O co w tym życiu chodzi?

Marek Kamiński: Pojawił się trzeci etap mojego życia: rodzina. Bo etap pierwszy to odkrywanie świata, a drugi to jego podbijanie. Jako ojciec i mąż powinienem w rodzinę zainwestować energię wykorzystywaną kiedyś do innych rzeczy. Rozmawiała Katarzyna Kubisiowska

28.04.2010

Czyta się kilka minut

Katarzyna Kubisiowska: Zna Pan kilka języków: angielski, rosyjski, włoski, niemiecki, francuski, hiszpański, nawet norweski. Uczy się Pan kolejnego? 

Marek Kamiński: Teraz uczę się trudnego języka dzieci, on jest inny niż ten dorosłych. W pewnym sensie trzeba stać się dzieckiem, aby go rozumieć i sprawnie się nim posługiwać.

Na czym opiera się gramatyka tego języka?

Na totalności i autentyczności. Braku masek. Moje śmiejące się dzieci - pięcioletnia Pola i trzyletni Kay - robią to całymi sobą. Ja już tak nie potrafię. Poza tym dzieci są bezinteresowne, widać to wyraźnie w ich mowie. Bo kiedy dorośli do nich się zwracają, to zwykle z jakąś intencją. Chcemy, aby coś wykonały, usiłujemy je do tego przekonać. Dzieci to momentalnie wyczuwają. Rzadko nadajemy komunikaty wolne od obietnic i nakłonień.

Najmocniejszy, bo pozawerbalny kontakt nawiązuje się z dziećmi w trakcie zabawy. Tyle że dorośli nie potrafią się w nią zaangażować bez reszty.

Dzieciom trzeba poświęcać czas i uwagę. To powinni robić rodzice, nie opiekunki, ciocie czy dziadkowie. Bardzo niedobrze się czuję, kiedy wyruszam na wyprawę lub w daleką podróż i zostawiam w domu dzieci. Pola to nawet z tego powodu się obraża. Tłumaczę jej, że taki jest mój zawód, ale dla niej nie ma to znaczenia. Chce tylko mojej obecności. Powiedziała nawet do mojej żony Kasi, że wolałaby, aby tata był nikim, nie kimś znanym. Dlatego ograniczyłem swoją ekstremalną aktywność.

Gdy wcześniej wyruszałem na wyprawy, musiałem w mózgu wyłączyć obszary wrażliwości odpowiedzialne za miłość i rodzinę. Nie mogłem rozpraszać energii na inne rzeczy, choćby na to, że ktoś się o mnie martwi. Wówczas nie mógł-

bym niczego dokonać. Kasia, jeszcze jako moja narzeczona, chwilę po poważnej operacji, w ramach rekonwalescencji, stanęła na szczycie Kilimandżaro, a w 2002 r. zdobyła biegun północny. Jest pierwszą Polką, która tego dokonała. Ale odkąd na świecie są nasze dzieci, wszystko zasadniczo się zmieniło. Kasia teraz mówi, i ma całkowitą rację, że przyszedł czas na bliskich.

Pojawił się trzeci etap mojego życia, którym jest rodzina. Bo etap pierwszy to odkrywanie świata, a drugi to jego podbijanie.

Jako ojciec i mąż powinienem w rodzinę zainwestować energię w przeszłości wykorzystywaną do innych rzeczy. Ale to nie działa jak naciśnięcie guzika, które nagle wszystko odmieni.

Jak Pan chce tego dokonać?

Zmieniając nawyki i przyzwyczajenia. Spowalniając życie. Cały świat tak naprawdę jest w nas, chodzi o próbę jego odczuwania na nowo; to kwestia wyobraźni. Widziałem tyle miejsc na świecie, nie potrzebuję niczego nowego zdobywać.

Mówi Pan o intensywniejszej ojcowskiej obecności. A w sumie mógłby Pan odpuścić: nasza kultura większą wagę przywiązuje do roli matki w wychowaniu dzieci.

