Obcując z bezkręgowcami

Kto się wysila, by zrozumieć świat, ten w pewnym momencie doświadcza rozczarowania bliźnimi. Z upływem lat spotykam coraz mniej ludzi, którzy mogą mnie zaintrygować. Z pająkami mam inaczej – mówi Robert Pucek, autor „Siedemnastu zwierząt”.

12.03.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grażyna Makara
/ Fot. Grażyna Makara

Robert Pucek nie pozostawia żadnych wątpliwości, że na obserwowanie pająków jest jeszcze za wcześnie: – Wiosnę liczę od momentu pojawienia się pierwszej zapłodnionej trzmielicy.

Co prawda zima już w odwrocie, śnieg zalega tylko w przydrożnych rowach, ale przyroda wciąż jeszcze nie otrząsnęła się z letargu.
– Pod koniec lata królowa wydaje na świat jakąś liczbę trzmielich samców, które zapładniają kilkanaście samic z tego gniazda. Potem umiera cała rodzina, zostają tylko te zapłodnione samice. Rozłażą się po świecie, zimują, a na wiosnę zaczynają szukać miejsc na nowe gniazda. Są grubiutkie. Bardzo je lubię. Widzę je zawsze mniej więcej w tym samym czasie i właśnie wtedy zaczyna się dla mnie wiosna – mówi Pucek.

Gotyk na pagórach

Żeby trafić do jego chatki, trzeba w Grójcu zamienić ekspresówkę na drogę wojewódzką, a potem przebijać się przez mazowieckie zagłębie sadownicze. Po godzinie odbić w lewo, a następnie 12 kilometrów po koleinach. Wreszcie wieś, w której kończy się asfalt. Dalej jest las, gdzie – według notki biograficznej w debiutanckiej książce Pucka „Pająki pana Roberta” (2014) – są już tylko pająki (no właśnie) i kruki. Mapa mówi: Garb Gielniowski, więc to jeszcze nie Góry Świętokrzyskie, ale już nie nizina. Albo lepiej – pagóry.

Chata jest drewniana, z 1940 r. Brązowa farba już mocno wyblakła. Chłop, który ją budował, musiał belki zwozić krowami, bo Niemcy zabrali wszystkie konie. To miał być tylko dom na lato. Pan Robert – lubi, gdy go tak nazywać; to pozostałość po pewnym blogu – kupił chatę, gdy dzieci były małe („a było ich dużo”), żeby nie zbankrutować podczas wyjazdów wakacyjnych. Oprócz chaty w obejściu jest jeszcze drewutnia i niedokończony kamienny domek. Chciał w nim urządzić świetlicę, żeby dzieci miały się gdzie bawić. Ale zanim na dobre się za to zabrał, one wyrosły i już nie chciały przyjeżdżać. Większą część życia mieszkał w Warszawie, potem dekadę w Amsterdamie, gdzie pracował m.in. w starej stoczni Groeneveld, i znów w Warszawie: – W pewnym momencie przyjechałem do chatki i zostałem. Jestem tu już siódmy rok.

Najgorsza była pierwsza zima, mroźna i śnieżna. Przeprowadzka odbyła się nagle i nieoczekiwanie, więc nie zebrał wystarczająco dużo opału. Spał na podłodze, w ubraniu, czapce, rękawiczkach. Potem się urządził, choć chatka – jak mówił parę dni wcześniej przez telefon – wciąż ma mocno gotycki klimat. Trudno nazwać ją schludną, wygląda raczej, jakby nikt tu nie sprzątał od 77 lat. W każdym rogu pajęczyna. Na ścianach detal goni detal. Dewocjonalia, obrazy, afrykańskie maski. Na stole chleb, puszka, owoce, bo gospodarz zimą nie używa lodówki. Porządek zawitał chyba tylko do książek. Całą drogę zastanawiałem się, czy sposób, w jaki opisał chatkę w swoich książkach, jest tylko literacką kreacją. Teraz widzę, że ani trochę.

Wzruszający nasosznik

Siedzimy na dużych czerwonych fotelach, między nami kaflowy piec z kuchnią. W tle fortepianowy koncert za koncertem, w jego ręce papieros za papierosem.

– Podobno kiedy się pan tu sprowadził, pająki już były, więc dał im pan spokój i się zaprzyjaźnił?

– Wciąż daję im spokój. Pajęczyny sprzątam tylko wtedy, gdy spodziewam się odwiedzin kogoś delikatniejszego. Ale wtedy interesowały mnie raczej błonkoskrzydłe: pszczoły, trzmiele, osy. Wzruszyła mnie dopiero Ósemka, Pholcus phalangioides, nasosznica.

