Mógłbym być jaskółką

Bernd Heinrich, przyrodnik i pisarz: Niektórzy widzą ludzkie cechy u zwierząt, ja mam na odwrót. Wszyscy stajemy przed tymi samymi życiowymi problemami. Zwierzęta mają tylko inne sposoby na ich rozwiązywanie.

10.07.2017

Czyta się kilka minut

Bernd Heinrich z kolekcją gąsieniczników swego ojca. Stacja badawcza Instytutu Zoologii PAN w Łomnej. 30 czerwca 2017 r. / Fot. Rachela Berkowska
Bernd Heinrich z kolekcją gąsieniczników swego ojca. Stacja badawcza Instytutu Zoologii PAN w Łomnej. 30 czerwca 2017 r. / Fot. Rachela Berkowska

Adam Robiński: Sporo w Pana biografii polskich wątków. Miał Pan już okazję odwiedzić kolekcję gąsieniczników, życiowe dzieło Pana ojca, Gerda Heinricha?

Bernd Heinrich: Tak. Nuria Selva i jej partner Adam Wajrak zabrali mnie do Muzeum i Instytutu Zoologii Polskiej Akademii Nauk, gdzie jest przechowywana.

Pana ojciec zbierał okazy tych owadów przez całe życie, a potem, uciekając przed Armią Czerwoną, zakopał je i sporządził mapę. Dzięki niej kolekcję znaleźli po latach naukowcy z PAN. To dla Pana obiekt naukowy czy rodzinna pamiątka?

Raczej pamiątka, ważny fragment rodzinnej historii. Bo to jednak nie moja nauka, tylko ojca. Ale o kolekcji słyszałem już tyle, że musiałem ją zobaczyć.

A wybiera się Pan do Borówek, gdzie spędził Pan pierwsze lata życia? Wtedy to była III Rzesza, dziś województwo kujawsko-pomorskie...

Nie. W Borówkach byłem już w latach 90. Przyjechaliśmy z matką. Z dzieciństwa nie pamiętam ich wcale, jedynie sam moment naszej ucieczki. To musiała być chwila o dużym ładunku emocjonalnym. Pamiętam zaprzęg z saniami, jakieś pożegnania. Mam też przebłyski z dalszej podróży.

A jednak w „Chrapiącym ptaku”, biografii rodziny Heinrichów, opisuje Pan folwark bardzo obrazowo.

Bo mam mnóstwo żywych obrazów, które przekazali mi rodzice. Ciągle o Borówkach mówili. Widziałem sporo zdjęć. Już w Stanach Zjednoczonych spotkałem ludzi, którzy znali przedwojenne Borówki. To wszystko pozwoliło mi zbudować w głowie wyraźny obraz tego miejsca, więc kiedy w końcu wróciłem, wiele się zgadzało. Drzewa rosły dokładnie tam, gdzie je sobie wyobrażałem.

Jeśli nie tam, to gdzie zainteresował się Pan przyrodą?

Przez sześć lat mieszkaliśmy w lesie Hahnheide niedaleko Hamburga. Wciąż mam przed oczami obrazy tamtej natury, jakby to było wczoraj.

Pod wpływem zainteresowań ojca?

W pewnym stopniu na pewno. Ale życie było wtedy zupełnie inne niż dzisiaj. Trudno to sobie w ogóle wyobrazić. Otacza cię tylko las. Nie ma radia, muzyki, książek. Nie ma ludzi. Zmysły odbierają jedynie naturę. Tak zyskałem z nią emocjonalną więź i wpadłem po uszy. Potem, już na studiach, zobaczyłem ją z innej perspektywy. Nie tylko wzrokowej, ale znaczeniowej. Dalej poszło jak po sznurku. Jeden projekt badawczy prowadził do następnego. Tak bywa w nauce – odpowiedzi rodzą kolejne pytania. Patrzyłem na nie i zastanawiałem się, którą drogą pójść, żeby dostać najwięcej z powrotem. No i wybierałem tę najłatwiejszą drogę.

