Niedokończona prywatyzacja

Prywatyzacja bywa bolesna, ale jej brak boli jeszcze bardziej.

30.06.2009

Czyta się kilka minut

To był 1991 r. i rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego zdecydował, że LOT zostanie sprywatyzowany. Państwo miało zachować 51 proc. udziałów, a resztę sprzedać. Wydawało mi się to bez sensu: po co państwu linie lotnicze? Czy nie lepiej sprzedać całość i jeszcze za lepsze pieniądze, podobnie jak to kilka lat wcześniej zrobiła Margaret Thatcher z British Airways? W "Życiu Warszawy", gdzie wtedy pracowałem, zaproponowałem, że napiszę taki komentarz, ale propozycja nie została przyjęta.

- LOT to tradycja od czasów międzywojennych! - emocjonował się kolega z działu kultury. - Własne linie lotnicze były symbolem niepodległej Polski!

- Toczy się walka o zachowanie roli Warszawy jako ważnego portu przesiadkowego - tłumaczyła koleżanka z działu gospodarczego. - Jeśli sprzedamy LOT Niemcom, to wkrótce nie będzie żadnych połączeń międzynarodowych, będziemy musieli latać do Ameryki przez Frankfurt.

18 lat później "symbol niepodległej Polski" stoi na skraju bankructwa, a jako regionalny port przesiadkowy, czyli tak zwany hub, Okęcie wygląda marnie w porównaniu z Berlinem, Wiedniem, a nawet Pragą i Helsinkami. W ciągu 18 lat sprzedano mniejszościowy pakiet udziałów liniom Swissair, potem linie Swissair zbankrutowały, a ostatnio znowu udziały odkupiliśmy od syndyka, który sprzątał po bankructwie Szwajcarów. Całego problemu by nie było, gdyby dziesięć lat temu linie sprzedano nie małemu i słabemu Swissairowi, tylko British Airways czy Lufthansie, które taką transakcją były zainteresowane.

Rozmaite wsparcia i dofinansowania przewoźnika kosztowały podatnika już przynajmniej kilkaset milionów złotych - tyle, ile firma jest dziś warta. Przed 10 laty jej wartość wyceniano na ponad 1,5 mld zł. Teraz znów mowa jest o tym, że właścicielem LOT-u może zostać Lufthansa. W takim razie, po co nam było tyle lat jeść tę żabę?

Ciężki los państwowej firmy

Smętna historia polskiego przewoźnika niczym w pigułce pokazuje problemy naszej prywatyzacji, a dokładniej jej braku, niedokończenia, zawieszenia. Takie "chciałabym, a boję się", w którym na samym końcu za decyzją pozbycia się przez państwo wpływu na kierowanie przedsiębiorstwem nie stoi świadomość, że jest to dobre zarówno dla przedsiębiorstwa, jak i dla państwa, a tylko chęć podreperowania budżetu.

Największe tuzy na naszej giełdzie - KGHM, Orlen, Lotos, PGNiG czy PKO BP - to firmy wciąż kontrolowane przez państwo. To nie jest do końca takie złe rozwiązanie, bo w momentach kryzysowych - tak jak obecnie - dywidenda ratuje budżet. Na dodatek z badań wynika, że sama obecność na giełdzie i konieczność poddania się jasnym regułom giełdowym zwiększa produktywność częściowo sprywatyzowanych, a zarazem wciąż kontrolowanych przez państwo przedsiębiorstw.

Problem jednak w tym, że w poprzednich latach cała operacja niejednokrotnie zatrzymywana była na wcześniejszym etapie. Zaczynało się od dokapitalizowania zagrożonej upadłością spółki, by poprawić jej kondycję i móc ją sprzedać za lepszą cenę. W miarę jednak, jak kondycja spółki się poprawiała, rosły też naciski polityczne, by lekkomyślnie nie wyzbywać się cennego majątku narodowego. Prywatyzacja zostawała więc wstrzymana, albo przynajmniej ograniczana. Z biegiem czasu sytuacja pozostającego pod państwowym zarządem przedsiębiorstwa się pogarszała, więc za kilka lat odbywało się jego dokapitalizowanie, by poprawić kondycję i móc je sprzedać... I tak dookoła Wojtek. To casus polskich kopalń i stoczni.

(Nie)pogoda na prywatyzację

Oczywiście nie ma co popadać w skrajności - nie trzeba wielkiej wiedzy ekonomicznej, by wyliczyć dziesiątki z sukcesem sprywatyzowanych w Polsce przedsiębiorstw: od Stomilu Olsztyn (dziś Michelin) poczynając, poprzez rozmaite Polmosy, Polmozbyty i Polfy, a na banku Pekao kończąc. Nietrudno jednak zauważyć, że atmosfera wokół prywatyzacji od lat gęstnieje.

Po upadku komunizmu, na początku lat 90., poparcie dla sprzedaży mienia państwowego prywatnym właścicielom sięgało nawet 90 proc. Na fali tego poparcia udało się do końca 1991 r. przeprowadzić tak zwaną "małą prywatyzację", dzięki której zakłady usługowe, handel detaliczny i gastronomia znalazły się w rękach prywatnych, ruszyła prywatyzacja poprzez giełdę i pierwsze sprzedaże firm zagranicznym inwestorom branżowym, opracowano zasady Programu Powszechnej Prywatyzacji.

Nie da się jednak zaprzeczyć, że prywatyzacja, choć zwiększa szanse firm na rozwój i poprawia efektywność całej gospodarki, ma też swoje niedogodności. Przede wszystkim dla pracowników, bo szybko likwiduje przerosty zatrudnienia. Nie zawsze też decyzje prywatyzacyjne okazują się trafione, prywatny właściciel też potrafi doprowadzić zakład do bankructwa.