„Po białych kafelkach przechadzała się nie tyle majestatycznie, ile powoli, jak gdyby chciała tylko rozprostować długie i chude odnóża. Nie uciekała, gdy pan Robert dokonywał niezbędnych ablucji, gospodarz zaś za każdym razem odnosił wrażenie, że bardziej niż nim samym pajęczyca interesuje się przeciwległą ścianą, po której równie nieśpiesznie snuły się jeszcze dwa nasoszniki pośledniejszych rozmiarów” – napisał w „Pająkach pana Roberta”. Tamten tom esejów i wychodzący właśnie nowy – „Siedemnaście zwierząt” – nazywa po prostu „książeczkami”.

Prowadzi mnie do tej samej łazienki. W cieplejszej połowie roku większość pająków widuje właśnie tam. Kilkanaście, może dwadzieścia. Nie są ruchliwe, niemrawo łażą w tę i z powrotem, kombinują.

– Nie poświęcam im zbyt wiele uwagi, bo już o nich napisałem i dosyć. Pan zobaczy, nasosznik wygląda właśnie jak ten martwy tutaj. Kiedy zdychają, składają odnóża w taką miotełkę. Są jednymi z najzręczniejszych zabójców w świecie polskich pająków. Synantropy, mieszkają już tylko z ludźmi. Jeśli zobaczy pan takiego w swojej łazience, niech go pan zostawi w spokoju.

– Przecież mówi pan, że jest jednym z najzręczniejszych zabójców.

– One mają tak słabe szczękoczułki, że nie przebiją ludzkiej skóry. Ale są jeszcze Tegenarie, po polsku kątniki. Z innej rodziny, całe czarne, małe i duże, też żyją w mieszkaniach i łażą po nocy. I one są w stanie człowieka ukąsić. A te nasoszniki, kiedy kończy się sezon, nie ma już owadów i larw, zaczynają polować właśnie na kątniki. Czyszczą z nich dom, same nie stanowiąc żadnego zagrożenia dla człowieka.

Kiedy pisał o pająkach, nad biurkiem miał ogromny pajęczy baldachim. Kilkumetrową, szczerniałą płachtę (to ponoć straszne brudasy), utkaną z niezliczonych pajęczyn nasoszników. Zszokowanym gościom mówił, że to naukowa obserwacja.

Przypodobać się muzom

Chcę wiedzieć, jak widzi swoją rolę w ekosystemie chatki. Jest tylko życzliwym obserwatorem? Siłą sprawczą?

– Podrzuca pan muchy do pajęczyn? – pytam.

– Uchowaj Boże! Latem muchy zabijam sam, ale jesienią, gdy jest już ich niewiele, patrzę na nie z sympatią. Trudno się zaprzyjaźnić z muchą, ale mimo wszystko jest to jakieś towarzystwo. W ogóle nie ingeruję w to, co dzieje się w chatce. Tępię tylko myszy. W tej kwestii miałem już momenty bliskie obsesji. Kiedy robi się chłodniej, myszy zaczynają szukać miejsca do zimowania. Włażą mi tu do środka bezlikiem dziur w podłodze, a potem strasznie hałasują w nocy, obgryzają książki. Kiedyś przybiłem gwoździem do podłogi słoninę i siedziałem w sąsiedniej izbie przy komputerze z nabitą wiatrówką. One przychodziły, a ja nie wstając strzelałem.

– Filmowa scena!

– Zdawałem sobie sprawę z komizmu sytuacji, ale nie było wyjścia, bo nie chciały włazić w pułapki – śmieje się.

Zauważam, że z kart obu książek wyłania się obraz chatki jako małej arkadii. Mikrokosmosu, w którym dzieją się tylko dobre rzeczy. Pełnego żółtych mleczy kulących się do snu jak kot, nieśmiałych nasion dmuchawców wlatujących przez wiecznie otwarte okno, ślimaków wędrujących w tę i z powrotem między kosaćcami a drewutnią.

– Bo ja się staram nie pisać o rzeczach nieprzyjemnych. W literaturze, czy ogólniej w sztuce, wszyscy zajmują się narzekaniem, pokazywaniem zła, cierpienia. Mnie to nie interesuje.

– Dlaczego?

– Nie wiem, czemu by to miało służyć. Gdyby chociaż było pół na pół, ale 99 proc. to tylko ta ciemna strona życia. A ja piszę po to, żeby przypodobać się muzom. Tak po staroświecku, ale traktuję to absolutnie dosłownie. Więc jeśli chcę się im przypodobać, to nie będę wylewał gorzkich żali, tylko opowiem coś miłego, pięknego.

