Nisko, Rzeszów

02.04.2021

Czyta się kilka minut

Byłem akurat na podwórku, gdy M. zaczęła wołać. Wołała głośno, jakby coś się stało. Psy się pogryzły albo barany na śmierć pobodły. Idę szybko z odsieczą, ale inwentarz zachowuje się spokojnie, natomiast już z daleka M. pyta: „Gdzie jest nisko?”. Nic nie rozumiem, więc na wszelki wypadek odpowiadam: „To zależy...”. „Miejscowość!”. „Aaa, miasto. Za Rzeszowem. Na północ. W latach 70. był tam pułk kolejowy”. „A skąd ty to wiesz?”. „W Rzeszowie w wojsku byłem i koledzy opowiadali”. „W latach 70. ubiegłego wieku” – uzupełnia M., a potem dodaje: „Jest miejsce. Jutro”.

Bo nie wiadomo kiedy, ale staliśmy się starszym państwem po sześćdziesiątce. I w związku z tym wpisaliśmy się jakiś czas temu na listę szczepienną. Parę dni temu przyszło zawiadomienie, że M. ma się szczepić w Książu Wielkim, a ja w Rzeszowie. W dodatku w parodniowym odstępie. Ona na zachód, ja na wschód. Do Książa Wielkiego 160 km, do Rzeszowa jakieś 120. W przeciwne strony. Dziwne, bo jesteśmy małżeństwem od 30 lat, rząd bez przerwy trąbi o polityce prorodzinnej, a tutaj system próbuje nas rozdzielić. Na odległość 280 km plus strata dwóch dni oraz zwiększony ślad węglowy.

M. czuje się w sieci jak ryba w wodzie. W odróżnieniu ode mnie. Przeczesywała ją w poszukiwaniu wolnych miejsc i terminów. Musiało to przypominać jakąś perwersyjną odmianę last minute. I w końcu – bingo, Nisko, ten sam dzień i tylko dwie godziny przed moim terminem. No i podkarpackie. Dobrze jest się wyrwać z małopolskiego w podkarpackie. Zawsze to robiłem i zamiast do Nowego Sącza wolałem pojechać do Krosna. Do granicy owych dwóch światów mam raptem 10 km. No i pojechaliśmy. Z ulgą.

Bo niby izolacja, koniec świata, droga się kończy, dalej tylko park narodowy i całe dnie można nikogo nie spotkać. Można chodzić bez maseczki, bo po swoim albo po lesie. Raz na parę dni wyskoczyć do wiejskiego sklepiku po najprostsze rzeczy. Ostatnio mają nawet porządne wino. Właściwie od dawna tak żyliśmy przyzwyczajeni do samotności. Teraz ta samotność jest tylko trochę większa, bo przestali przyjeżdżać goście, a i my nigdzie nie wyjeżdżamy. No ale jednak ulga, bo mimo spokoju następujących po sobie dni i pór, świat jednak zgęstniał. Stężał i jakby znieruchomiał. I jakby trochę chwytał za gardło. Delikatnie, a nieustępliwie.

Więc pomyślałem: „Zaszczepię się, to puści”. Pojechaliśmy. Przez marcowy kraj do Niska. Z jednym postojem na stacji benzynowej. Trzydziestoletni adonis, pięknie wystrzyżony po bokach i rzecz jasna z brodą, kupował latte. Bez maseczki. Jakbym co dwa tygodnie chodził „do barbera” i zostawiał stówę, to też bym nie nosił. Ale noszę. Czarną. W kolekcji mam nawet jedną z trupią czachą. „Zaszczep się i będziesz miał spokój z brodatymi adonisami” – pomyślałem.

