Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
"Irytuje mnie hipokryzja rodziców - pisze autorka. - Domagają się, żeby z telewizji dziecięcej uczynić bukoliczny ogródek wszelkich cnót. Są gotowi egzekwować od publicznego nadawcy słodkie jak lukrecja produkcje, w których zawartość cukru w cukrze wynosi 120 procent. Żadnych Potterów, broń Boże, żadnych tematów be. Tylko cacy. Kiedy już ich ambicje cenzorskie zostaną zaspokojone - wychodzą z pokoju, pozostawiając w zasięgu małych łapek niebezpieczne narzędzie - pilota. (...) A wtedy ich pociechy oglądają nie "Teletubisie" bynajmniej, ale jeden nieprzerwany potok medialnego szajsu".
Ależ Pani Redaktor! Czy o tym, że rodzice beztrosko przestają interesować się, co naprawdę oglądają ich dzieci, decyduje właśnie fakt, że domagają się dla nich programów "cacy"? A co z rodzicami, którzy telewizję jednak oglądają razem z dziećmi i wcale nie pozostawiliby pilota "w małych łapkach", a jednak życzą sobie, by ich (małe!) dzieci patrzyły na opowieści uczące je dobrego i dostarczające dobrych przeżyć? I co to w ogóle znaczy "sto dwadzieścia procent cukru w cukrze"? Żebyż choć jeden przykład! Jest niestety tak, że relacji o złu i komplikacjach świata nawet najmłodsze dzieci dostają zewsząd więcej, niż ktokolwiek by sobie życzył, i jednym z najbardziej uprawnionych pragnień normalnych rodziców jest pragnienie bezpieczeństwa dla dzieci. A tego naprawdę nie wolno chyba nazywać "ambicjami cenzorskimi".
Jest coś takiego jak wzruszenie. Jest coś takiego jak smak dobra. Jest doznanie, które nazywa się zachwytem. Potrzeba bycia oczarowanym czyjąś nie skłamaną pięknością i dobrocią, odwagą, rycerskością. Dziecko, które by nie doznało żadnego z tych przeżyć, wtedy właśnie gdy zaczyna uczyć się świata, będzie na zawsze pozbawione jednej z najmocniejszych tarcz. Czy jest dziwne, że rodzice od tak potężnego wychowawcy jak telewizja nie chcą w tej mierze zdrady, tylko pomocy? A skądinąd przekonanie autorki, że to właśnie rodzicielskie oczekiwanie jest przyczyną "śmierci telewizji dziecięcej", mnie z kolei zupełnie nie przekonuje.
Naturalnie, ma rację Joanna Olech, że programy dla najmłodszych mają być robione zawsze "mądrze i starannie", a także "dowcipnie i taktownie". Ale już wcale nie wiem, czy pochwałą jest, że autor jednego z takich zdaniem autorki pożądanych programów "nie wartościuje, nie mówi, czy to naganne czy nie". Brak przewodnika nie musi być gwarancją mądrości, nawet jeśli zapewni dowcip.
Nie umiem też oprzeć się wątpliwościom, czy podane w artykule "Lukrecja i hipokryzja" tematy znakomitych podobno filmów francuskich, wprowadzone do naszej telewizji uzdrowiłyby sytuację. Dlaczego na przykład mają to być "patologie społeczne"? Film o dresiarzu, film o chłopcu mającym kłopoty z tożsamością płciową, film o kilkunastoletnim złodzieju-analfabecie? Nawet najmądrzej zrobione, są chyba raczej dla młodzieży niż dla maluchów? Zaś tak bardzo chwalony przez autorkę film "o ludzkich wydzielinach (z użyciem rekwizytów)" rzeczywiście daleko wykraczałby poza to, "czego życzyłaby sobie Maria Konopnicka" (też przywołana jako odstraszający przykład), ale to może jednak nie jest argument tak już ostatecznie przekonujący?