Spotkałem wielu ojców już dorosłych dzieci, którzy nie mają z nimi żadnego emocjonalnego kontaktu. Teraz bardzo tego żałują, nie nadrobią straconego czasu w kilka tygodni. Taka więź buduje się i umacnia od kołyski. Trzeba o nią zabiegać. Zerwanie jej to katastrofa dla obydwu stron. Dorosła dziewczyna czy chłopak mogą być dla ojca kimś całkiem nieznanym.

Te więzi na ogół psują się w momencie, kiedy dziecko nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań.

Rodzic obmyśla swój scenariusz na życie dziecka. A ono realizuje swój. W tej niełatwej sytuacji najistotniejsza jest miłość i uwaga skierowana na to, co się dzieje tu i teraz.

Pan spełnił oczekiwania rodziców?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Zapewne dlatego, że nie pojawiały się na tej płaszczyźnie problemy.

Byłem samodzielnym dzieckiem. Dobrze mi szło w szkole, sporo czytałem, nawet bardziej wierzyłem w książkowy świat niż ten, który mnie otaczał. Jako pięciolatek uległem wypadkowi, groziła mi amputacja ręki. Wiele lat spędziłem w szpitalach i sanatoriach. Tam dowiedziałem się, czym jest samotność. Mama i tata odwiedzali mnie, pisali listy, ale przede wszystkim byłem skazany na siebie. Rodzice nie byli specjalnie szczęśliwi, gdy wyruszałem na wyprawy, i jednocześnie szanowali moje decyzje.

Rodzice nie nakłaniali Pana, aby wrócił Pan na przerwane studia filozoficzne?

Nakłaniali. Kiedy wyruszałem na wyprawę, mówili, że może lepiej pojechałbym do Anglii skończyć studia. Jednak skończę je dopiero teraz, łatwiej napisać pracę magisterską, niż tłumaczyć różnym ludziom, dlaczego tego jeszcze nie uczyniłem. Zdałem już zaległe egzaminy na filozofii, przetłumaczyłem tekst Machiavellego "Rozważania lub dialog o naszej mowie". Myślę, że w tym roku akademickim uda mi się obronić. Biorę pod uwagę dwa tematy "Rozważania o języku" lub "Filozofia przyrody".

Co Pana ciekawi w języku?

Jego wpływ na rzeczywistość. Językiem można o wiele więcej zobaczyć niż oczami. Ucząc się języków dostrzegam, jak wiele w nich śladów przeszłości. Dzięki odkrywaniu znaczenia słów mamy szansę ją zrozumieć. Poza tym poznajemy lepiej ludzi.

Kiedyś uczyłem się intensywnie norweskiego, choć w komunikacji z Norwegami wcale nie był mi potrzebny, wszyscy sprawnie posługują się angielskim. Czułem jednak niedosyt, dzięki znajomości języka odkrywam ich na nowo jako ludzi.

Jeszcze na studiach zachwyciłem się filozofią Wittgensteina. Wielkie na mnie wrażenie wywarł "Traktat logiczno-filozoficzny", który czytałem na stypendium w Hamburgu. Często zastanawiam się nad najbardziej znanym zdaniem traktatu - "O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć" - w którym Wittgenstein przyznawał, że nie można określić praw rządzących bytem.

Nie można?

Doszedłem już do takiego momentu, w którym widzę, jak mało  wiem o świecie. Nie mam pojęcia, o co chodzi w życiu. Codziennie usiłuję to odkryć.

Przez lata odkrywał Pan to jako przedsiębiorca. W 1992 r. założył Pan firmę Gama San, a dwa lata później został Pan ogłoszony Młodym Biznesmenem Roku w ramach światowego konkursu World Young Business Achiever.

Historia Gama San zaczęła się od przypadku. Zostałem poproszony o pomoc w sprowadzeniu z Niemiec zaworów kulowych do instalacji wodnych. Potem ta osoba zrezygnowała z projektu, a ja zostałem z towarem, na który było ogromne procentowe przebicie. Poszedłem za ciosem, w Polsce ten rynek jeszcze był w powijakach.