Te błędy i problemy zostały wykorzystane w walce politycznej. Przez znaczną część ostatnich 20 lat Polską rządził scalony od lewa do prawa obóz przeciwników reform, mówiących niczym były premier Jan Olszewski, że "niewidzialna ręka rynku okazała się ręką aferzysty". Dziś, po kolejnych zakończonych uniewinnieniami procesach sądowych i po licznych komisjach sejmowych, w których nikomu niczego nie udało się udowodnić, wiemy to, co wiedzieliśmy od początku. A mianowicie to, że z pewnością w toku prywatyzacji popełniono błędy (dziwne, że tak mało, biorąc pod uwagę, jak skomplikowany był to proces), zapewne zdarzały się też polityczne naciski i faworyzowanie jednych nabywców kosztem innych. Jednak z całą pewnością lepsza prywatyzacja z błędami niż bezbłędny brak prywatyzacji i postkomunistyczny skansen w rodzaju Kuby, Korei Płn. czy nie tak dalekiej od nas geograficznie Mołdawii.

Niedobre społeczne opinie o prywatyzacji utrudniają pracę odpowiedzialnych za nią ekip politycznych. W badaniach CBOS z 2006 r. tylko 27 proc. badanych uważało ją za korzystną dla gospodarki, a aż 71 proc. było zdania, że przeprowadzano ją w Polsce z naruszeniem prawa. Najczęstszymi skojarzeniami związanymi z prywatyzacją były: likwidacja miejsc pracy, bezrobocie, korupcja, nieprawidłowości czy wyprzedaż majątku narodowego. Żeby było śmieszniej, większość respondentów uznała jednocześnie, że prywatyzacja polskiej gospodarki była potrzebna i że bez niej niemożliwe byłoby zbudowanie sprawnie funkcjonującej gospodarki rynkowej. Paradoks? Może po prostu zagubienie Polaków w rzeczywistości tak szybko się zmieniającej i tak odmiennie recenzowanej przez polityków.

20 lat minęło

Tym, którzy pamiętają czasy komunistyczne, może się wydawać, że żyjemy w kraju całkowicie kapitalistycznym. W końcu ćwierć wieku temu mięso kupowaliśmy w państwowym mięsnym (jeśli rzucili), a wyprodukowane przez państwowe zakłady przemysłu obuwniczego buty (jeśli akurat trafił się fason i rozmiar) - w państwowym sklepie obuwniczym. Strzygliśmy się u państwowego fryzjera, praliśmy w pralce wyprodukowanej w państwowej fabryce, a drogi i domy budowały państwowe firmy.

Dziś wszystko, co kupujemy, wyprodukowane zostało przez firmy prywatne, jednak udział sektora państwowego w polskiej gospodarce pozostaje wciąż znacznie większy niż w krajach "starej Unii", a także w większości innych krajów postkomunistycznych. Jak podaje prof. Barbara Błaszczyk, ekonomista i specjalista od polskiej prywatyzacji, do dziś sprywatyzowano ok. 70 proc. stanu państwowej gospodarki z 1990 r. Pomimo to nadal państwowe jest ok. 1,1 tys. działających przedsiębiorstw - przede wszystkim w górnictwie i energetyce, także w transporcie i w sektorze finansowym.

Prof. Błaszczyk podkreśla, że udział sektora publicznego w tworzeniu PKB (ok. 23 proc.) to znacznie więcej niż w krajach starej Unii, gdzie największy (13 proc.) jest w Szwecji.

Jeszcze wyższy jest ten udział w zatrudnieniu - państwo jest wciąż pracodawcą co czwartego Polaka.

Co dalej

Trudno dyskutować z tym, że kryzys utrudnia prywatyzowanie gospodarki. Przynajmniej takie prywatyzowanie, którego podstawowym celem jest zdobycie jak największych pieniędzy dla budżetu. Jest jednak istotny powód, żeby nie tylko nie ograniczać prywatyzacji w trakcie kryzysu, ale nawet ją przyspieszać. Ten powód to brak państwowych pieniędzy na inwestycje.

Efektem odwlekania prywatyzacji kopalń i sektora energetycznego mogą za kilka lat być wyłączenia prądu.

W ostatnich pięciu latach sama tylko Kompania Węglowa została dokapitalizowana gotówką i akcjami należącymi do Skarbu Państwa o łącznej wartości ok. 3 mld złotych, ale nie uratowało nas to przed koniecznością importu węgla - przede wszystkim z Rosji. Surowiec mamy, ale pod ziemią. Żeby go wydobyć, należałoby, zdaniem resortu gospodarki, zainwestować do 2015 r. w kopalnie ok. 20 mld zł. Podobne sumy musiałyby iść na sieci przesyłowe i budowę nowych bloków w elektrowniach. Budżetowe kłopoty rządu mogą także stanąć na przeszkodzie finansowaniu inwestycji drogowych i kolejowych.

Jak mówi Leszek Balcerowicz, "nie ma żadnego społecznego ani ekonomicznego powodu, żeby górnictwo węgla kamiennego, KGHM, porty, koleje, energetyka były państwowe czy głównie państwowe".

Taki powód oczywiście jest, choć nie "społeczny ani ekonomiczny". W energetyce, kopalniach węgla kamiennego, a także w KGHM czy PKP i wokół nich zawiązały się wpływowe grupy interesów, związane z układami politycznymi i walczące o zachowanie status quo. Układy takie mają tendencję do wzmacniania się i czasem tylko sytuacje nadzwyczajne tworzą szansę, by je przełamać. Może kryzys stanie się taką szansą?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2009

Artykuł pochodzi z dodatku „Ucho Igielne: Być i Mieć (27/2009)