Niekoniec

Nie przyszli, to już nie ma sensu, nikogo to nic nie obchodzi, mamy to z głowy. Nie przyszli na publiczną dyskusję o literaturze. Więc po co strzępić język?

21.10.2012

Czyta się kilka minut

Dla resztek prestiżu, o którym zapewniamy się nawzajem, zresztą bez przekonania (cymbałów nie liczę), czy raczej ze względów taktycznych, żeby nas nie zlikwidowali przed czasem? Nie przyszli, a chcieliśmy dobrze. Basta.

Teraz co poczniemy bez nich?

Zastanawiam się, na ile ten obrządek końca jest nieunikniony. Jest częścią, na co słusznie zwraca uwagę Tomasz K., modernistycznego obrządku. Tak długo, jak się z nim nie uporamy, podpowiadać będzie jałowe skargi, a w końcu pociągnie za sobą, już ciągnie, rezygnację i – co typowe w podobnych razach – cynizm. O nowym początku przyjdzie zapomnieć. Na nowy początek trzeba przecież zasłużyć, na agambenach i sloterdijkach ćwiczyć do upadłego dialektykę dokonującej się zmiany, wyciskać ziarenka znaczeń z otaczającej nas magmy, a nie chmurnie i durnie trwać przy tak zwanym swoim. Ale kogo na to stać, czy komuś się jeszcze chce? Więc koniec.

W świecie literackim i polonistycznym sporo obaw, jak najbardziej zasadnych, lecz z pogrzebnym myśleniem coś się we mnie spiera. Co to jest – nieświęta naiwność (jeszcze się odwróci), przeterminowany poznański pozytywizm (do roboty, radzę, nie mędrkować zbytnio), w ogólności zachowawczość, co tu kryć, wstecznictwo (literatura jest jak zdrowie), braki wyobraźni (świat bez czytelników), wstydliwe lenistwo (jak tu pisać lepiej, jak się nie jest Pilchem, Bieńczykiem czy Stalą)? A może oporność na kryzys to skutek – w wersji pięknoduchowskiej – emanowania nowego tomiku poezji Jacka Podsiadły, który noszę w torbie? Autor właśnie go wydaje w postaci papierowej, po długiej przerwie w pisaniu wierszy, więc jest – jako żywo – jego nowym początkiem. Jednak czy nowy Podsiadło obudzi czytelników, roznieci zapały, jak tamten, przed dwudziestu laty, czy to jeszcze wykonalne? Wątpię, więc finito. Zaczęło się odliczanie, zakłócane jednak przez jakieś szepty, ekspiacje. Dopiero co ukazało się „Siedem grzechów głównych”, antologia tekstów o ludzkich upadkach, pewien moralista wydał powieść o Ukrytej Bestii, dziennikarz Grzegorz Chlasta nuci w radiu, ale mało żarliwie: „bój to jest nasz ostatni”, Marcin Świetlicki publikuje w konfekcyjnej serii książkę jak cacuszko, Masłowska odkrywa Różewicza, pod zgasłym wulkanem słychać mamroty duszy.

Ostatnia nadzieja w nieczystym sumieniu? Jestem za. Nie można przystać na zakończenie przed otrzymaniem rozgrzeszenia z zaniedbań. Na odpisanie na wszystkie listy jest już za późno, ale obiecane recenzje i teksty przywołują do porządku. Nieukończone roboty jako rodzaj gwarancji przed kapitulacją. Patent Penelopy. Krzysztofie, Andrzeju, dacie się przekonać?

Na pierwszym miejscu moich własnych grzechów stoi Stanisław Brzozowski. Pisanie, niepisanie o nim przybrało formę dręczącego fioła. Jest zdumiewającym i chyba również przykrym spotkaniem ze współczesnością. Brzozowskiego walki z romantyzmem, rozterki dotyczące rzeczywistości i nowoczesności, a także analizy emocjonalnych paroksyzmów ściśle przylegają do dzisiejszych dylematów. Właściwie trudno nie doznać wstrząsu na myśl, jak wiele z zagadnień poruszanych przez niego pozostało nierozwiązanych, z końcem na czele.