Wcześniej zamienił Pan europejski las na amerykański. Tu, w Europie, wyobrażamy sobie tamtejszą przyrodę jako większą i bardziej pierwotną od naszej. Tak rzeczywiście jest?

Na pewno w lasach, które obserwowałem w Polsce czy Europie, wyraźniej widać gospodarską rękę człowieka. Są bardziej urządzone, nie tak dzikie jak te, które mamy w Stanach.

Ale u nas jest w ogóle więcej dzikiej ziemi, bo i kontynent jest większy. Rdzenni Amerykanie cięli niewiele, dużo pasm górskich pozostaje w stanie dziewiczym. Z kolei jeśli pojedzie się na Środkowy Zachód, zobaczy się kompletnie zniszczoną prerię. A Wschodnie Wybrzeże, choćby Nową Anglię, stan ­M­aine, gdzie mieszkam, kiedyś w całości wylesiono i zamieniono na pastwiska. W czasach Henry’ego Davida Thoreau lasy znikały jeden za drugim. Potem ludzie wyjechali uprawiać prerię, a one odrosły. Dzięki temu teraz między drzewami widzimy kamienne mury, fundamenty dawnych zabudowań. Ale poza tym jest dziko. Rośnie to, co chce rosnąć.

Ma Pan teraz własny las i domek w dziczy, w którym spędza parę miesięcy w roku.

Od pięciu lat mieszkam tam już na stałe.

Jak Thoreau?

Bywam do niego porównywany, ale na pewno nie przez siebie samego. Dorastałem w tym lesie, to moje miejsce na ziemi. Poza tym jestem dużo bardziej samowystarczalny od Thoreau. Sam zbudowałem swój dom, sam uprawiam rośliny, sam poluję.

A woda? Prąd?

Bieżącej wody nie mam, ale parę lat temu zainstalowałem panel słoneczny. Jest światło, bezprzewodowy internet, komputer. Czyli jednak nie jak Thoreau.

Z jakiego powodu naukowiec zaczyna pisać książki popularnonaukowe?

Lubię wyłapywać interesujące historie i związki między zjawiskami. Pisanie to dla mnie ćwiczenie w składaniu paru rzeczy do kupy. Jako nastolatek bardzo lubiłem stolarkę. Brałem deski, gwoździe, młotek i budowałem. W dużej mierze chodziło o czystą przyjemność płynącą z aktu tworzenia. Tak samo z książkami – sprawia mi satysfakcję układanie czegoś, czego wcześniej nikt nie zrobił. Pisanie o przyrodzie pomaga też mojej pracy naukowej. Zmusza do myślenia ogólniejszymi kategoriami.

A po co nam w ogóle przyrodopisarstwo? Ono jest teraz w Polsce bardzo popularne. Czy pisząc, stawia Pan sobie jakieś cele?

Ktoś kiedyś napisał, że Heinrich lubi się bawić. Nie chodzi o wielkie cele. Patrzę na przyrodę obiektywnie, bez politycznej czy jakiejkolwiek innej motywacji. Ma być tak, jak jest w rzeczywistości. Ale oczywiście szerzenie wiedzy o przyrodzie może jej tylko pomóc, przede wszystkim zapobiegając wielu potencjalnym krzywdom, jakie możemy jej wyrządzić. Tak samo jak wiedza o ludzkim ciele przydaje się w medycynie. Dobry lekarz traktuje ciało jako całość, zna symptomy dotykające poszczególne jego organy, wie, gdy coś jest nie tak, i szuka sposobu, by to naprawić. W XX w. to biolodzy zauważyli, że masowo giną niektóre gatunki drapieżnych ptaków. Ktoś, kto nie interesuje się naturą, nigdy by tego nie spostrzegł. A oni zorientowali się, co się dzieje, i dzięki temu można było znaleźć przyczynę – owadobójcze DDT. Wymieranie ptaków ustało. Z kolei w Chinach, w czasach Mao, za plagę uznano wróble, bo ktoś policzył, jak dużo jedzą ziarna. Zaczęto je tępić, a wtedy rozpleniły się owady żerujące na plonach. Nastała klęska głodu, zmarło 30 mln osób. Nasze życie zależy od natury i wiedzy, jaką na jej temat mamy. Jeśli będziemy zachowywać się jak ignoranci, wydarzyć się może wszystko, co najgorsze.

