Żebyś to w sobie podważała

MARTA, katoliczka i lesbijka: Moja wspólnota, mówiąca o Bożej miłości, nie chce pytać: co u ciebie? Co czujesz? Kim jesteś? Nie wchodzi w mój świat, a jeśli już, to jako kolonizator: „My ci powiemy, co jest dobre, gdy wyrzekniesz się grzechu”.

24.06.2019

Czyta się kilka minut

Pikieta „Kraków mówi NIE homofobii!”, październik 2016 r. / BEATA ZAWRZEL / REPORTER
Pikieta „Kraków mówi NIE homofobii!”, październik 2016 r. / BEATA ZAWRZEL / REPORTER

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Poda Pani swoje imię i nazwisko?

MARTA: Bardzo bym chciała. Choćby po to, by dać sygnał: „Nie boję się”. Tyle że to historia nie tylko o mnie.

Także o rodzicach, o babci. Im już Pani powiedziała.

Bałam się. Kilka lat wcześniej po raz pierwszy nie poszłam przed Bożym Narodzeniem do spowiedzi. Mama położyła się. Płakała. Mówiła, że nie będzie świąt. Że oddalam się od Kościoła. Teraz czułam, że ta rozmowa musi odbyć się szybko. Że to jakby przepaść, nad którą muszę przeskoczyć. Choć nie wiedziałam: spadnę czy może znajdę się po drugiej stronie.

Co miało być po drugiej stronie?

Ulga.

Siedzieliśmy, rozmawialiśmy: mama, tata i ja. Że w ogródku wywaliło się drzewo, że babcia posadziła to i tamto. Patrzyłam na zegarek, myślałam: to tylko kilka minut...

A z drugiej strony: żaden egzamin w życiu, żaden stres nie dorównywał tej chwili. W końcu powiedziałam: „Przeprowadzam się”. Tyle że już wcześniej się często przenosiłam, dużo jeździłam, więc ta informacja nie była rozstrzygająca. Gdy dodałam, że będę nadal w Warszawie, tylko w innym mieszkaniu, mama zapytała: „Z kim?”. Odpowiedziałam, że ich reakcję na to, co zaraz powiem, zapamiętam do końca życia...

Co Pani pamięta z wczesnego dzieciństwa?

Alkohol, awantury, trudne relacje. Ale też wspaniałe momenty.

Niech Pani najpierw opowie o tych drugich.

Pochodzą z czasów, kiedy byłam mała. Np. gdy tatuś – właśnie tego słowa chcę użyć w tym kontekście – czytał mi na dobranoc bajki, a z mamą malowałyśmy doniczki. Z mamą nauczycielką mam dużo „edukacyjnych” wspomnień – to z jej zielonego elementarza nauczyłam się czytać, to ona poprawiała moje pierwsze powieści, które zaczęłam pisać w wieku ośmiu lat.

A tata?

Miałam zieloną poduszkę z różowym słoniem i trzema myszkami. Wieczorami siadał przy mnie i improwizował historyjki o tym, jak różowy słoń spotykał myszy, noszące imiona moje i moich kuzynek. Te opowiadania zawsze nawiązywały do prawdziwych wydarzeń. Gdy któreś z moich pluszowych stworzeń chorowało, tata był lekarzem. Wykonywał operacje. Precyzyjnie zszywał dziurki, przetarcia, naszywał łaty. Miałam też z nimi zabawę w Konika – chowałam się za drzewo, wyskakiwałam z powrotem, wołając: „Cześć, to ja, Konik! Marta poszła do moich rodziców, czy mogę dzisiaj spać u was?”. I pozostawałam Konikiem aż do następnego razu...

Rodzice wchodzili w Pani świat.

To poruszające: najgłębszą więź udało nam się nawiązać właśnie w tamtym świecie. Z biegiem lat było jakoś trudniej.

Czyjeś urodziny, siedzimy przy stole, jemy, śmiejemy się, tata z dziadkiem i wujkiem grają w karty, my biegamy. A za chwilę – krzyki, awantura, ciocia zabiera kuzynki: „Jedziemy do domu!”, ktoś kogoś wyzywa, mama płacze, ja mam udawać, że śpię, bo „mamusia też tak robiła, jak jej tatuś się upijał”. Pamiętam szarpaniny w przedpokoju, groźby, szantaże. I mój strach, że stanie się coś złego. Gdy mamie udawało się tatę położyć, przychodziła do mnie do łóżka z kieliszkiem wina. Tak się uspokajała.

