Noga w drzwiach zaczyna boleć

Integracja europejska znów ruszyła z kopyta. Jej powód jest ściśle ekonomiczny, ale konsekwencje są i będą polityczne...

31.12.2012

Czyta się kilka minut

Czy nasi politycy, rytualnie fałszujący swoje opowieści o „rozpadającej się” Europie i polskiej „zielonej wyspie”, zdają sobie sprawę z powagi sytuacji?


Bomba wybuchła dość nieoczekiwanie, 4 grudnia ubiegłego roku. Redagujący tego dnia gościnnie portal Biznes.pl przewodniczący Towarzystwa Ekonomistów Polskich Ryszard Petru przeprowadził skromnymi środkami internetowej telewizji wywiad z komisarzem UE ds. budżetu Januszem Lewandowskim. Ten ostatni powiedział, że polski rząd ma pół roku na podjęcie kierunkowej decyzji, czy zamierzamy wchodzić do strefy euro w ciągu najbliższych paru lat, czy też pozostaniemy na zewnątrz strefy przez wiele lat, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Czyli z zabójczym dla polskich przedsiębiorców ryzykiem kursowym, większymi kosztami obsługi naszego długu, mniejszą wiarygodnością w oczach inwestującego w Europie biznesu, a wreszcie z konsekwencjami politycznymi, wynikającymi ze znalezienia się znowu przez Polskę w „strefie buforowej”. Apel Lewandowskiego odebrano jako krytykę polityki „trzymania nogi w drzwiach” w sprawie euro, której pragmatyzmem zarówno rząd, jak i PO od jakiegoś czasu mocno się szczyciły.

EUROSCEPTYCZNE BANIALUKI

Uderzeniowy efekt rozmowy Petru z Lewandowskim wziął się stąd, że polska opinia publiczna od miesięcy była karmiona zupełnie nieaktualnymi informacjami i diagnozami na temat sytuacji w Unii Europejskiej w ogóle, a w strefie euro w szczególności. Właściwie Polacy mieli do wyboru wyłącznie dwie eurosceptyczne opowieści. Od mediów i autorytetów „posmoleńskiej prawicy” (PiS, Solidarna Polska, otoczenie o. Tadeusza Rydzyka), podobnie jak od Krzysztofa Rybińskiego, Centrum Adama Smitha czy wychowanków Janusza Korwina-Mikkego, mogliśmy się dowiedzieć, że strefa euro właśnie się rozpada, już jutro wyjdzie z niej lub zostanie wypchnięta Grecja, a potem jak kostki domina posypią się inne kraje południa Europy. Z kolei rząd, ze szczególnym uwzględnieniem ministra finansów, nadal uprawiał dyskurs „zielonej wyspy”, unoszącej się heroicznie na oceanie europejskiego chaosu. Ten język od samego początku zawierał półprawdy, bo to transfery unijne, prawie w całości docierające do Polski z „pogrążonych w chaosie” i „niedających sobie rady tak dobrze jak my” państw strefy euro, pomagały zarządzającemu dzielnie „zieloną wyspą” ministrowi bilansować kolejne budżety. A polska gospodarka, produkująca głównie na rynki państw strefy euro i kooperująca głównie z firmami ze strefy, korzystała z programów stymulacyjnych, które Niemcy czy Francuzi uruchamiali na użytek własnych gospodarek. To dzięki odbiciu w strefie mieliśmy szybkie polskie pokryzysowe odbicie, tak jak dzisiaj przez spowolnienie w strefie mamy spowolnienie gospodarki własnej. I tyle by było tej gospodarczej suwerenności „zielonej wyspy”.

Tak jak Jarosław Kaczyński ma swój PR-owy język imperialny („bylibyśmy drugimi Chinami, gdyby nie antynarodowa polityka Tuska”), Donald Tusk ma swój PR-owy język suwerennościowy, którego używa, aby przejąć pełną odpowiedzialność za wszystkie gospodarcze sukcesy Polski, a odpowiedzialność za wszystkie nasze gospodarcze porażki zrzucić na „europejski chaos”. Trudno się zatem dziwić, że w informowanym na te dwa sposoby społeczeństwie – obserwującym zresztą przez ostatnich parę lat także rzeczywiste ekonomiczne i społeczne paroksyzmy w europejskich państwach znacznie zasobniejszych od Polski – poparcie dla przyjęcia euro spadło z „przedkryzysowych” 50 proc. do szokującego poziomu 12 proc.