Czyli celem jest edukacja?

Wciąż jestem wykładowcą akademickim, więc rzeczywiście czytelnika traktuję trochę jak studenta. Ale studenci mają to do siebie, że zwykle są ukierunkowani na konkretną wiedzę. Wolę więc myśleć o ludziach z natury ciekawych świata, którzy czytają dla rozrywki, nie szukając w literaturze punktu odniesienia do jakiegoś naukowego projektu.

Co było iskrą, z której powstał „Chrapiący ptak”?

Widziałem, jak zmienia się nauka. Uczestniczyłem zarówno w starej biologii, jak i tej nowej, dzisiejszej. Wiem, na czym polegała ta wielka zmiana, która po drodze zaszła. Mój ojciec był przedstawicielem samego końca, takim ogonem długiej tradycji naturalistów, dzięki niemu dowiedziałem się, jak wyglądały ich badania. Dziś większość stanowią biolodzy molekularni, to zupełnie inny świat. Świat fizyki, biochemii, matematyki. A ja przez całą karierę tkwiłem jakby pośrodku. Biorąc się za „Chrapiącego ptaka”, chciałem więc napisać o historii nauki i umieścić ją w kontekście historii świata i mojej rodziny. Mówić konkretem, a nie teorią. No i zachować te wszystkie rodzinne wspomnienia, bo ktoś może je uznać za wartościowe.

Pisze Pan, że ojciec jako biolog XIX-wieczny mógł się przez współczesną mu naukę czuć porzucony i że miał Panu za złe ścieżkę kariery naukowej, którą Pan wybrał. Czy teraz i Pan nie czuje się w świecie biologii lekko niedzisiejszy?

Liznąłem trochę biologii molekularnej. Uważam, że rewolucja, jaką było sekwencjonowanie DNA i jej skutki, to najwspanialsze, co przydarzyło się w historii biologii. Cieszę się, że mogłem być świadkiem tych wydarzeń. Dzięki nim rozwiązujemy tyle tajemnic genetyki. Ale równocześnie mam wrażenie, że jest jeszcze wiele zjawisk zachodzących na poziomie organizmu czy ekologii, o których nie mamy pojęcia i przy których niezbędny jest bezpośredni kontakt.

Tym się właśnie zajmuję – obserwuję przyrodę na poziomie behawioralnym, odnosząc te zachowania do fizjologii i ekologii. Wiem, że to podejście naturalisty, ale nie ograniczam się do niego. Dziś co prawda nie mam już swojego laboratorium, ale ciągle projektuję eksperymenty. Więc jeśli pyta pan, czy czuję się przestarzały, to ja pytam, co uważa pan za nowoczesne. Nie jestem biochemikiem, ale jeśli chodzi o biologię, to ciągle przecież publikuję.

A czy z takiej nowoczesnej, laboratoryjnej nauki można zrobić dobrą literaturę?

Jasne. Jakiś czas temu czytałem świetną książkę – nie pamiętam niestety autora – która dotyczyła dekodowania genomu neandertalczyka. Wszystko, co w niej opisano, było robotą laboratoryjną. Sekwencjonowanie tego DNA pozwala nam szeroko otworzyć okno, przez które widzimy ewolucję naszego gatunku. Naszą prehistorię. To jest bardzo ekscytujące, a odbywa się na poziomie molekularnym.

Głównym narzędziem Pana pracy jest jednak obserwacja terenowa.