Nigdy nie padło słowo „alkoholizm”. Gdy powiedziałam niedawno tacie, że jestem DDA [Dorosłe Dzieci Alkoholików – red.], bardzo go to zabolało. Nie wolno było mówić, że rodzice piją. Nie mieli wielu znajomych. Odgradzali się od świata. Byliśmy razem, skazani na siebie, ale też żyjący obok siebie.

We troje.

To ważne: całe życie marzyłam o siostrzyczce. Będąc nastolatką, znalazłam sobie siostrę – powiedzmy – zastępczą. Sąsiadom urodziła się córeczka, niepełnosprawna. Chodziłam do niej kilka razy w tygodniu, opiekowałam się nią. Bardzo ją pokochałam.

Ta dziewczynka zmarła, a ja do dziś zmagam się ze skutkami tamtej żałoby. Niestety nie otrzymałam wtedy odpowiedniego wsparcia ze strony dorosłych, w tym rodziców.

Jak zareagowali?

Tak samo, jak wiele lat później na mój coming out: „Nie mówmy o tym, bo to zbyt bolesne”. Na ścianie mojego pokoju jeszcze wiele lat potem wisiały zdjęcia zmarłych dzieci – w tym mojej duchowej siostry – wśród pamiątek, chmur i aniołów. Nikt nigdy o nic nie zapytał.

Byliście wierzący, praktykujący.

Zawsze w komplecie o 12.00 na mszy. W pierwszych ławkach. W kuchni wisiał obraz po prababci: wielopokoleniowa rodzina przy stole i Pan Jezus w poświacie stojący między nimi. Chyba rodzice mi to tłumaczyli, że Pan Jezus jest zawsze tam, gdzie jest rodzina, która zasiada do posiłku. Dlatego należy się modlić przed jedzeniem – albo chociaż przeżegnać. Budziło to we mnie swego rodzaju przestrach – wyobrażałam sobie, że właśnie taki Pan Jezus jak z tego obrazu stoi u nas w kuchni. Niewidzialny.

Wielkie wrażenie robiły na mnie teksty pieśni religijnych. „Matko Piekarska, opiekunko sławna, orędowniczko wszelkich łask, co nam cudami słyniesz z dawien dawna”. W tym było coś bardzo czułego, baśniowego i dostojnego. „Opiekunko sławna” sprawiało, że czułam się bezpiecznie. Nie wiedziałam, kim jest „orędowniczka”, ale chodziło o jakieś cuda – to bardzo pasowało do mojego czarodziejskiego świata.

Babcia miała zwyczaj długich modlitw. Rano „Kiedy ranne wstają zorze”, wieczorem „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. Pamiętam, że zwrotka „Wielu snem śmierci upadli / co się wczoraj spać pokładli / my się jeszcze obudzili / byśmy Cię, Boże, chwalili” z jednej strony budziła moje przerażenie – wyobrażałam sobie, ile osób umarło minionej nocy. Z drugiej strony czułam odpowiedzialność – ja jednak się obudziłam, by chwalić Boga!

Msze roratne były wielkim wydarzeniem. Nie wiem, czy kiedykolwiek byłam w kościele tak przejęta jak wtedy, gdy szliśmy prowadzeni przez siostrę katechetkę do ołtarza w ciemnościach, podnosząc lampiony i śpiewając: „Spuśćcie rosę niebiosa z góry”.

A Bóg z Pani dziecięcych wyobrażeń?

Z jednej strony dający schronienie, z drugiej napawający lękiem. Zapamiętałam scenę: bawimy się z kuzynkami, jesteśmy dość głośne, na co babcia mówi, że mamy być grzeczne, bo „Pan Bóg wszystko widzi”... Wierzyłam bardzo mocno. Pamiętam wizytę w Łagiewnikach z czasów podstawówki. Przekonanie, że zmówienie koronki do miłosierdzia sprawi, iż Pan Bóg da mi to, o co poproszę. Gdy umarł Jan Paweł II, miałam niemal mistyczne przeżycia. Jeździłam do Lednicy. Byłam zanurzona w życiu Kościoła. Chciałam żyć w zgodzie z jego nauczaniem. Byłam dojrzałą nastolatką, gdy zaprzyjaźniłam się z dużo starszą od siebie dziewczyną. Miała już męża, trójkę dzieci, była głęboko wierząca. I ta jej rodzina była dla mnie wzorem. Marzyłam o mężu. I o katolickiej rodzinie z dużą gromadą dzieci.

