Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Berlin był punktem kulminacyjnym podróży Obamy przez świat. Niedoświadczony dotąd w sprawach międzynarodowych, Obama przemierzał teren politycznie dlań ryzykowny: nie tylko pola bitew w Iraku i Afganistanie oraz Izrael (gdzie poruszał się z niezwykłą wręcz ostrożnością; najmniejszy błąd mógł kosztować go głosy żydowskich wyborców w USA), ale także stolice zachodnioeuropejskie: Londyn, Paryż i Berlin.
W tych dwóch ostatnich Obama doświadczył czegoś, co któryś z komentatorów nazwał "Obamanią" (aluzja do "Gorbimanii" sprzed 20 lat). Zwłaszcza w Berlinie, gdzie - jedyny raz w swej podróży - zabrał publicznie głos. Berlin oferował najwyraźniej najlepszą scenografię: miasto kiedyś podzielone, na styku Wschodu i Zachodu, jako symbol jedności i wolności. Mając za sobą taką symbolikę, Obama postanowił zaprezentować się jako polityk niosący hasło "przełomu" dla nowego pokolenia po obu stronach Atlantyku. Nawoływał do nowego partnerstwa między Europą a Stanami, aby wspólnie rozwiązać globalne problemy, jak terroryzm czy zmiany klimatyczne. Roztaczając wizję świata bez broni atomowej, ostrzegał przed nowymi murami w XXI wieku, dzielącymi ludzi bogatych i biednych, ludzi wyznania chrześcijańskiego, islamskiego i żydowskiego.
W Berlinie usłyszeliśmy od Obamy sporo wizjonerskiej retoryki, zobaczyliśmy niezłą porcję populizmu - ale mało konkretnej polityki. Obama przybył, przemówił - ale czy zwyciężył? Walka o Biały Dom rozstrzygnie się w Ameryce. Trosk amerykańskich wyborców - spowodowanych kryzysem na rynku nieruchomości czy wysokimi cenami paliw - nie uspokoją wizjonerskie przemówienia w dalekim Berlinie.