Tak, ale eksperyment to również obserwacja, tyle że wzmocniona. Niektórych zjawisk nie da się zobaczyć, jeśli się nie zaaranżuje sytuacji, w której występują. Po prostu zwiększają szansę obserwacji, dają więcej szans i prób.

Ale i tak potrzeba pewnie sporo cierp­liwości.

To prawda. Od pięciu czy sześciu lat badam nadobniczki drzewne, bo zastanawiają mnie niektóre aspekty funkcjonowania tych ptaków. Mogę to robić tylko wiosną, przez parę tygodni w roku, kiedy są u mnie na miejscu. Każdorazowo wyciągam niedużo konkretów. Pracuję więc z nimi w kolejnych latach, pewnie trochę to jeszcze potrwa. I nawet nie wiem, czy uda się kiedyś napisać o tym książkę. Ale w międzyczasie robię też dużo innych ­rzeczy.

Łatwiej się pisze o zwierzętach czy ludziach?

Nie ma różnicy. Zresztą pisząc o zwierzętach, często i tak myślę o ludziach.

Są podobieństwa?

Niektórzy widzą ludzkie cechy u zwierząt, ja mam na odwrót. Podobieństw jest dużo. Jeśli spojrzeć z szerokiej perspektywy, okaże się, że wszyscy stajemy przed tymi samymi życiowymi problemami. Zwierzęta mają po prostu inne sposoby na ich rozwiązywanie. Nie zauważam większej różnicy między człowiekiem a szympansem niż między wroną a gajówką z tego samego rzędu wróblowych. Są sobie tak samo bliskie jak my innym naczelnym. Człowiek jest przecież tylko jednym z całego spektrum gatunków zamieszkujących planetę.

A nie jest tak, że nasze sposoby działania są jednak skuteczniejsze? Niech Pan zobaczy, gdzie dziś jesteśmy.

Dlaczego miałyby być lepsze? Wydaje mi się, że jaskółka ma bardzo dobre życie, zapewne lepsze niż wielu ludzi. Nie miałbym nic przeciwko byciu jaskółką.

Obserwując zwierzęta, zastanawia się Pan czasem nad ich szczęściem? Emocjami?

Jasne! Sądzę, że niektóre zwierzęta są o wiele bardziej emocjonalne niż my. Oczywiście nie mówię teraz o owadach, ale proszę spojrzeć na psy.

Każdy właściciel psa powie, że są pełne emocji. To jak z dziećmi – reagują na najdrobniejsze bodźce. Kiedy się rodzimy, jesteśmy bardzo emocjonalni, dopiero w czasie dorastania gdzieś je gubimy i stajemy się coraz bardziej racjonalni. No a potem, już jako dorośli, o targanych emocjami ludziach mówimy, że są niedojrzali. Jak zwierzęta.

Myślałem, że zwierzęta są racjonalne, skoro zajmują się głównie przetrwaniem i rozmnażaniem.

Owszem, zachowują się racjonalnie, ale nie rozumują. Te zachowania są w nich zaprogramowane jak w komputerze, który też przecież zachowuje się racjonalnie.

A jest w tym programie miejsce na szczęście?

Pewnie, że tak.

To co powinniśmy robić, by być szczęś­liwymi na zwierzęcą modłę?

To już się dzieje. Robimy rzeczy, które sprawiają nam przyjemność. Mamy wbudowany system nagradzania samych siebie w zamian za robienie słusznych rzeczy. Z kolei ból chroni nas przed czynnościami, które szkodzą. To kara za złe zachowanie. Nasze ciało zachowuje się jak kodeks prawa – robisz źle, lądujesz w więzieniu. Albo inna analogia – kubki smakowe. Coś nam pasuje, a coś innego jest gorzkie i niesmaczne, więc tego nie jemy. Mamy pewne wytyczne, którymi kierują emocje.

Czyli szczęście jest tylko chemiczną reakcją?