Tyle że w którymś momencie zaczęła Pani sobie zdawać sprawę, że jest inna.

Późno. W pełni tę świadomość uzyskałam całkiem niedawno. W liceum zakochiwałam się w dziewczynach, ale to negowałam. Coś wisiało w powietrzu, ale nie zostało nazwane.

Także na studiach?

Wyjechałam z mojego – niewielkiego – miasteczka do Krakowa. Wtedy już dojrzewało we mnie nieśmiało pytanie: „A co jeśli...”. Równocześnie szukałam w sobie nieustannie dowodów, że jednak nie. Że to mój temperament, otwartość na ludzi, fascynacje nimi.

Zakochiwałam się – tak mi się zdawało – także w chłopakach. Ale zawsze w takich, których nie znałam. Np. w duszpasterstwie „wytypowałam” sobie chłopaka, do którego wzdychałam na odległość, nawet nie wymieniając z nim „cześć”. Teraz wiem, że to nie były żadne zakochania, tylko projekcje mojego marzenia. O mężu i wzorowej, świętej katolickiej rodzinie z gromadką dzieci.

Ktokolwiek wtedy wiedział o Pani wewnętrznym konflikcie?

Dwie przyjaciółki, obie katoliczki. Pierwsza była też psycholożką. Z Kościołem miała – jak sama mówiła – podpisany „protokół rozbieżności”. Mówiła, że jeśli TO okaże się prawdą, to nic złego. Druga akcentowała, że akty homoseksualne są niezgodne z nauczaniem Kościoła. Prosiła, bym nie brała tego, co odkryłam, za pewnik, że może mój pociąg do kobiet jest rezultatem jakichś zranień, i to trzeba najpierw sprawdzić... A mnie stwierdzenie „jestem homoseksualna” nie mieściło się w głowie. Nie znałam „nikogo takiego”. Nie czytałam prasy młodzieżowej, więc nie miałam też w głowie żadnego popkulturowego obrazu homoseksualisty. Mój jedyny wizerunek tej grupy był obrazem kształtowanym przez Kościół.

Co to za obraz?

Ludzi „nieuporządkowanych”. I – co najważniejsze – zagrażających „tradycyjnej rodzinie”.

O której stworzeniu Pani marzyła.

To niesamowite, jak te dwie rzeczywistości – wpojona, a z drugiej strony odkrywana – współistniały. Np. moja przyjaciółka miała problemy małżeńskie. Nie było wiadomo, czy się nie rozstaną z mężem. A ja miałam wizję: zamieszkam z nią, zajmę się dziećmi, uzupełnię rodzinę. Dziś wiem, że to było pragnienie bycia z kobietą.

W Krakowie trafiła Pani do kościoła. Innego niż ten z dzieciństwa.

Dominikanie, krakowska „Beczka”. Chodziłam na kazania, dużo czytałam, analizowałam, pogłębiałam. Liturgia, piękne śpiewy. Wyjazdy na rekolekcje, sylwestry. O. Szustak jako wzór. Rodzice się cieszyli. Babcia mówiła: „Pobożno dziołcha”. Zbliżałam się do ich ideału. A sama głęboko weszłam w ten krakowski, religijny świat. Bardzo chciałam, by to był mój świat.

Co w tym świecie mówiło się o homoseksualizmie?

Dopiero kilka lat później dowiedziałam się z filmiku o. Szustaka, że homoseksualizm rodzi się z „płciowej pustki”... Ale w tamtym czasie nikt w duszpasterstwie nie straszył, homoseksualiści nie byli wrogami.

Tyle że po trzech latach dojrzało we mnie poczucie, że ja do tych ludzi nie pasuję. To niedopasowanie przypadło na specyficzny moment – gdy ci wszyscy ludzie zaczęli się schodzić w pary. A równocześnie przestawałam mieć w wielu kwestiach pewność. Do tej pory było tak: co Kościół mówił, ja przyjmowałam. Teraz kończyłam studia, miałam wyjechać do Belgii, i pojawiało się w mojej głowie wiele wątpliwości.

W Belgii zobaczyłam jeszcze inny świat.

Jaki?

