Z powrotem do kisielu

W szkole jednej z moich latorośli toczy się dyskretne dochodzenie w sprawie kanapek, od dłuższego czasu regularnie znajdowanych w jednym ze śmietników.

16.06.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Paweł Bravo
/ Fot. Paweł Bravo

W szkole jednej z moich latorośli toczy się dyskretne dochodzenie w sprawie kanapek, od dłuższego czasu regularnie znajdowanych w jednym ze śmietników. To pocieszające, że marnotrawny ten akt zwrócił uwagę ciała pedagogicznego, należałoby się bowiem spodziewać wzruszenia ramionami: jeśli wierzyć wynikom badań ogłoszonym podczas niedawnej konferencji „Jem, kupuję, nie marnuję”, aż 70 proc. uczniów wyrzuca jedzenie w szkole, bo nie lubi tego, co przygotowują rodzice.

A jak ma lubić, skoro wyrosło na paczkowanych Frankensteinach. Skoro smak szynki, boczku, sera, pomidora, papryki, cebuli, musztardy, a nawet chrzanu kojarzy z proszkiem, którym w fabryce opryskuje się usmażone chipsy, zlepione uprzednio z masy, którą z ziemniakiem łączy tylko dalekie pokrewieństwo. Proszek taki zapewnia doznania o wiele mocniejsze, trwalsze i kuszące niż cokolwiek, co ma szanse wyjść spod matczynej lub ojcowskiej ręki. Jak ma lubić domowe kanapki, skoro po lekcjach zahacza albo o fast food, albo – w porywie buntu przeciw globalizacji – idzie „na kebsa”, gdzie zostaje otumanione nadmiarem przypraw, którymi rzekomy Turek tuszuje złą jakość mięsa i przedwczorajszy jogurt z aromatem czosnkowym.

Te biedne dzieci mają neuroprzekaźniki przesterowane od nadmiaru bodźców wywołanych wzmacniaczami smaku i za parę lat Wojciech Nowicki nie będzie miał dla kogo pisać w „Tygodniku” poradników adresowych krakowskiego bonwiwanta. Nawet mój syn, gdy razem kartkujemy znakomitą nową książę kucharską dla nastolatków autorstwa Agnieszki Kręglickiej, prycha: „Kisiel? Przecież mogę sobie zrobić z torebki!”.

Agnieszka stawia w tytule odważną tezę: „Gotowi, by gotować”. Książka emanuje pogodą ducha dzięki zdjęciom młodych ludzi upaćkanych ciastem, ale jest de facto lekturą wywrotową, niczym anarchistyczna broszurka z instrukcją składania bomby. Wzywa do powrotu ku rzeczom samym, w ich pszenno-buraczanej oczywistości. Przekonuje, że człowiek jest znacznie bardziej faber niż sapiens, a zatem tyle jego, ile sam uczyni od zera pracą rąk i umysłu podporządkowanego wytwórczości.

Przez te sto lat, które minęły od wydania „Ewolucji twórczej” Bergsona, nie wygląda, by nasz aspekt „rozumowy” uległ przemianom na korzyść; ten „kowalski” zaś na pewno uwiądł na całej linii. Spośród różnych samodzielnych prac przyrządzanie sobie najprostszego jedzenia odeszło w zapomnienie w ostatniej kolejności, dlatego na szczęście sens takiego projektu może być nie tylko archeologiczny. Z powrotem do kisielu: to jest akt twórczy ustanawiający na nowo tożsamość Polaka. Słowo to niebezpieczne, ostatnio modne jako ideologiczna pałka, ale ma szanse zachować ludzką twarz właśnie w sferze kuchennej praktyki, pełnej migotliwych wariantów, mieszania tradycji, zapożyczeń i podmiany składników.

Książka oswaja nasze dzieci z punktami na polskiej mapie równie ważnymi co Wawel, Jasna Góra czy Stocznia Lenina: leniwe, kopytka, rosół z lanymi kluskami, pierogi. Bez ckliwego cmokania nad zapachem dworkowego kredensu ani tandetnego neobarbaryzmu spod znaku tzw. chłopskiego jadła.

Jedzenie i picie w grupie to jedyne łatwo dostępne formy przeżyć wspólnotowych, dostępne dzisiejszym nastolatkom poza społecznością Facebooka. Tym ważniejsze, żeby kolonizowały ostatnie resztki „realu” własnym działaniem stwórczym, szczególnie że buduje to więzi, co jest szumną, unaukowioną nazwą prostego odruchu szukania ciepła wśród stada bliźnich. Kto raz namęczył się przy gotowaniu zupy, wie, jak smutno jeść ją samemu. Potrzeba bycia razem za stołem w swojej sile ustępuje chyba tylko popędom, o których przystojniej jest milczeć.

Wracamy zatem do kisielu, nieporadni i bez pamięci, za cały majątek starczy nam łyżka i garnek oraz najbardziej zaawansowany kuchenny gadżet – para rąk, oby umytych. W imię prostoty dorzucę zatem przepis, który uwielbiam za to właśnie, że wystarczy do niego miska i widelec (przyda się także miarka do płynu, ale do tego wystarczy umyty kubek po jogurcie ze śniadania). Clafoutis z czereśniami. Przepis francuskich chłopów, ale ja, pół-Włoch, zrobię wszystko, by go spolonizować i by w dwudziestym wydaniu Agnieszka musiała dołączyć go do swojej książki.


100 g mąki (ok. 6 kopiastych łyżek) mieszamy z 70–100 g cukru. Dodajemy 3 jajka, pojedynczo, mieszając po każdym, aż powstanie gęsta masa bez grudek. Dolewamy stopniowo 300 ml mleka i 100 ml śmietany 30-procentowej, ciągle mieszając. Do tak uzyskanej dość rzadkiej masy przypominającej ciasto na naleśniki można teraz wlać jakiegoś alkoholu dla dodania aromatu (kirsch, rum, wódka smakowa). Ceramiczną formę na tartę o średnicy 26 cm smarujemy masłem i posypujemy obficie cukrem. Wykładamy niecałe pół kilo czereśni (koniecznie z pestkami!) i wlewamy masę. Kształt formy lub tworzywo nie są aż tak istotne, może być prostokątna blacha, ważne, żeby został centymetr wolnego brzegu, bo ciasto nam mocno wyrośnie. Pieczemy w 180–200 stopniach przez 30–40 minut, to zależy od pieca – jest gotowe, kiedy sporo urośnie, a powierzchnia będzie zrumieniona i zacznie pękać. Potem trzeba odczekać z godzinkę, aż osiądzie i zrobi się zwarte – tuż po wyjęciu z pieca jest zbyt luźne, by dać się kroić.Zamiast czereśni mogą być też wiśnie, ale trzeba dać mniej owoców i mniej mleka, bo są bardziej wodniste i w trakcie pieczenia częściej pękają, przez co ciasto wychodzi luźniejsze. Połówki śliwek obtoczone w cukrze i cynamonie też będą dobre – ale to dopiero za miesiąc. Za coś takiego można wybaczyć Francji nawet mistrale dla Putina.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2014