– Kontakt z przyrodą zdaje się dostarczać panu nieustających zachwytów.

– Zachwyt to takie przyjemne zaskoczenie. Kiedy odkrywam coś, co mnie zachwyca, to początkowo tego nie rozumiem. A raczej rozumiem, że tego nie rozumiem na tle innych rzeczy, które rozumiem. I to niezrozumienie jest bardzo przyjemne. To coś, czego nie potrafię jeszcze nazwać. Więc się zachwycam, a potem dążę do wyjaśnienia, co mnie w tym zachwyciło. W nowej książce napisałem takie zdanie: „Świat jest najpiękniejszy wtedy, gdy nasze myśli zdają się nam go wyjaśniać”.

– To może pan tu po prostu uprawia powrót do natury według Rousseau?

– Nigdy tak na to nie patrzyłem. Widzę raczej pewną ciągłość, bo choć żyłem w miastach, to jednak zawsze uciekałem w przyrodę. Włóczyłem się po górach, pracowałem w lesie przy badaniach gleboznawczych, prowadziłem fermę lisów. Od dziecka interesowałem się miejscami pustawymi i to zainteresowanie mogło się wypełnić w stu procentach, gdy tu zamieszkałem. Lubię czytać Henry’ego Davida Thoreau...

– Mało kto go w Polsce czyta.

– Niesłusznie, choć i mnie pewne rzeczy u niego nie przekonują. Ten minimalizm podszyty protestanckim praktycyzmem i surowością. Ja jestem raczej estetą, wolałbym mieć dookoła siebie więcej osobliwości. Z drugiej strony on też potrafi się zachwycić, np. roztopami nad stawem. To są piękne opisy. Mimo wszystko trudno nam wejść w jego duszę, bo żył w mniejszym świecie. Mój przyjaciel siedzi teraz w Phnom Penh i stamtąd do mnie dzwoni, wysyła zdjęcia. To są przecież dodatkowe bodźce, Thoreau takich bodźców nie miał.
– Ale jego izolacja też momentami była pozorna. Ponoć regularnie wpadał do miasta – zauważam.

– Wyczuwa się, że jego ucieczka jest rodzajem happeningu. Ale nie zmienia to faktu, że przy okazji Thoreau ma mnóstwo celnych refleksji. Jest na pewno o wiele bardziej refleksyjny niż przeciętny Amerykanin. Chociaż mnie bliższy jest chyba Ralph Waldo Emerson. Jeszcze bardziej erudycyjnie i intelektualnie wyrafinowany od Thoreau. W jego podejściu bliskie mi jest wyciszenie rodem z Dalekiego Wschodu.

Towarzyskie ćmy

Najnowsza książka „Siedemnaście zwierząt” ma inną formułę niż „Pająki pana Roberta”. Tak naprawdę nie jest książką o zwierzętach. Raczej o tym, czym są pamięć, samotność, pożądanie, ciekawość. Wszystko ubrane w kostium bestiariusza wzorowanego na podobnych dziełach z poprzednich epok, jak wczesnochrześcijański anonimowy „Fizjolog”. Czyli nie biologia, lecz symbolika. Ale cel ma Pucek chyba wciąż ten sam, co w debiucie – zasypywanie rowu między humanistyką a przyrodą. Przekonuje, że to siostry, których nigdy nie powinno się rozdzielać.

Myślami jest już zresztą przy kolejnej książce, którą zaczął pisać parę dni temu. Będzie o motylach i ćmach. Przy klawiaturze komputera leży rozłożony atlas „Motyle nocne Polski”.

– Większość ciemek jest szarobura, ale są też piękne. Pokażę panu jedną – mówi, po czym wertuje atlas. – Niedźwiedziówka kaja pod pustynnym, piaskowo-brązowym moro kryje intensywną pomarańcz w czarne grochy. Lubię ćmy, bo dotrzymują mi towarzystwa. Szczególnie latem, gdy wieczorem siedzę i piszę, a one przelatują przez te brudne firanki i skaczą mi po głowie. Wszyscy się ciem boją lub się nimi brzydzą, więc dowartościowuję je trochę z przekory.