Taki, w którym można nie być katolikiem, a równocześnie żyć dobrze i pięknie. Choć ja w Belgii do kościoła chodziłam – co niedziela. Zobaczyłam tam garstki ludzi, ale te garstki były przekonane, że chcą tam być; kościół, w którym nikt nie ma poczucia władzy nad ludźmi, nikt nie mówi nieustannie: „Tak powinnaś żyć”. Z okresu belgijskiego zapamiętałam scenę. Siedzę sama w kawiarni i piszę na serwetce: „Dlaczego ciągle kobiety?”. I znowu: „A co jeśli...”. Nadal odpowiadałam sobie jednoznacznie: to niemożliwe.

Gdy wróciłam, pojawiło się w moim życiu kilku mężczyzn. Spacery, kawiarnie, rozmowy telefoniczne... Nie bardzo wiedziałam, co mam z tym zrobić. Miałam poczucie dyskomfortu. Pewnego dnia leżałam w łóżku, myślałam o swoim życiu, i powiedziałam sobie wprost: mogę pokochać tylko kobietę. Jestem lesbijką.

Leżałam, myślałam i zaczęłam płakać.

Co to był za płacz?

Nie wzruszenia, raczej: „Co ja z tym teraz zrobię?”. Pierwsza myśl: nikomu nigdy nie powiem. Druga: zawsze będę nieszczęśliwa. Trzecia: poświęcę życie potrzebującym. Pod koniec roku miałam wyjechać do Brazylii, by zajmować się dziećmi z faweli. Pomyślałam: oddam się misji. Dziś uważam, że było w tym sposobie myślenia coś niezdrowego: poświęcenie potrzebującym jako ofiara...

Przed wyjazdem zdarzyło się coś nieoczekiwanego. W ramach studiów pojechałam ze swoim rokiem na krótki wypad. Zakochałam się. To był mój pierwszy w życiu związek. Związek, którego nie szukałam. Z jednej strony: pierwsze zakochanie z wzajemnością. A z drugiej: ogromne napięcie, rozdygotanie. Poczucie, że robię coś złego. Ona przyjechała do mnie raz do Warszawy. Potem był dwumiesięczny okres rozstania. W tym czasie spotkałam się z jedną z moich katolickich przyjaciółek. Powiedziałam jej coś w rodzaju: „Spróbowałam tego czegoś. Ale dam sobie z tym spokój”. Była ze mnie dumna...

Tyle że po kolejnym spotkaniu z moją dziewczyną to postanowienie szybko mi przeszło. Miotałam się. Chciałam żyć „w zgodzie ze sobą”, tyle że nie bardzo wiedziałam, co to oznacza. Czy – w myśl nauczania Kościoła – odrzucenie homoseksualnego związku? A może robienie tego, czego się najbardziej pragnie? Stanięcie w prawdzie?

„Stanięcie w prawdzie” – to z języka kościelnego.

To pokazuje, jak tkwi we mnie ta rzeczywistość. Jak język ojczysty, którym myślimy.

„Stanąć w prawdzie” to ładne określenie.

Oznacza wyprostowanie się, odzyskanie godności, prawda? Ale obawiam się, że już wtedy rozumiałam to inaczej, niż rozumie wielu ludzi Kościoła.

Zanim wyjechała Pani do Brazylii, przysłała do „Tygodnika” list. Był październik 2016 r. i akcja „Przekażmy sobie znak pokoju”.

Ten list zmienił moje życie. Ilekroć chciałam o sobie opowiedzieć, pokazywałam go albo wysyłałam link. Poczułam, że nie jestem sama.

Że „są tacy, którzy (…) nie osądzają, nie krzyczą, że pójdę do piekła”. I dalej: „Znak pokoju, który chcą przekazać mi – tak to odbieram: ta dłoń jest wyciągnięta właśnie do mnie! – organizatorzy akcji, pozwala spojrzeć na siebie z większą miłością”.

Już w Brazylii usłyszałam przez telefon od dziewczyny, z którą spotykałam się w Polsce, że to koniec. Z jednej strony cierpiałam, z drugiej odczułam ulgę. „Odpadł mi moralno-duchowy dylemat” – myślałam. Równocześnie zastanawiałam się, co będzie po powrocie. Postanowiłam, że nie mogę tego tematu wypierać. Zdecydowałam się dołączyć na Facebooku do grupy skupiającej wierzące osoby LGBT. Żeby się jakoś uwiarygodnić, wysłałam link do listu z „TP”. Przyjęli mnie. A następnego dnia napisała do mnie Magda.

