Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Artykuł Przemysława Wilczyńskiego „Skąd się biorą tarnobrzeskie dzieci” poruszył we mnie smutną nutę. Chodzi o wszechobecne upraszczanie tematu nieposiadania potomstwa do kwestii pracy, pieniędzy i oceny bezdzietnych z wyboru jako egoistów (przy pełnym zrozumieniu, że autor opisuje konkretne miejsce i przytacza wypowiedzi swoich rozmówców).
Jestem trzydziestokilkuletnią kobietą niemającą dzieci. Biorąc pod uwagę złożoność psychofizyczną człowieka – trudno powiedzieć, czy z wyboru. Mam wspaniałego męża, mieszkanie, pieniądze, stałą fajną pracę. Jesteśmy zdrowi, nie unikamy rodzicielstwa. A jednak rodzicami nie jesteśmy. I ja coraz bardziej jestem przekonana, że to kwestia mojego wewnętrznego „lęku przed”. Lęku, który w ogromnej mierze bierze się stąd, że otaczający mnie ludzie skupiają się na trudach rodzicielstwa. Znajomi rodzice (i młodzi, i starsi) powtarzają, że „to nie bajka”, „nie bułka z masłem”, że „kocham, bo moje, ale nie mam siły”, albo „zobaczysz, skończy ci się to czy tamto, jak się dzieci pojawią”.
Często też mówią: „wszyscy myślą, że mieć dziecko to sama radość”, ale ja jakoś nie spotykam tych „wszystkich”. Moje doświadczenia są takie, że ci „wszyscy” (zarówno znani mi osobiście, jak z przekazów medialnych) raczej się skarżą i narzekają. Tęsknię za przekazem pozytywnym, za tym, by porozmawiać z kimś, kto powie, co jest pięknego w rodzicielstwie, pooddychać radością szczęśliwych rodziców. Może i bym pozazdrościła, może brak dziecka zacząłby boleć, ale jestem gotowa „zaryzykować”. Bardzo brakuje mi choćby czytania o tym, co niezwykłego daje bycie rodzicem. Bez „ale”, bo o tym „ale” słyszę bez przerwy. I wierzę. Aż za bardzo.
A przy okazji: dziękuję, że dajecie do myślenia.