Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dwa dni wcześniej był zielony Bug. Nieokiełznana i najpiękniejsza z rzek. Z wysokiego kolejowego mostu koło Olendrów widać było mocarne wiry. Na dzikich wyspach leżały zwały drewna naniesione wysoką wodą. Tam też padało. Od zachodu ciągnęły granatowe chmury pełne deszczu i gradu. Już się niby coś zieleniło, żółkło i pyliło. Jednak pejzaż był gąbczasty i ciężki od zimnej wody. Gdyby go przekroić, ciekłoby i ciekło. Musiało nadejść ciepłe, żeby zaczęło rosnąć. Drożdże temperatury i światła musiały dopiero wejść, rozpuścić się w tej jeszcze półżywej materii. Tak było dwa dni wcześniej, gdy snuliśmy się właściwie bez celu wzdłuż nieopanowanej rzeki z jej piaszczystymi łachami, martwymi odnogami, zastoiskami, czarnym błotem, bagiennym odorem i nieczynnymi jeszcze przeprawami promowymi. Patrząc to z jednej strony, to z drugiej na przeciwległy brzeg, aż po Mielnik, po Niemirów, po białoruską granicę.
A teraz ta litewska z dżdżystym jeziorem. Gdy deszcz ustaje, tafla wygładza się i wysrebrza. Stare drzewa w parku porasta mech. Gdzieś w morenowych zagłębieniach ukryte są domy i obejścia. Lecz z okien nie widać nic poza wodą i drzewami, które są prawie nagie, i pejzaż dzięki temu zyskuje enigmatyczną głębię. Może coś w rodzaju ciasnej, krzewiastej nieskończoności, bo można sobie wyobrazić, że ciągnie się i ciągnie nad lustrami wód, przez ledwo zieleniejące gąszcze, że oprócz niego nic nie ma.
„W Lindau wysiadłem o czwartej rano. Siąpił drobny deszcz i żaglówki przycumowane w basenach koło stacji skakały dotykając się masztami, bo jezioro było burzliwe. Stojąc na brzegu, opryskiwany pianą, nie widziałem Alp na drugim brzegu. Każdy kształt, nawet sam dotyk powietrza, był tu dla mnie nowy, zdumiewający. To, co następnie zrobiłem, pokazuje mnie jako dzikusa: poprawiłem rzemienie plecaka i przez puste uliczki, gdzie tupotał na asfalcie koń mleczarza, dążyłem do miejsca bezpiecznego. To znaczy do lasu. Długo przedzierałem się przez gąszcz na zboczu góry, żeby znaleźć się najdalej od ścieżek. Naciąłem choiny, zrobiłem posłanie pod nisko nawisłym świerkiem i owinąłem się kocem. Pośrodku obcego kraju mogłem teraz spać jak w domu”.
Ten obraz dwudziestoletniego Miłosza wciąż do mnie powraca. Tutaj, w Krasnogrudzie też. Może nawet ze zdwojoną siłą. Widzę go, jak przeciska się przez zarośla niczym „dzikus” albo zwierzę. Byle dalej od cywilizacji, której nie do końca ufa, w głąb natury, która wydaje się przypominać dom. Z plecakiem, z niewielkim dobytkiem, który nie krępuje ruchów, gdy szuka się schronienia. Lubię sobie wyobrażać, jak na wysokim brzegu Jeziora Bodeńskiego mości sobie jamę, czy też gawrę, która go ocali przed dotykiem obcego świata – dwudziestoletniego chłopca przybyłego z lesistej Litwy. Wspina się, chwyta gałązek, traw, poszycia i drapie się w górę zbocza, gdzie nie sięgają ani wzrok, ani zgiełk.
O zmierzchu niebo się wypogadza. Na powierzchni jeziora kładzie się plama czerwonego blasku. Mieni się, perli, drży jak ruchoma łuska. Bezlistny las po drugiej stronie wygląda tak, jakby trawił go spokojny, ciemnawy pożar. W nocy będzie przymrozek. Sam sypiałem w lesie i nigdy się nie bałem. Zwinięty w kłębek, zajęty tylko tym, by jak najmniej tracić ciepła.
Gdy ciemność rozpościera się we wszystkie strony i nic poza skórą i przykryciem nie oddziela jej od ciała, to jest się niewidzialnym. Jakby mrok roztarł nas w palcach, rozsypał na czarnym wietrze, który czasem cichnie, ale nigdy nie przestaje wiać. ©
Krasnogruda, Wielki Czwartek.