Wchodzenie w świat biznesu nie należało do łatwych, praktycznie od zera musiałem poznawać zasady marketingu, księgowości i logistyki. Do pracy zabrałem się systemowo: zamówiłem katalogi, zrobiłem dokładną analizę rynku. Budowanie firmy przypomina przygotowania do wyprawy: najpierw pojawia się faza marzeń, później planowania, dalej szukanie rozwiązań.

Za oceanem niedawno cieszyła się popularnością książka o zarządzaniu ludźmi w firmie, pisana na podstawie doświadczeń zgromadzonych przez brytyjskiego polarnika Ernesta Shackletona, zdobywcy bieguna południowego z początku XX wieku.

Ta książka znakomicie pokazuje, jak różne światy mogą się przenikać. Biznes i wyprawa to projekty posiadające podobną strukturę. W obydwu przedsięwzięciach pojawiają się liderzy, a niektóre sytuacje można przewidzieć, bo człowiek zachowuje się podobnie w konkretnych warunkach. Shackleton zauważył, że mniej odporni członkowie wyprawy dość szybko zaczynają się łamać i podkopują autorytet szefa. Dlatego słabsze osoby trzymał blisko siebie, dzięki czemu mógł obserwować i kontrolować ich zachowanie oraz dodatkowo motywować.

Jako zarządzający firmą zauważył Pan to, o czym pisał Shackleton?

Shackleton był liderem, musiał podporządkowywać sobie ludzi. A ja zakładając firmę, zdawałem się na porady, opinie i wiedzę innych. Wierzyłem w potencjał tkwiący w zespole. Do dziś wierzę.

Od połowy lat 90. nie uczestniczę aktywnie w zarządzaniu firmą, ale staram się ją wzmacniać pomysłami, biorę udział w spotkaniach, wspieram public relations. Gama San tak się w pewnym momencie rozrosła, że trzeba było ją przekształcić w spółkę akcyjną i tym samym zmienić nazwę na Invena.

Co trzeba zrobić, aby firma dobrze prosperowała?

Trzeba wykonać sensowny model teoretyczny. Analizować, wybierać priorytety, podążać za własnymi myślami. To raz. Dwa - otoczyć się dobrymi fachowcami, ja akurat miałem do nich szczęście, większość z osób zatrudnionych na początku działalności Gama San pracuje do dzisiaj. Trzy - nie załamywać się niepowodzeniami i popełnionymi błędami. Zdarzają się one po to, aby nas czegoś nauczyć: trzeba wyciągnąć wnioski i traktować je jak przepustkę do osiągnięcia sukcesu.

Arthur Fry, twórca przyklejanych karteczek, które można teraz zobaczyć na każdym praktycznie biurku, wpadł na swój pomysł podczas prób w chórze kościelnym: irytowały go wylatujące ze śpiewnika luźne kartki. To on powiedział, że odkrywca jest kimś sięgającym w sferę ciemności i wydobywającym coś do sfery światła, choć ta sfera ciemności wciąż jest bardzo duża.

Pamiętam, że po dwóch latach działalności Gama San, i chwilę po moim trawersie Grenlandii, pojechałem do Włoch, do jednego z naszych solidnych dostawców, który zaproponował sprzedaż linii produkcyjnej do wytwarzania wężyków w oplocie stalowym - część, którą można spotkać w każdej domowej instalacji wodnej. Popyt na wężyki w Polsce był wówczas ogromny. Udało się.

Poza tym, gdy się prowadzi firmę, nieustannie należy się dokształcać, czytać fachowe książki i uważnie obserwować rynek. Skończyłem studium dotyczące nowoczesnych metod zarządzania i brałem udział w wielu konferencjach. No i sprawa kluczowa: wiara w sens tego, co się robi.

Pana firma startowała w latach 90., chwilę po transformacji, w złotych latach dla prywatnego biznesu.