Pytania padają ciężkiego kalibru.

Jak Brzozowski, który był wielkim, krytycznym czytelnikiem, radził sobie z obracaniem się wniwecz kryteriów własnej lektury, własnego istnienia w literaturze jako czymś niezłudnym i nieprodukującym złudzeń? Jak to się stało, że nie odrzucił, nie zaprzeczył literaturze? Bo przecież wiele wskazuje na to, że powinien ją odrzucić, skoro nie aprobował romantyzmu, a polski romantyzm w tak wyjątkowym stopniu był właśnie literaturą.

A na końcu my, czym jesteśmy, romantyzmem? Przecież wizja definitywnego kresu pewnej postaci życia i myśli jest w szczególny sposób romantyczna, przynależy do formacji rewolucyjnej, do wczesnego, „trwałego” modernizmu, który zakłada realność głębokiego przeistoczenia świata. Na miejscu rewolucji permanentnej, zmiany, która wynika z wewnętrznej zmienności, nie zaś z jakiejkolwiek idei czy ideologii, zobowiązania wobec głoszonych przekonań czy poczucia takiej lub innej tożsamości, pojawia się kanon postaw innego rodzaju – dynamicznych, może nawet dramatycznych, lecz niepozbawionych poczucia, że istnieje coś, do czego można się odnieść, na czym można oprzeć egzystencję, poczucia uniwersum lub, mówiąc wprost, Absolutu. Ale czy nasze rozprawianie o końcu naprawdę zakłada jakieś odniesienie, czy należy w nim widzieć postać zaklęcia, które odmieni rzeczywistość, pomoże ją zastąpić czym innym? Czy nasz koniec, podobno świadectwo zdrowego rozsądku, nie jest czasem superfantomem? W słowie „fantom” zawiera się jakiś ślad faktu, jak i ślad jego, to jest faktu, fikcyjności.

Autor „Studium nad literaturą” jest mocnym przeciwnikiem myślenia w kategoriach fantomu. Początek jego błyskotliwej rozprawy bardzo wyraźnie zaleca, by nie poprzestawać na stanach opinii, tendencjach czy wyborach dokonywanych w danym czasie, lecz przebijać się przez tę warstwę, przez tę fantomową rzeczywistość, do rzeczywistości jako takiej. Niczym Husserl chciałby zedrzeć wierzchnią warstwę pozorów, nieczynnych symboli, zasłaniających byt, by dotrzeć do istoty rzeczy. Żywej istoty, dziejącego się, żywego życia.

Takie podejście wystarczy, by uznać filozofa za stronnika sceptycznego namysłu nad kulturą i jej złudzeniami, dążącego do odnalezienia jakiegoś sedna zjawisk, a zarazem świadomego, że sedno to ma i będzie miało, jako najważniejszą swą cechę trwałą, nietrwałość. Brzozowski idzie jednak, jak się wydaje, dalej, ku stwierdzeniu, że dochodzenie do prawdy i rzeczywistości, „żywego życia” jest jednocześnie pracą bardzo podobną do pracy artysty, gdyż jest tworzeniem, a także do pracy nad samym sobą. Nie chodzi o budowanie osobowości intelektualnej, lecz przede wszystkim o kształtowanie jakiejś postaci uporu. Dążyć do czegoś ważnego, co znajduje się gdzie indziej, niż sądzi epoka, do prawdy, mówiąc po staroświecku, gubić ją po drodze, a przy tym nie pozwolić sobie na zwątpienie w jej możliwość i treść – to razem jawi się jako zadanie na wskroś, proszę wybaczyć, moralne, będąc przy okazji ważnym przeistoczeniem pojęcia moralności.

Hm, co powiedziałby Brzozowski na niską frekwencję? Że to nie koniec, tylko robota do wykonania?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2012