Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Najnowszy album Nory Jones jest - pomijając przyjemność obcowania z jego zawartością - także okazją do prywatnej ekspiacji. Zachwycony debiutanckim "Come With Me", dałem wyraz rozczarowaniu jej drugą płytą, a czyniąc to na łamach "Tygodnika", zarzuciłem artystce pójście w brzmienia lekkie, łatwe i przyziemne.
Przyznaję, małej byłem wiary - na "Not Too Late" Norah Jones powraca bowiem w wielkim stylu. Być może piosenki straciły radiowy impet i popową gładkość, mamy za to poszukiwanie własnej wypowiedzi, nie tylko dlatego, że Jones sama jest autorką bądź współautorką kompozycji, w których więcej niepokojących harmonii i przewrotnie naiwnych wyznań, mniej zaś tej drażniącej słodyczy brzmień kojarzących się z windą w centrum handlowym, lecz również ze względu na to, że zamiast odcinać kupony od mody na "małą czarną", Jones nadal poszukuje siebie, czy to grając w filmie Wong Kar-Waia, czy współpracując z Mikiem Pattonem, byłym wokalistą rockowej formacji Faith No More.
Mniejsza jednak o didaskalia - "Not Too Late" to osobisty, niemal ostentacyjnie autorski album, złożony z trzynastu świetnie zagranych i zaśpiewanych piosenek, inspirowanych folkiem, bluesem i "awangardą", spośród których, jak dla mnie, w głowie pozostają weilowsko-waitsowskie "Sinkin' soon" z niesamowitym solem puzonu oraz "My sweet country", ciepło-cierpkie spojrzenie artysty na kraj w którym żyje, i na niemiłosiernie jemu panujących...