Nie wiem, czy lepszym czasem dla założenia firmy nie był koniec lat 90., kiedy na polski rynek wchodziło internetowe imperium. Chociaż każdy moment na rozkręcenie biznesu jest dobry. Dzisiaj Unia Europejska dysponuje naprawdę dużym funduszem dla kreowania nowych miejsc pracy. Można z tego korzystać. Poza tym zmieniła się mentalność ludzi, dysponują większą wiedzą. Kiedy zakładałem Gama San, trzeba było być bardziej odważnym. W tamtej epoce ludzie byli jeszcze przyzwyczajeni do państwowej pracy, a przechodząc na działalność prywatną, ryzykowali nieraz całym majątkiem. Nie każdego było na to stać.

Prowadzi Pan wykłady dla koncernów - IBM, Deutsche Bank, Orlenu - na temat zarządzania ryzykiem. Prezentuje Pan teoretyczne modele?

Na początku tak robiłem, ale chyba nikogo to nie interesowało. Nie nawiązywałem prawdziwej relacji ze słuchaczami, choć po wykładzie rozlegały się oklaski. Szybko zrezygnowałem z teoretycznej nadbudowy i ekonomicznej terminologii. Skoncentrowałem się na konkretnych problemach i sposobie ich rozwiązywania - doświadczeniach gromadzonych w trakcie wypraw na obydwa bieguny, Grenlandię, wyprawy z Jaśkiem Melą "Razem na Bieguny" czy na pustyni Gibsona. Ekspedycje podróżnicze wymagają umiejętności menadżerskich - wiedza z wypraw pasuje do rozmaitych aktywności. Mówię tym ludziom, że marzenia są możliwe do realizacji. Pokazuję, ile można zdziałać, realizując założony program i pokonując bariery. Oni przede wszystkim potrzebują mojego świadectwa. Chcą usłyszeć, że nawet w biznesie ważna jest droga, a nie cel.

Przecież w biznesie cel jest najważniejszy: firma przynosząca zyski.

Gdy człowiek jest tak bardzo skupiony na osiąganiu celu, to pod jego nosem może mu przechodzić prawdziwe życie. Cele i zyski tak, ale nie za wszelką cenę. Kiedy osiągamy coś, depcząc zasady moralne i innych ludzi, taki cel może okazać się kamieniem młyńskim u szyi tego, który go osiągnął. Dotyczy to także przedsiębiorstw. Firmy pojawiają się i znikają, a ślady na drodze, którą przeszły, zostają.

Dla korporacji sprawujących na świecie najmocniejszą władzę nie człowiek się liczy, ale szybkie dotarcie do celu.

Perspektywa korporacji nie jest jedyną słuszną perspektywą na świecie. Coraz więcej firm dostrzega wagę harmonii i ludzki wymiar w tym, co robią, i na pewno w perspektywie dłuższego czasu ważniejsze jest przetrwanie niż szybkie osiąganie celów. Kiedy się je błyskawicznie osiąga, można dostać zadyszki, a przetrwanie opiera się na wartościach fundamentalnych. Jedną z nich jest prawda.

Panu do czego są potrzebne pieniądze?

Dzisiaj do zagwarantowania bezpieczeństwa moim dzieciom. Dla mnie mają wyłącznie wartość użytkową.

Tak mówią tylko ludzie, którzy nie mają z nimi problemu.