Wciąż krążymy wokół samotności, choć równie dobrze moglibyśmy rozmawiać o przyjaźni. Z Krzysztofem Środą (patrz wywiad w „TP” nr 34/2016) znają się od trzeciego roku życia, „od kiedy uzyskali świadomość”, z podwórka na warszawskim Grochowie. Parę dekad później wciąż się przyjaźnią. Pucek pojawia się w książkach Środy i vice versa. W wydanej w ubiegłym roku „Las nie uprzedza” Środa pisze o bibliotece przyjaciela: „mimo że mniejsza od wielu innych, zbiłaby pewnie z tropu niejednego prostodusznego humanistę. Są tam rosyjskie przekłady dawnych chińskich poetów, dzieła Rudolfa Steinera, teksty siedemnastowiecznych holenderskich przyrodników, biografie indiańskich wodzów i szalonych tybetańskich lamów. Bo o rozprawach Arystotelesa, Kartezjusza i Leibniza nie warto w ogóle wspominać”.

Do tego opisu trzeba jeszcze dodać książki, które Pucek sam tłumaczył. Od 20 lat utrzymuje się z pisania i tłumaczeń. Douwe Draaisma, Luuc Kooijmans, Robert Kaplan, Rens Bod. Czyli angielski i niderlandzki.

Brzmi to niczym Biblioteka Kongresu, tymczasem wszystko mieści się na dwóch regałach.

– Książek jest więcej, niektóre wciąż w pudłach. Kiedy wyjeżdżałem z Amsterdamu, połowę zostawiłem przyjacielowi, a potem jeszcze sporo u rodziny w Warszawie.

– Dla kogo pan właściwie pisze? Myśli pan o swoim czytelniku?

– Kieruję się tym, co kiedyś powiedział mi pewien zaprzyjaźniony, dużo ode mnie starszy pisarz: pisz to, co sam chciałbyś przeczytać. Ale nie pisze się oczywiście dla samego siebie. Myślę, że skoro już znaleźliśmy się na tym świecie i coś o nim myślimy, to czasem odczuwamy taką magiczną potrzebę, żeby się wypowiedzieć.

– Pana książki nie są łatwe w odbiorze. Bałem się, że utonę w pana erudycji.

– Moja eseistyka, bo tak nazywają to krytycy, wygląda tak, a nie inaczej, bo ja czytuję głównie stare traktaty naukowe, teologiczne, filozoficzne, w których autorzy mają w zwyczaju dużo cytować. Ten zwyczaj obszernego cytowania wprowadziłem w formę, która nie jest traktatem czy rozprawą, tylko literackim esejem. Czasem się za to w duchu karcę, ale bawi mnie to i jakoś samo płynie.

– Ale dlaczego cytuje pan niemal wyłącznie autorów sprzed wieków? Sekwencjonowanie DNA pana nie kręci?

– Czytam i cytuję takich, a nie innych autorów, bo byli uczonymi pełną gębą. W odróżnieniu od współczesnych, którzy zbyt często przypominają trybiki w maszynie nauki. Po drugie, ci dawni uczeni potrafili pisać, i to nierzadko pięknie, czego nie da się zbyt często powiedzieć o współczesnych. Współczesność odziera naukę z wyobraźni i metafizyki, a to grzech najcięższy. Ma się rozumieć, że sekwencjonowanie genomów, porównywanie ich mnie nie kręci. W tym podświecie cały plan fizyczny jest zbudowany z tych samych klocków i trudno, żeby było inaczej. Cóż to jest za argument, że człowiek ma w takiej to a takiej części genom podobny do genomu szympansa, świni bądź myszy? Ciało człowieka w dużej części składa się na przykład z wody, a przecież nie jest ono górskim strumieniem, ani nawet jego brzegiem.

Życie wertykalne

Jego stosunek do wiedzy może być dla współczesnych naukowców oburzający. Zwierzęta wciąż dzieli na niższe i wyższe, choć jest to podział już dawno zapomniany. W nowej książce cały rozdział poświęcił polemice z anonimowym pracownikiem Instytutu Paleobiologii. Nazwał go profesorem Muchomorem. Nie ukrywa zresztą, że w stronę entomologii pchnęła go ezoteryka. Drwi z neodarwinizmu, przekonując, że gnozy o Praczłowieku, wspólnym przodku wszystkich zwierząt i ludzi, dają nie gorszą wiedzę o rozwoju życia na Ziemi niż ta, którą oferują darwiniści. Kiedy zestawiam to sobie z lasem dewocjonaliów w obu izbach chatki, nie mogę nie zapytać o jego religijność.