NARRACJA ŹDZIEBKO NIEŚWIEŻA

Rzecz w tym, że opowieść o rozpadającej się, niezdolnej do podjęcia jakichkolwiek decyzji politycznych, żegnającej się to z Grecją, to z Hiszpanią, to nawet z Włochami strefie euro – od paru miesięcy jest nieaktualna. Na to właśnie zwrócił uwagę Janusz Lewandowski, to powiedziała ostatnio parokrotnie Danuta Hübner, a powtórzyła także Henryka Bochniarz, apelując do premiera w imieniu polskich środowisk gospodarczych o podjęcie decyzji w sprawie przyjęcia przez Polskę euro.

Ratowanie strefy euro zaczęło się nieśmiało, od sześciopaku, stanowiącego ważny krok w kierunku unii fiskalnej. Ale sześciopak, z racji jego „połowiczności”, wielu eurosceptyków głośno wyśmiewało. Kiedy jednak prezes Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi, za zgodą Angeli Merkel, ogłosił wreszcie nieograniczony wykup obligacji zagrożonych państw strefy euro, kiedy wszystkie państwa strefy i przytłaczająca większość państw członkowskich UE rozpoczęły procedurę ratyfikacji paktu fiskalnego, kiedy ruszyły twarde negocjacje dotyczące kształtu unii bankowej – nie mogło być wątpliwości. Liderzy strefy podjęli nieodwracalną decyzję o jej uratowaniu, w dodatku o uratowaniu jej w obecnym kształcie, z Grecją, Hiszpanią, Portugalią, Włochami, a także paroma krajami z naszego regionu, które przedstawiły realistyczny kalendarz przyjęcia euro.

Metodą rozwiązania kryzysu stała się ucieczka do przodu, zaopatrzenie wspólnej waluty we wspólny system nadzoru finansowego i bankowego. Ruszyła integracja na poziomie, który przed laty powinien był towarzyszyć wprowadzeniu wspólnej waluty – jednak wówczas blokady polityczne nie pozwalały na „wyrzeczenie się suwerenności” w paru bardzo ważnych obszarach, bez których koordynacji projekt euro był obciążony gigantycznym ryzykiem.

Kryzys finansowy te „suwerennościowe” blokady po prostu zmiótł. Niemcy dostały swoje regulacje dla słabszych państw, a słabsze państwa dostały niemieckie gwarancje finansowe (funkcjonujące za pośrednictwem Europejskiego Banku Centralnego), co doprowadziło do spadku rentowności obligacji najbardziej zagrożonych państw strefy, a więc do obniżenia kosztów obsługi ich długu.

Faktyczna integracja europejska znów ruszyła z kopyta. Tym razem powód jest ściśle ekonomiczny, ale konsekwencje, jak zwykle, są polityczne.

Oczywiście pojawił się pewien niebezpieczny przechył: Europa nie ma konstytucji, ale może mieć jednolite prawo bankowe; wciąż nie istnieje europejski demos, ale możemy mieć europejską biurokrację fiskalną. Trzeba będzie w przyszłości tę nierównowagę łagodzić, ale dziś dla decyzji Polski w sprawie euro nie ma to większego znaczenia. Chodzi bowiem o to, czy chcemy być w środku, czy też podejmujemy ryzyko pozostania na obrzeżach, które zawsze stają się czymś w rodzaju nowej „strefy buforowej”.

Rdzeń Europy, organizujący się dzisiaj wokół strefy euro, będzie miał daleko posuniętą unię fiskalną, będzie miał unię bankową, a w przyszłości także wspólny budżet, wyodrębniony być może z budżetu unijnego. Oznacza to, że doktryna „trzymania nogi w drzwiach” miała sens, kiedy premier Tusk walczył o zagwarantowanie państwom spoza strefy euro udziału w decyzjach przesądzających o kształcie sześciopaku czy paktu fiskalnego, a strefa była tak samo zdestabilizowana i rozproszona kolejnymi ciosami kryzysu jak cała Unia. Kiedy jednak integracja eurolandu ruszyła z kopyta i podjęto decyzje przełomowe, na miarę tych, jakie podejmowano tworząc strefę Maastricht czy strefę Schengen, rządowe koncepcje stały się anachroniczne.