Pieniądze mogą stać się narkotykiem, jak alkohol, papierosy, jedzenie... Trzeba zachować zdrowy dystans, w ogóle do życia trzeba mieć dystans. Kiedy patrzę na losy bohaterów mojej młodości - Jacques’a Brela, Włodzimierza Wysockiego czy Siergieja Jesienina, to widzę, jak makabrycznie dali się wplątać w pozory życia, jak byli uzależnieni od rozmaitych używek. Kiedyś na to nie zwracałem uwagi, teraz już wiem, że być może nie musieli umierać tak młodo. I jednocześnie często, gdy się budzę, przychodzi mi do głowy właśnie wiersz Jesienina, napisany kilka godzin przed samobójczą śmiercią: "Żegnaj, przyjacielu, do widzenia, / Drogi mój, od krwi serdecznej bliższy. / Ta rozłąka w ciemnych / przeznaczeniach / Obietnicą połączenia błyszczy. / Żegnaj bez uścisku dłoni i bez słowa. / Nie martw się, cień smutku z czoła przegoń. / W życiu ludzkim - śmierć to rzecz nie nowa, / A i życie samo - nic nowego".

Myśli Pan często o śmierci?

Kiedy chodziłem na wyprawy, za bardzo nad nią się nie zastanawiałem. Ostatnio pożegnałem kilka bliskich osób - ta śmierć stała się bardziej obecna. Człowiek kolejno w życiu odkrywa rzeczy, nadaje im sens. Ja już sporo odkryłem, tyle widziałem, poznałem wielu ludzi. Gdyby nie Pola i Kay, dawno bym się zagubił. Może nawet już bym nie żył.

I jednocześnie dostrzegam dziwność tego świata: czas, od którego pozornie jesteśmy zależni, tak naprawdę nie istnieje. Jest złudzeniem, wszystko dzieje się tu i teraz. Kiedy jeszcze w lecie płynąłem kajakiem przez Wisłę, zatrzymałem się w Oświęcimiu. Przypomniałem sobie, że najpierw znalazłem się tam jako chłopiec ze szkolną wycieczką, później jako pielgrzym towarzyszący Benedyktowi XVI. Wciąż mam przed oczami papieża, szybkim krokiem przemierzającego ścieżkę wzdłuż baraków, i tęczę na niebie, która jest znakiem Ducha Świętego. W tamtym momencie miałem poczucie, że obóz koncentracyjny nadal jest pełen więźniów.

Dlaczego Pan teraz mówi o obozie koncentracyjnym?

Bo nie pojmuję, dlaczego znalazł się w boskim planie.

W planie boskim i ludzkim znalazła się też zagłada Indian, Ormian, Tutsich...

Może jednak nie był to do końca boski plan. Bóg był tam obecny w momentach, gdy z tej otchłani zła błyskały iskierki dobrego, kiedy podczas apelu w Auschwitz św. Maksymilian Kolbe wystąpił przed szereg...

Kiedy jeszcze miał Pan tak intensywne wrażenie związane z czasem?

Gdy spotkałem Magdę Grodzką-Gużkowską. Jako czternastolatka znalazła się w grupie kontrwywiadu Armii Krajowej, likwidującej zdrajców i konfidentów. W getcie warszawskim pomagała Żydom, wiele lat po wojnie spotkała się z człowiekiem, któremu jako chłopcu uratowała życie. Napisała autobiografię - "Szczęściara". Rozdział "Rok 1988. Na biegun - dziennik naszej wspólnej wędrówki" poświęciła ostatnim tygodniom życia swojego męża. Pisze tam, jak moje dzienniki z polarnej wyprawy pomogły jej w podróży, w czasie której go żegnała. Niesamowicie przecięły się nasze losy...

Pamiętam promocję "Szczęściary". Po zakończeniu spotkania Magda poprosiła, abym kwiaty, które dostała od gości, złożył na płycie pomnika Bohaterów Getta, co zrobiłem z wielkim wzruszeniem i przejęciem.

Marek Kamiński (ur. 1964) jest podróżnikiem, autorem książek, niedawno wydana to "Dotykanie świata Marka Kamińskiego". Jedyny człowiek na świecie, który zdobył oba bieguny Ziemi w ciągu jednego roku bez pomocy z zewnątrz. Studiował filozofię oraz fizykę na UW. Współwłaściciel firmy Invena SA oraz założyciel Fundacji Marka Kamińskiego. Ostatnio przepłynął kajakiem Wisłę od jej źródeł do ujścia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2010