– Jestem bardzo wierzący, ale nie w tradycyjny sposób. Jestem chrześcijaninem w tym sensie, że wyznaję Jezusa Chrystusa. Ale widzę go inaczej niż inni. Kościoły mi się nie podobają, choć muszę przyznać, że ten katolicki zawarł w swojej liturgii pewną magiczną prawdę. Biskupi pewnie o tym nawet nie wiedzą, bo zajmują się dziś zupełnie innymi rzeczami.

– Co to za prawda?

– Choć nie jestem żadnym tradycjonalistą, to w kwestii liturgii sympatyzuję z przedsoborowymi wariatami. Komiczna jest dla mnie sytuacja, w której ksiądz odwraca się tyłem do ołtarza i mówiąc do wiernych, w zasadzie zaczyna występować w imieniu Boga. Wydaje mi się, że lepiej jest, kiedy kapłan odwraca się tyłem do wiernych i prowadzi te swoje owieczki ku Bogu. Ale na co dzień mnie to specjalnie nie zajmuje. Gdybym miał się gdzieś umiejscowić, nazwałbym się trochę neoplatońskim, trochę chrześcijańskim gnostykiem. To brzmi zabawnie, ale nie mam potrzeby przypinania sobie etykiet.

Chcę wreszcie zapytać o rozdział poświęcony ślimakowi, w którym pisze o samotności jako życiu wertykalnym. Nazywa to paradoksem ślimaka – ani nomada, bo z domem na plecach, ani domator, bo w ciągłym ruchu. „Na domiar złego jest to dom, do którego nie może nikogo zaprosić, wskutek czego opowieść o ślimaku jest również opowieścią o samotności doskonałej”.

– To czym jest dla pana samotność?

– Ona mi się po prostu przydarzyła. Nie sądzę, że aby mieć kontakt z przyrodą, trzeba być samotnym. Bodaj Simone Weil napisała kiedyś, że samotność jest możliwością wejścia w stan skupienia, dużej uwagi. Może to służyć różnym dziedzinom życia, w których owo skupienie jest przydatne. A ten ślimak to po prostu próba opisu mojego osobistego doświadczenia.

– Samotność jako poszukiwanie skupienia?

– Ona skupienie wymusza. W tej ważnej dla mnie kwestii, powiedzmy: religii, sprzyja nieustannym wędrówkom między górą a dołem. Szaleństwem staje się wtedy, gdy zagląda się pod podłogę i dostrzega demony.

– Na ludzi patrzy pan tak samo życzliwie jak na stawonogi?

– Umówmy się, nie jestem wariatem. Zawsze na początku traktuję ludzi życzliwie i z sympatią, tyle że potem zwykle rozczarowuję się na różne sposoby. Ludzie mnie nudzą. Mam wrażenie, że każdy, kto się w życiu jakoś wysila, by zrozumieć ten świat, w pewnym momencie doświadcza rozczarowania bliźnimi. Wraz z upływem lat spotyka coraz mniej bliźnich, którzy mogą go zaintrygować.

Cierpliwość trzmiela

W tle wciąż słychać fortepian. Choć nie towarzyszy mu żadne bzyczenie, przezierające przez firankę słońce zdaje się sugerować, że wkrótce chatka znów tętnić będzie drobnym życiem.

Zanim schowam dyktafon, słyszę jeszcze: – Wie pan, obcowanie z bezkręgowcami pozwala rozwikłać zagadki, które nam się w ciągu życia zebrały. Pamiętam dziecięce spory godne seminarium u Sokratesa o to, czy trzmiele żądlą. Jedne dzieci twierdziły, że nie, bo można je łapać w dłoń i nic się nie stanie. Drugie, że owszem, żądlą, i pokazywały ukąszenia. Ta myśl często do mnie wracała, zanim jeszcze na dobre zająłem się owadami. A potem przyjrzałem się trzmielom bliżej i szybko doszedłem do wniosku, że obie strony miały rację. Pomijając to, że trzmiel jest bardzo cierpliwy i w ogóle trzeba go bardzo męczyć, żeby użądlił, to użądli tylko samica, robotnica. Więc jeśli dzieci łapały te owady wtedy, gdy pojawiły się już samce, to one, jak trutnie, użądlić nie mogły, bo po prostu nie miały żądeł. ©

ROBERT PUCEK (ur. 1959) jest tłumaczem, pisarzem i outsiderem. Studiował socjologię, był publicystą paru gazet codziennych, m.in. „Rzeczpospolitej”. Za „Pająki pana Roberta” nominowany do Nagrody Conrada i Nagrody Literackiej Gdynia. Właśnie ukazał się jego drugi zbiór esejów „Siedemnaście zwierząt” (wyd. Czarne). Obecnie pracuje nad książką o motylach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2017