Danuta Hübner, pracująca na rzecz integracji Polski z UE pod każdym praktycznie sztandarem polskiej polityki wewnętrznej (była najważniejszym ministrem w rządzie Leszka Millera, nieformalnie doradzała braciom Kaczyńskim w okresie negocjowania przez nich traktatu lizbońskiego, a teraz jest europosłanką PO), w jednym ze swoich najświeższych wywiadów w taki oto sposób tłumaczyła wymagania nowej sytuacji: „Byłoby dużo lepiej, gdybyśmy mieli jasną decyzję, że jesteśmy państwem przygotowującym się do członkostwa w strefie euro. Musimy przekonać wszystkich dookoła, że popieramy regulacje, które wzmacniają strefę euro także jako nasz przyszły dom. Trzeba np. powiedzieć, że wchodzimy do europejskiego jednolitego nadzoru bankowego, oczywiście pod warunkiem spełnienia najważniejszych polskich warunków, ale to jest akurat w naszym zasięgu. Jednak w tej sprawie negocjacje też mają sens tylko, jeśli wiadomo, czy my chcemy być w tym nadzorze bankowym jako przyszły kraj strefy euro, czy chcemy być jak Wielka Brytania na zewnątrz, pilnując tylko, żeby regulacje idące ze strefy euro nam nie przeszkadzały. My jednak wciąż próbujemy i jednego, i drugiego stanowiska. Ta polityka już przestała być efektywna, a nawet możliwa. A ja się obawiam, że walczymy z tych dwóch trochę się wykluczających pozycji, ponieważ nie podjęliśmy decyzji. I to zaczyna być niedobre, nawet jako strategia negocjacyjna”.

KTO POPROWADZI NARÓD?

Donald Tusk zapowiedział wielką społeczną debatę w sprawie euro. Zapowiedzieć łatwo, rozpocząć, a co najważniejsze: sensownie nad taką debatą zapanować – o wiele trudniej. Tym bardziej jeśli po stronie „posmoleńskiej prawicy” jest żarliwy eurosceptycyzm, a po stronie rządowej mamy chaos wykluczających się wzajemnie komunikatów.

Dokładnie w tym samym momencie, kiedy premier zapowiadał nową społeczną debatę o euro, ministerstwo finansów poinformowało o zawieszeniu narodowego programu wchodzenia do strefy. Jednocześnie sam Donald Tusk wybrał na obecnym etapie negocjowania warunków ewentualnej głębszej integracji Polski z Europą dwa obszary, w których postanowił się przedstawić jako polityk suwerenny, broniący narodowych interesów, orientujący się nie gorzej od Merkel czy Hollande’a w nowej, nieco zrenacjonalizowanej polityce europejskiej. Te dwa fronty to wspólna polityka klimatyczna i unia bankowa.

Jeśli chodzi o unię bankową, wydaje się, że premier wybrał i rozgrywa całą sprawę dobrze. Polska już doczekała się obietnicy udziału we wspólnym europejskim nadzorze na poziomie, którego wcześniej państwa strefy euro nie zamierzały „zewnętrznym kuzynom” oferować. Pakiet klimatyczny jest rozgrywany gorzej: Polska nie umie przedstawić żadnej alternatywy. Szczycimy się zdolnością blokowania pakietu, a nie umiejętnościami wykorzystania związanych z nim środków finansowych na unowocześnienie – nie tylko przecież ekologiczne – polskiej gospodarki. Jeśli dodamy do tego czysto PR-owe traktowanie przez rząd projektu polskiej energetyki jądrowej, w którego realizację nikt nie wierzy, oznacza to, że sztandarem naszej suwerenności ma być skazanie się na energię węglową, i to w dodatku w jej najbardziej „brudnej” wersji.

Metafora „trzymania nogi w drzwiach” może mieć dwa znaczenia. „Nogę w drzwiach” może trzymać człowiek, który świadomie i aktywnie ją tam kiedyś wetknął, bo ma interesy do załatwienia w jednym i drugim pokoju. Ale może to być także przypadek człowieka, który leży na podłodze pijany, a jego noga zawadza w zamknięciu drzwi. Polską politykę od 2006 r., to znaczy od czasu zniszczenia jakiegokolwiek konsensusu wokół polityki zagranicznej, lepiej ilustruje ten drugi obraz. Obraz kompletnej niesterowności i dezintegracji polityki wewnętrznej, przekładającej się na ograniczoną sterowność polskiej polityki zagranicznej i europejskiej.