W ostatecznym rozrachunku tak.

Jest Pan jednym z niewielu ludzi, którzy obserwują przyrodę nieprzerwanie od 70 lat. Czy na naszych oczach zachodzą zmiany?

Sporo ostatnio o tym myślałem. Na przykład tej wiosny niemal wcale nie widziałem u siebie trzmieli. Nie znam przyczyny. Zastanawiałem się, co bym zrobił, gdybym akurat badał trzmiele, tak jak robiłem to dekady temu. Wtedy było ich zatrzęsienie. To samo z krukami. Kiedyś widziałem ich setki naraz, teraz mam problem ze znalezieniem choćby jednego. Zmiany są duże, a sporo do powiedzenia ma pogoda. Jedna burza może wymieść całą populację migrującego gatunku ptaków.

A zmiany długofalowe?

O nich trudno mówić z perspektywy ludzkiego życia. Ale na pewno powinniśmy starać się zostawić jak najwięcej przyrody w stanie niezmienionym. Po to, by móc obserwować, co jest naturalne, a co nie. Bo jedne anomalie mogą być lokalne, inne mogą stać się groźne dla całego świata. Jeśli jesteśmy świadkami takiej globalnej zmiany, to im więcej będziemy mieli na jej temat obserwacji i badań, tym lepiej uświadomimy sobie, co nam grozi.

Wielu ludzi w moim kraju, tak samo jak i w Pana kraju, przekonuje, że naturze zostawiliśmy parki narodowe i to wystarczy, a resztę trzeba użytkować.

Oczywiście musimy ją użytkować, bo potrzebujemy jedzenia. Żyjemy na niezbędnych nam zasobach. Ale gdy jakieś zwierzę mnoży się na potęgę, z czasem dewastuje własne środowisko życia i w ten sposób funduje sobie własną zagładę. Jeśli zapyta mnie pan o najważniejsze wyzwanie, jakie stoi dziś przed ludzkością, to powiem o przeludnieniu i tym, że coraz trudniejsze staje się pozyskiwanie zasobów bez niszczenia Ziemi. A więc powinniśmy nagradzać ludzi za to, że nie będą się rozmnażać. Płacić za to, że nie mają dzieci.

Tym, co po nas zostanie, zajmuje się Pan na łamach „Wiecznego życia”.

Swego czasu badałem grabarze, chrząszcze przetwarzające padlinę. A potem dostałem list od śmiertelnie chorego znajomego, który chciał zostać pochowany na mojej ziemi. Gdyby to było legalne, pewnie bym się zgodził. Ale zacząłem się przez to zastanawiać nad naturą ludzkiego pogrzebu. Zamykamy nasze ciała w metalowych pudłach, w arterie wstrzykując chemię uniemożliwiającą rozkład. Z kolei kremacja jest jak usuwanie śmieci, wprowadza do atmosfery mnóstwo toksyn, wymaga dużych pokładów paliw kopalnych. Niektóre społeczeństwa radzą sobie inaczej. W Tybecie praktykuje się pogrzeby podniebne – sprawę załatwiają sępy. Oczywiście na masową skalę to nierealne, nie możemy przecież tak po prostu porzucać wszystkich zwłok na pastwę padlinożerców. Ale ktoś powinien poszukać lepszego rozwiązania niż te, które praktykujemy. Ja nie mam odpowiedzi na to pytanie.

A co stało się ze znajomym?

Rozmawiałem z nim rok temu, a potem nie słyszałem żadnych wieści, więc chyba ma się dobrze. ©

BERND HEINRICH (ur. 1940) jest emerytowanym profesorem biologii na Uniwersytecie w Vermont, autor kilkunastu książek z zakresu zoologii, ekologii i ewolucji. W Polsce nakładem wydawnictwa Czarne ukazały się jego „Wieczne życie” oraz „Chrapiący ptak”. Mieszka w lesie w amerykańskim stanie Maine.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2017