Obca dziewczyna.

Katoliczka siedząca okrakiem między światem swoich znajomych a światem LGBT. Pisała, że nie pasuje ani tam, ani tu. Zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać, także telefonicznie.

Ostrzegam: to romantyczna historia...

Proszę ją opowiedzieć.

Magda, rozmawiając ze mną telefonicznie, równocześnie pisała tradycyjne, papierowe listy. Ale tych listów mi nie wysyłała, sądząc, że są tam rzeczy, których nie powinna mi wyznawać na tym etapie. Obiecała sobie: da mi te listy, jeśli jej plan się ziści. Ziścił się...

Po niecałym roku Waszego związku, a więc tuż przed ubiegłorocznym Bożym Narodzeniem, była wspomniana rozmowa z Pani rodzicami. „Waszą reakcję na to, co zaraz powiem, zapamiętam do końca życia” – powiedziała Pani.

A potem na zadane wcześniej przez mamę pytanie, z kim się przeprowadzam, odpowiedziałam: „Z moją dziewczyną”. Zapadła cisza, trwała pewnie 30 sekund.

A potem?

Mama zapadła się w sobie. Miała w oczach łzy.

Tata?

Najpierw próbował rozładować napięcie żartami. Powiedział, że będzie mnie trzeba zaprowadzić do spowiedzi. Potem spytał, czy „w takiej sytuacji” można mieć wnuki. Jeszcze później wstał, podszedł i mnie przytulił. W tym momencie bardzo ciepło pomyślałam o tym jego geście. Bo przecież spodziewałam się końca świata...

Co to było za przytulenie?

„Biorę na siebie ten krzyż” – tak to dziś interpretuję. To wyglądało tak, jakby się właśnie dowiedział o mojej ciężkiej chorobie. Wiem, że potem płakał. Uznał, że to jego wina, że coś musiał zrobić – jako ojciec – nie tak. A potem już o tym nie rozmawialiśmy. Rzadko do siebie dzwonimy, i są to bardzo ogólne rozmowy. Nawet nie: „Co słychać?”, bo to już jest pytanie niebezpieczne.

W międzyczasie była Wielkanoc.

Przy stole siedzieli: rodzice, babcia, ciocia, kuzynki z partnerami. No i ja – sama. Wszyscy wiedzą, ale „o tym” się przecież nie mówi przy świątecznym stole. Jedynie babcia dążyła do konfrontacji, ale na osobności. Niby usłyszałam od niej to wszystko, czego usłyszeć teoretycznie bym nie chciała: że to choroba, zboczenie, że „to się leczy”, i że ona modli się o moje nawrócenie. Ale jednocześnie chciała dowiedzieć się, jak się poznałyśmy, gdzie pracuje Magda, skąd jest. Miała odwagę przyjąć do wiadomości fakt, który jej się w głowie nie mieści. Na koniec podarowała mi trochę obrusów do domu. Dała pieniądze na nową pościel. Dla nas! W poniedziałek wielkanocny rodzice tradycyjnie wybierali się do kościoła na 12. Po raz pierwszy nawet nie zapytali, czy z nimi pójdę.

O czym Pani marzy w związku z rodzicami?

Żeby to nie było największym nieszczęściem ich życia. Jedyna córka, która ich rozczarowała. „Co się z tobą stało?” – zapytała mama kilka tygodni temu. Wcześniej im powiedziałam coś, co też jest tabu: że biorę leki i chodzę na terapię. Mam zaburzenia nastroju z epizodami depresyjnymi. Styczeń, luty i część marca to był dla mnie potworny czas. Miewałam okresy dwóch dni płaczu i leżenia bez przerwy – z bezsennymi nocami.

Z powodu zdrowia w grudniu ubiegłego roku poszła Pani na zwolnienie.

Jestem przedszkolanką z pasji. Zawsze chciałam pracować z dziećmi, najlepiej potrzebującymi, poranionymi. Niedawno zmieniłam pracę, ale od września pewnie wrócę do zawodu. Znalazłam już odpowiednie miejsce. Cieszę się, bo potrzebuję sensu. Już po odejściu na zwolnienie usłyszałam od rodziców dzieci, że jestem pedagogiem z powołania. Choć spotkały mnie też przykre sytuacje. Np. zwierzyłam się koleżance po fachu z lęku, że ktoś z rodziców dowie się o mojej orientacji. Koleżanka, chcąc mnie pocieszyć, powiedziała, że przecież to moja prywatna sprawa, i nie muszę się „z tym obnosić”. Tak jakby nie rozumiała, o co chodzi: że ona w codziennej rozmowie nie musi się obawiać, mówiąc „mój mąż”, a ja niestety w analogicznej sytuacji odczuwam napięcie, w efekcie którego nie mówię zwykle nic.