Polscy politycy nie są dziś w stanie wytworzyć wokół polskiej polityki zagranicznej i europejskiej konsensusu, który osłaniał negocjacje akcesyjne rządu Leszka Millera albo naszą politykę wschodnią w czasie pomarańczowej rewolucji. W sprawie decyzji o przyjęciu euro maksymalne porozumienie mogłoby dzisiaj objąć PO, SLD, Ruch Palikota i PSL Piechocińskiego, gdyby oczywiście Donald Tusk w tym przynajmniej obszarze przełamał swoje wyuczone przez lata sukcesów skłonności do unikania wszelkiego partnerstwa. Ale nawet to nie wystarczy. Do przyjęcia euro potrzebna jest większość konstytucyjna, bo w konstytucji mamy zapisaną zarówno złotówkę, jak i nienaruszalne uprawnienia NBP. W tym parlamencie nie istnieje konstytucyjna większość na rzecz choćby uruchomienia procesu przyjmowania euro, a wcale nie wiadomo, czy taka konstytucyjna większość znajdzie się w parlamencie, który Polacy wybiorą w 2015 r. Jarosław Kaczyński całkowicie poświęca polską politykę zagraniczną i europejską na ołtarzu swojej polityki wewnętrznej. Ale ma alibi, bo kiedy był premierem, takiego samego nadużycia dokonywali czasem jego polityczni przeciwnicy.

NA NICZYJEJ ZIEMI

Rozsądne i realistyczne wydaje się trzymanie nogi w drzwiach pociągu, który stoi zablokowany na stacji. Kiedy jednak pociąg rusza, i to raczej gwałtownie, zamienia się ono w pokaz skłonności samobójczych.

Wypowiedź premiera o konieczności rozpoczęcia debaty wokół wprowadzenia euro byłaby bardziej przekonująca, gdybyśmy wiedzieli, kto z ramienia Platformy zamierza taką debatę prowadzić. Rostowski jest eurosceptykiem z natury. Od Sikorskiego od razu zdystansowałby się minister Nałęcz. Zgodnie z panującą w Platformie zasadą, że wszystko, zarówno na poziomie PR-owym, jak i realnym, robione jest tam wyłącznie przez Donalda Tuska, sam premier musiałby się włączyć w promocję euro. Czy zdecyduje się na wspieranie kroku, któremu w punkcie wyjścia przeciwna jest zdecydowana większość Polaków? Powiedziałbym, że tego nie zrobi, gdybym nie widział jego osobistego zaangażowania w reformę emerytalną.

W przypadku euro nie chodzi ani o wizerunek premiera, ani o doraźną reakcję rynków. Chodzi o kontynuację przyjętej w 1989 r. polityki wykorzystywania geopolitycznej szczeliny w czasie do jak najgłębszej i jak najbardziej nieodwracalnej integracji Polski z zachodnimi strukturami militarnymi, politycznymi i gospodarczymi. Rezygnacja z próby zmieszczenia się w odjeżdżającym pociągu byłaby zwyczajnym zmarnotrawieniem wszystkiego, co zrobiły rządy Mazowieckiego, Bieleckiego, Buzka, Millera. Popełniając oczywiście błędy, ale nawet błąd, jakim była zgoda na tajne więzienie CIA w Polsce, został popełniony przez Kwaśniewskiego i Millera w imię osłaniania podstawowego celu polskiej polityki po roku 1989: integracji z Zachodem jak najgłębszej, za nieomal każdą cenę.

Ten cel jest naprawdę najważniejszy dla narodu, który w swojej historii zapłacił straszliwą cenę za bycie tylko peryferiami Zachodu, strefą buforową, ziemią niczyją, niechcianym sojusznikiem. Świat wciąż pozostaje ten sam, niestabilny i niepewny. Oto dlaczego nie możemy znów osunąć się w strefę buforową pomiędzy integrującym się rdzeniem Europy a niestabilną lub stabilizującą się w sposób niekoniecznie dla nas przyjazny „Eurazją”. My albo nasze dzieci możemy za taką pomyłkę drogo zapłacić.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2013