałem garściami do torby naręcza szparagów. W sobotę udało mi się wstać wcześnie, podjechałem, ale zamiast zwyczajowego tłumku w prostym, niewielkim sklepiku zobaczyłem rozstawionych w przepisowym dystansie na całą długość parkingu parudziesięciu ludzi bez połowy twarzy, czekających w pełnej skrępowania ciszy, aż będą mogli podejść do małego okienka, wsunąć kartę płatniczą i przejść do drugiej dziury w ścianie, przez którą anonimowe ręce wydadzą im zielony towar.

Jest kilka rzeczy, z którymi się w „obecnej sytuacji” nie pogodzę. Pierwsza to brak bliźnich przy stole – picie wina do kamerki w laptopie jest nawet zabawne parę razy, ale potem staje się żałosnym wygłupem. Zaraz na drugim miejscu plasuje się brak gwaru i obijania się o cudze boki przy straganie i w sklepach z warzywami czy innym dobrym jedzeniem.

Kasztanowce również wyglądają, jakby chciały zaczekać z porządnym kwitnieniem na zawieszonych w bezczasie maturzystów. Ale nawet w dobrych latach, kiedy kwitły na całego, jeśli chciałem solidnie poczuć maj w trzewiach, jechałem dokądkolwiek, gdzie rośnie rzepak. Ma tę miłą dla miłośników mocnych doznań cechę, że jako roślina typowa dla rolnictwa wysokotowarowego tworzy wielohektarowe połacie żółtych dywanów. Różne znam kwietne odcienie żółtego: pierwszy idzie radosny mniszek, który miętosiły koleżanki z podwórka plotąc sobie wianki. Dalej złamany niezdrową zielenią, skory do więdnięcia kaczeniec. No i potem słonecznik, którego porównanie do twarzy hiszpańskiej kobiety nie jest dla mnie pretensjonalne. Te jednak są ciepłe, organiczne, rozgrzewające, a kolor rozkwitłego rzepaku jest zimny, trochę elektryczny, a trochę siarkowy. Za to zapach jest nieprzyzwoicie słodki, łaskocze w podniebienie prawie jak miód, łatwy w przyswojeniu, tandetny jak kiepskie perfumy – trudno się odwrócić na pięcie i odejść. Stałem tak upojony, gdzieś na granicy Mazowsza i Warmii, po czym na chwilę wyjąłem telefon, chcąc się tylko upewnić, kiedy się sieje rzepak. Usłużny Google wyświetlił mi stronę reklamową dystrybutora nawozów i pestycydów, który szczegółowo wyliczał skład sześciu oprysków koniecznych, żeby rzepakowi w ogóle chciało się zakiełkować, wzrosnąć i zaowocować. Spośród wszystkich nazw produktów szczególnie utkwiła mi w pamięci nazwa Full Terminator. Gdyby nie te zabiegi, wyrosłoby rzepaku o połowę mniej. I dusza moja nie mogłaby śpiewać. ©℗

Na szczęście mam paru bliźnich, którzy wciąż siadają ze mną przy stole, ale na cześć tych wszystkich, do których mogę najwyżej zadzwonić, robię czasami ciastka mające w sobie coś… międzyludzkiego. Są złożone z dwóch połówek, które jakby podają sobie ręce. Zwą się z włoska abbracci, czyli „objęcia”, niektórzy z was kojarzą je ze sklepowych półek. 200 g miękkiego masła ucieramy ze 150 g cukru pudru. Wkręcamy 1 jajko. Dodajemy: 0,5 kg białej mąki, 50 g mąki ziemniaczanej, 16 g proszku do pieczenia, szczyptę soli, łyżeczkę cukru waniliowego. Wyrabiamy wszystko przez chwilę ręką, dodajemy 6 łyżek tłustej śmietany i dalej wyrabiamy, aż uzyskamy zwarte ciasto. Dzielimy je na pół. Do jednej połowy dodajemy 3 łyżki kakao i 1 łyżkę śmietany, wyrabiamy, aż uzyskamy jednolicie brązowe ciasto. Każdą z połówek dzielimy na 5 części, a każdą z nich na 10 kawałków wielkości kopytka. Każde takie „kopytko” rolujemy na blacie, aby uzyskać mały wałeczek, który potem łączymy, tworząc kółko, z analogicznym drugiego koloru. Pieczemy w 175 st. C przez 15 minut. Potem trzeba je odłożyć na parę dni do szczelnej puszki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 19/2020