To nie była jedyna taka rozmowa.

Najgorsza była ta z moją – wspomnianą już – wieloletnią przyjaciółką, matką kilkorga dzieci. Powiedziała mi, że nie zdziwiłaby się, gdyby rodzice w przedszkolu mieli coś przeciwko temu, by ich dziećmi zajmował się „ktoś taki”.

„Ktoś taki”?

„Lesbijka” – to nie przeszło jej przez usta. Powiedziała mi też, że „TO jest jak angina”, i do mnie należy wybór, czy chcę się leczyć. Dodała: „Ja bym chciała, żebyś ty TO ciągle w sobie podważała”...

Co z Pani marzeniem o rodzinie?

Nie zniknęło. Zawsze myślałam, że dzieci to jedyny sposób na sensowne i szczęśliwe życie. Wyobrażałam sobie te wszystkie sceny: ciążę, narodziny, chrzciny, pierwsze kroki, szkoła... Myślałam, jaką będę matką. Marzyłam, żeby być zawsze blisko.

Spotykamy się drugi raz, za nami kilka godzin rozmów. Pierwszy raz Pani płacze...

Bo dla mnie to najtrudniejszy temat. Także dlatego, że pojawia się on przy okazji ostatniego wzmożenia dyskusji na temat praw osób LGBT. „Według aktywistów LGBT+ nie wolno nam mówić o nawet tak oczywistym fakcie jak to, że osoby homoseksualne tworzą związki chore, bo niepłodne, a niepłodność jest przecież na liście chorób WHO” – mówił ks. Marek Dziewiecki...

Sama się zastanawiam, co zrobić z moim pragnieniem. Zanegować? Pogodzić się? Jeśli będę chciała zostać matką, będzie to się wiązało z przekraczaniem wielu granic – przede wszystkim tych we własnej głowie. Dzisiaj nie wiem jeszcze, co zrobimy.

Kilka tygodni temu, w samym apogeum dyskusji o Karcie LGBT, przysłała Pani do „Tygodnika” kolejny list.

To było już po tych wszystkich wypowiedziach: urzędników, ludzi Kościoła. Nie mogłam tego wszystkiego spokojnie słuchać.

Kilka tygodni temu przechadzałam się po wrocławskim Starym Mieście. Był ciepły, wiosenny dzień, było mi na sercu lekko. Nagle usłyszałam nawoływanie: „Zbieramy podpisy przeciw demoralizacji najmłodszych! Podpisz się pod ustawą »Stop pedofilii«! Ratuj dzieci!”. I transparent: „Czego lobby LGBT chce uczyć dzieci?”. Serce biło mi szybko, trochę chciało mi się płakać, trochę krzyczeć. Stałam bez słów, sparaliżowana. Mijali mnie ludzie, którzy składali pod tym dokumentem podpisy. Zastanawiałam się, czy mają świadomość, kogo mijają? Nie mogli wiedzieć, że „potwór” ukrywa się w ciele 27-letniej dziewczyny w zielonym płaszczu. Że pochodzi z katolickiej rodziny. I że – o zgrozo! – pracuje z dziećmi w przedszkolu.

„Co czują moi rodzice, słysząc w mediach, że społeczność LGBT czyha na wszystkie wartości, z którymi się utożsamiają, wiedząc, że ich córka (…) identyfikuje się z jedną z tych literek?” – pytała Pani w liście. Czego oczekuje Pani od Kościoła?

Zainteresowania. Tym, jak żyjemy, co czujemy. Kościół nie chce wejść w nasz świat, a jeśli już, to jako kolonizator: „My ci powiemy, co jest dobre, gdy wyrzekniesz się grzechu”.

Jestem realistką: nie oczekuję zmiany nauczania. Ja bym chciała, żeby mój Kościół przestał mnie demonizować. Żeby o. Leon Knabit nie zrównywał homoseksualizmu z pedofilią. Żeby mnie nie ranił, powielając stereotypy o tym, że osoba odmienna nie wierzy w Boga, za to nastawiona jest „na osiąganie maksimum przyjemności”.