Jakiś przygaszony był kraj. Przez marzec i przez chyłkowość na ulicach. Obywatele się obchodzili. Jakiś ukradkowy kraj był. W Nisku ludzi ledwo, ledwo, chociaż popołudnie ciepłe. Pani chowała plastikowe kwiaty do kwiaciarni. Jak prawdziwe przed przymrozkiem. Udręczony własną chemią pan szedł noga za nogą, na niebieskiej maseczce osiadł mu ciemny ślad oddechu. Przed szpitalem było pusto. Stały trzy karetki. Wchodziło się jakoś z boku pod betonowym nawisem. Pomyślałem o prosektorium, bo widziałem to w jednym krakowskim szpitalu, gdzie szczepienia i nieboszczycy sąsiadowali ze sobą, a starsi ludzie byli nieco zdezorientowani i rozglądali się bezradnie. Ale M. weszła bez trwogi i nie było jej może ze 20 minut. „Szybko” – powiedziałem. „Szybko, bardzo uprzejmie i w ogóle”. „Nie było ludzi?”. „Trochę facetów w twoim wieku”. Od jakiegoś czasu przyzwyczajałem się do myśli, że należę już do „facetów w moim wieku”.

W Rzeszowie było inaczej. Świecił Media Markt, świeciła Castorama, świeciła Galeria Nova, świecił Full Market, świeciła Plaza Rzeszów. Tyle że świeciły na darmo, bo były pozamykane. Ale i tak kochałem to miasto. Służyłem tutaj w wojsku i siedziałem w więzieniu, ponieważ z tego wojska zdezerterowałem. Wielkie dni. Parafrazując Hrabala: jak ktoś jest młody, głupi i odważny, to i w Rzeszowie może być Kilimandżaro. Robi się różne rzeczy i czeka, co będzie. To się nazywa „rozpoznanie bojem”. No a teraz, po tych wszystkich latach mój Rzeszów miał ocalić moje zdrowie, a może i życie. A już na pewno sprawić, że będę miał gdzieś brodatych adonisów.

Szczepili w częściowo zamkniętym centrum handlowym. Opustoszyli całe piętro. Postawili kilkadziesiąt szarych boksów i poczekalnie z pleksiglasu. Nie było tłumu. Co drugie krzesło zajęte. Dostałem kwity do wypełnienia oraz ankietę na temat raka. Pewnie dla skrócenia oczekiwania. Napisałem, że w ogóle nie jem mięsa, tylko jarzyny i owoce. Co mi tam. Trochę się porozglądałem i wydawało mi się, że jestem najmłodszy i że przyjechałem tutaj z daleka i trochę jednak dla zabawy. Nikt nie rozmawiał. Ludzie wyglądający na stare małżeństwa coś szeptali. No ale znowu większość to byli faceci. Światło odbijało się od pleksiglasu, od plastikowych ścian i siedzieliśmy w cichej i szarej zawiesinie. W akwarium wypełnionym bezruchem. A jak tak będzie wyglądał czyściec? Takie siedzenie i czekanie. Że może jednak nie umrzemy. Że jak zrobią nam zastrzyk, to pożyjemy, może nie wieczność, ale chociaż jeszcze trochę. Takie miałem myśli w tej nieco nadprzyrodzonej ciszy i nieruchomości. Przypomniała mi się wieczność w swidrygajłowskiej łaźni. Tylko pająków nie było i więcej miejsca oraz higieny. Wstałem i zaraz jakiś facet, powiedzmy, że w moim wieku, bo przecież miał maskę, wysyczał: „Proszę się nie pchać, proszę się odsunąć”. Cisza i strach na tym opróżnionym piętrze panowały. Trochę udawałem, że mnie tam nie ma. Że wpadłem sobie popatrzeć w ramach nawiązania reporterskiego kontaktu z rzeczywistością. Pani doktor w małym boksie zrobiła szybki wywiad. Miała piękne oczy. Panie pielęgniarki w następnej kajutce pocieszały mnie, że nie będzie bolało. Odpowiedziałem, że spoko, bo jak trzeba, to sam sobie robię zastrzyki, nie mdleję. Jak już zrobiły, to powiedziały, żebym przez piętnaście minut posiedział na krzesełku za pleksiglasem. Ale umknąłem jak ostatni tchórz. Nie miałem już tej odwagi, co niegdyś w tym mieście. Tak samo bałem się śmierci, jak i wieczności. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2021