Żeby stosował zalecenie Katechizmu o traktowaniu osób homoseksualnych „z szacunkiem, współczuciem i delikatnością”. Tak Pani napisała pod jednym z jego postów. „Chciałabym, żeby Ojciec wiedział, że osoby LGBT mają w życiu także inne cele niż osiąganie maksimum przyjemności. Że mają uczucia. Kochają. Mają pasje. Marzenia (...) Cierpią. Chorują. Wykonują różne zawody”. Co odpowiedział o. Knabit?

Nic... A ja bym chciała się wreszcie dowiedzieć, w czym zagrażam rodzinie? Bo według mnie to podobne wypowiedzi zagrażają rodzinie. Mojej rodzinie. Wpływają np. na moje relacje z rodzicami. Może właśnie przez takie wpisy nie dostałam nawet zaproszenia na urodziny mojej chrześnicy od wieloletniej przyjaciółki?

Moja wspólnota, mówiąca nieustannie o Bożej miłości, nie chce pytać: co u ciebie? Co czujesz? Kim jesteś? Być może ostatniego z tych pytań Kościół mi nie zadaje, bo nawet nie chce uznać mojej tożsamości? Przecież Episkopat napisał, że nie używa skrótu LGBT. Gdzie tu delikatność? Miłość? Może łatwiej jest mówić, pisać o nas, nie znając nas? Więc wołam: „halo, to jestem ja, to jesteśmy my. Tak wyglądamy. Inaczej, niż nas sobie wyobrażacie!”.

„Wyuzdanie, parady równości” – takie jest wyobrażenie?

Dokładnie takie.

A jak jest?

Tak jak napisał w „Tygodniku” ks. Jacek Prusak: „Orientacja seksualna to nie jest kwestia związana tylko z pytaniem: z kim sypiam czy kogo pożądam? Również z pytaniem: z kim potrafię wejść w relację uczuciową, a więc kogo kocham i komu dam się pokochać? Dlatego jej akceptacja jest tak istotna”.

Pan pyta, jak jest. Jest normalnie.

Normalnie, czyli jak?

Czyli wspólny obiad, a przed nim – taki mamy zwyczaj – wymyślanie rymowanek. Czyli pranie, sprzątanie, rozmawianie o pracy. Czyli wspólne dramaty, o których można sobie powiedzieć. Czyli dyskusje o sensie, radosne nowiny, stany depresyjne. Czyli trzymanie za rękę. Czyli konflikty, plątanie się we własnych oczekiwaniach wobec drugiej osoby, rozczarowania, sprzeczne potrzeby. Ciepło, które zachwyca i zadziwia.

Pani jeszcze jest w Kościele?

Myślę, że stoję gdzieś w miejscu, w którym – zwłaszcza latem – gromadzi się garstka ludzi, bo w środku jest im zbyt duszno. To odpowiedź bardziej metaforyczna, bo do kościoła jako takiego chodzę ostatnio rzadziej.

A wiara?

Godzę się ze swoimi wątpliwościami. A równocześnie nie mam wątpliwości, że istnieje duchowy wymiar życia. Bóg jest, podobnie jak sens.

Śnią się Pani rodzice.

Np. przyjeżdżam do miasteczka, w którym mieszkają. Magda już tam jest. Tylko że ona czeka na mnie w mieszkaniu, a rodzice są w kościele. Nie widziałyśmy się długo, chcę do niej, ale też wiem, że trzeba biec do kościoła. Do rodziców.

W tym śnie jest całe Pani życie.

Są też lęki. Magda znowu razem ze mną w mieszkaniu rodziców, tyle że oni o tym nie wiedzą. Napięcie: co im powiem, jak wejdą?

Albo inny: jest 6 grudnia, rano mama przychodzi do pokoju i mówi, że św. Mikołaj przyniósł prezenty. Dla niej też!

Skleja Pani w snach te swoje dwa rozdarte światy. Na jawie są do sklejenia?

Ja je próbuję sklejać, zwracając się nie tyle przeciw czemuś – np. nauczaniu Kościoła – co w stronę swojego sumienia. Niektóre wierzące osoby LGBT zmieniają wspólnotę na taką, w której takie związki są akceptowane. Ja na razie nie czuję takiej potrzeby. Chcę pozostać tu, gdzie jestem. Ze swoimi wątpliwościami, sumieniem i wyborami. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2019